Czy można zostać producentem laptopów lub sprzętu muzycznego bez fabryki, inżynierów i technologii? Owszem. To początek nowej rewolucji przemysłowej, którą zapowiada chiński serwis Aliexpress.com.
Zaledwie trzy miesiące po światowej premierze iPada firmy Apple chińscy eksporterzy już zaoferowali własną wersję tego urządzenia. Przy dość udanym skopiowaniu designu i tylko trochę słabszych parametrach procesora i pamięci cena deklasuje oryginał z USA. W firmowym sklepie Apple iPad kosztuje 499 dolarów. Tymczasem „chiński iPad" (sugerowana nazwa handlowa ePad) kosztuje 107 dolarów już przy zamówieniu 50 sztuk. Nawet jeśli trzeba doliczyć do tego koszty transportu w dowolne miejsce na świecie, narzucić 150-procentową marżę hurtową i tak nie będzie droższy niż 300 dolarów.
Od kilku tygodni ePad zajmuje pierwsze miejsce na liście handlowych hitów chińskiego serwisu Aliexpress.com. Trudno się dziwić. Jego producent, firma Everising Industrial, zapewnia, że urządzenie może być wyprodukowane nawet w seriach kilku, kilkunastu egzemplarzy (choć cena wzrasta wówczas do 167 dolarów) i oznaczone marką oraz nazwą, jakiej tylko zażyczy sobie klient. Teraz nawet małą firmę z Koziej Wólki stać na to, by złożyć w Chinach zamówienie i pod hasłem: „mamy polskiego iPada" przetestować sprzedaż produktu na lokalnym rynku.
Skarby z jaskini Ali Baby
Już dziś eksperci od handlu mówią, że to, co proponuje Aliexpress.com, to przemysłowa rewolucja i nowy styl prowadzenia biznesu w oparciu o internet. Serwis umożliwia niewielkim firmom z całego świata składanie zleceń nawet na pojedyncze partie produktów bezpośrednio u producentów. Nie tylko w Chinach, także w innych centrach taniej produkcji: Tajlandii czy Wietnamie.
Aliexpress.com powstał rok temu; jest częścią chińskiego giganta internetowego Alibaba Group. Główny serwis internetowy grupy Alibaba.com to okno wystawowe chińskich eksporterów. Działa podobnie jak platformy aukcyjne Allegro czy amerykański eBay. Za pośrednictwem Alibaby tysiące firm z całego świata kupują towary w Chinach, a następnie sprzedają je na lokalnych rynkach. Jak dotąd większość z nich stanowiły duże korporacje, zamawiające dziesiątki tysięcy lub miliony sztuk produktów. Teraz Alibaba pochyla się nad maluczkimi, którym ma służyć właśnie Aliexpress.com.
– Klienci amerykańskich stron internetowych B2B są jak wieloryby. Jednak 85 proc. ryb w oceanie ma wielkość krewetek. Nie znam nikogo, kto zarabia na wielorybach, znam natomiast wielu, którzy zrobili pieniądze na krewetkach – śmieje się Jack Ma, założyciel i główny udziałowiec Alibaba.com. Rok temu zapowiedział, że w ciągu najbliższych lat jego portal będzie największą platformą handlową świata i zatrudni 10 mln ludzi. Wiele wskazuje na to, że dopnie swego.
46-letni Jack Ma uznawany jest za jedną z najbardziej wpływowych osób w Chinach. W rankingach opiniotwórczych magazynów plasuje się zaraz za bonzami komunistycznej partii Bo Xilaiem, ministrem handlu Chenem Demingiem i prezydentem Hu Jintao. I tuż obok szefów takich koncernów jak Lenovo Group czy Huawei. Nie obchodzi go polityczna poprawność, nie ogląda się na cenzurę, ma niewyparzoną gębę, a media uwielbiają jego tyrady, w których swoich konkurentów nazywa krowami, a siebie – krokodylem z Jangcy. Ten styl uprawiania biznesu przyniósł mu we własnym kraju popularność gwiazdy rocka.
