Festiwal w Gdyni byłby świetną imprezą, gdyby nie trzeba było oglądać filmów
Dla postronnego obserwatora festiwal filmowy w Gdyni przypomina jakieś żałosne targowisko próżności, sekciarską zabawę. Jak trafnie zaznaczył inżynier Mamoń w „Rejsie": urządzaną za nasze pieniądze – społeczeństwa. Oto grupa przeważnie obdarzonych dobrym samopoczuciem „twórców" spotyka się na swoistych dożynkach, by się pochwalić urobkiem. Komicznie naśladują zachodnie rytuały, chodzą po czerwonych dywanach, pozują do zdjęć, wręczają sobie jakieś nagrody podczas dziwnej niby-gali. Przez tydzień oglądają, bankietują, lansują się i komplementują.
Pomimo rozmaitych sporów ostatecznie najważniejsza w filmowym światku okazuje się korporacyjna lojalność. Widzów, od których nieodmiennie wymaga się uwielbienia, to przeważnie nie dotyczy, bo i tak na smutne gnioty do kina nie pójdą. I bardzo dobrze, bo gdyby poszli, doświadczyliby rozpadu osobowości.
Pomimo rozmaitych sporów ostatecznie najważniejsza w filmowym światku okazuje się korporacyjna lojalność. Widzów, od których nieodmiennie wymaga się uwielbienia, to przeważnie nie dotyczy, bo i tak na smutne gnioty do kina nie pójdą. I bardzo dobrze, bo gdyby poszli, doświadczyliby rozpadu osobowości.
Więcej możesz przeczytać w 39/2008 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.