Merkel przyjechała i Berlusconi, i Fillon, i Reinfeldt, i Barroso, a wcześniej jeszcze Brown – no po prostu Europa leży u naszych stóp. Biedni polscy prowincjusze doczekali się wizyty możnych tego świata. Powinni więc być szczęśliwi i wdzięczni. Na tyle wdzięczni, żeby potępić tych warchołów robotników ze stoczni, których policja słusznie zagazowała i oblała, żeby nie psuli nastroju szczęścia i radości.
Kongres Europejskiej Partii Ludowej został potraktowany niczym pierwsza wizyta papieża Jana Pawła II w ojczyźnie. Ech, te kompleksy, to poczucie niższości. W każdym kraju starej unii (ale także np. w Czechach) wizyta wybitnych eurokratów byłaby potraktowana jak coś zwykłego. Przyjechali i co z tego? Tym bardziej że o niczym istotnym w tym gremium nie dyskutowano. To była czysta demonstracja siły EPP: jesteśmy mocni, zwarci i gotowi, wygramy eurowybory i podyktujemy warunki w Parlamencie Europejskim. EPP ma prawo tak się puszyć, w końcu to największa partia w europarlamencie. Dla przeciętnego Polaka ten kongres nie miał najmniejszego znaczenia, podobnie zresztą jak inne partyjne spędy. Goście kongresu EPP z zaciekawieniem pooglądali sobie architekturę daru Józefa Stalina, popstrykali zdjęcia demonstrantom – tak jak robi się fotki zwierzakom na safari i ogólnie byli zdziwieni, że robi się wokół nich taki szum. Wszyscy są dobrze wychowani, więc z grzecznym entuzjazmem przyjęli opowieści o polskim wkładzie w zjednoczenie Europy i zburzenie żelaznej kurtyny. Problemem jest to, że i tak nie zmieni to ich przekonania, iż los Europy zdecydował się w Berlinie. W końcu obalenie muru to symbol, którego nie da się niczym zastąpić, choćbyśmy zapewniali o naszym wkładzie (także w zjednoczenie Niemiec) dzień i noc. Symbol to symbol. Możemy się irytować, ale nawet Praga wygrywa z nami jako miejsce symboliczne dla zjednoczenia Europy. To były jednorazowe wydarzenia. My takiego nie mieliśmy, a „okrągły stół" tylko pozornie był przełomem. Niepotrzebnie się podniecamy miłymi słowami naszych gości, na przykład szefa Komisji Europejskiej José Barroso podczas świętowania pięciu lat Polski w unii. Gdy się jest w gościnie, mówi się miłe słowa gospodarzom – to chyba normalne. U nas uważa się taki grzecznościowy gest za jakieś specjalne wyróżnienie. Tymczasem ludzie kulturalni nie mówią przecież gospodarzom, że przyjęcie było beznadziejne, oni sami są okropni, fatalnie urządzili mieszkanie i więcej ich nie odwiedzą. Co ciekawe, my o naszych specjalnych zasługach nie przekonujemy za granicą, tylko u siebie. Tak jakby w kilka godzin można było zmienić wyobrażenie innych o nas. W rzeczywistości przekonujemy samych siebie. W kółko i bez opamiętania. Strasznie nam brakuje dobrego słowa, pogłaskania po główce, upewnienia nas, że naprawdę uważa się nas za Europejczyków, a nie za jakichś krewnych białych niedźwiedzi. Oczywiście, to miłe, że przyjeżdżają do nas znani politycy, ale skoro jesteśmy częścią Europy, to chyba nic nadzwyczajnego. Tak jak niczym nadzwyczajnym nie są koncerty w Polsce takich rockowych supergrup, jak Rolling Stonesi, U2, Metallica, Police czy Muse. Tak powinno być, ale nie jest. Najlepszym tego przykładem są nieprawdopodobne kariery w Polsce cudzoziemców w rodzaju niemieckiego kabareciarza Steffena Möllera, angielskiego strażaka Kevina Aistona czy włoskiego przedsiębiorcy z branży motoryzacyjnej Paolo Cozzy. Wszyscy oni zyskali w naszym kraju status gwiazd dlatego, że są cudzoziemcami i są mili dla Polaków. Japończycy czy Chińczycy są ludźmi niezwykle miłymi i ujmującymi uprzejmością, ale nie mają naszych kompleksów czy poczucia niższości, żeby wszystko, co cudzoziemskie, traktować z nabożnością i zachwytem. Po pięciu latach w unii możemy już sobie pozwolić na normalność. I na pytanie o takie wydarzenia jak kongres EPP wzruszać ramionami i odpowiadać: – Kongres? Jaki kongres?
Więcej możesz przeczytać w 19/2009 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.