Kariera Jacka Ma w biznesie zaczynała się od scen jak z filmu gangsterskiego. W wydanym w 2008 roku wywiadzie rzece „How I Did It" sam biznesmen opowiada, że w połowie lat 90. poleciał na Florydę, by odzyskać długi jednej z chińskich firm. Co mógł wskórać u cwaniaczka z Miami? Nic. Amerykanin uwięził „indykatora" w piwnicy i groził mu bronią. Ma cudem wynegocjował swoje uwolnienie, obiecując oprawcy, że pomoże mu założyć w Chinach firmę internetową.
Nigdy już się z nim nie spotkał, ale zapamiętał, że ten nieznany w Chinach INTER- NET budzi jakieś straszne emocje. Dlatego pożyczył 2 tys. dolarów i uruchomił w 1995 roku China Pages, jedną z pierwszych chińskich firm internetowych. W jednym z wywiadów wspomina to tak: „Kiedy założyłem pierwsze łącze internetowe, zaprosiłem przyjaciół i reporterów do swojego domu. Modem był tak powolny, że na załadowanie pierwszej strony czekaliśmy trzy i pół godziny. W tym czasie piliśmy, graliśmy w karty, oglądaliśmy TV. Ale i tak byłem dumny, udowodniłem, że internet istnieje".
Ma wiedział, że chińskie przedsiębiorstwa, już wówczas nazywane fabryką świata, będą potrzebowały okna wystawowego do prezentowania swoich produktów. Serwis Alibaba.com, który zaczynał jako zwykła tablica ogłoszeniowa, dziś jest miejscem wymiany handlowej dla 54 milionów użytkowników z 200 państw. Żaden z konkurentów nie zbliża się nawet do liczby o połowę mniejszej.
Skąd nazwa Alibaba? – Bo tę bajkę znają chyba wszyscy na świecie. W dodatku Ali Baba to postać niejednoznaczna. Dla jednych jest zwykłym złodziejem, ale dla innych sprytnym przedsiębiorcą. A ja uwielbiam kontrowersje – wyjaśnia Jack Ma.
Najwyraźniej ten kontrowersyjny wizerunek w Chinach się opłaca. W połowie tego roku przy przychodach w wysokości ponad 547 mln dolarów Alibaba.com przyniósł 54 mln dolarów zysku.
Dziś to kilka platform handlowych wyspecjalizowanych w różnych formach handlu elektronicznego. Taobao oferuje aukcje internetowe dla klientów indywidualnych, Yahoo!China to chiński portal z wyszukiwarką, Alipay zabezpiecza płatności elektroniczne, Alisoft oferuje usługi internetowe dla chińskich firm, Alimama zaś to sieć reklamy internetowej. Niespełna dwa tygodnie temu Alibaba przejął amerykańską firmę Auctiva; większość z jej 170 tys. klientów to właściciele spółek handlujących na eBay. Auctiva dostarcza im oprogramowanie do marketingu w sieci i zarządzania sprzedażą. To nie pierwsza i zapewne nie ostatnia spółka w Stanach kupiona przez chińską grupę. Poprzedni nabytek Alibaby, spółka Vendio, świadczy podobne usługi dla ok. 80 tys. firm. Przejęcia mają wzmocnić pozycję giganta na amerykańskim rynku.
Firma oparła się kryzysowi związanemu z pęknięciem bańki internetowej w USA. Podczas gdy konkurencja za oceanem walczyła z recesją, Ma zdołał ściągnąć kapitał z banku Goldman Sachs oraz od Masayoshi Sona, założyciela i szefa japońskiego koncernu technologicznego Softbank i przetrwał. W 2007 roku Alibaba.com wszedł na giełdę w Hongkongu. Podczas debiutu cena akcji wzrosła o 190 proc. – do prawie 40 dolarów hongkońskich za sztukę. Pierwszego dnia spółka zgarnęła od inwestorów 1,5 mld dolarów.Wśród nich pojawiają się dziś największe marki i nazwiska, jak giełdowy spekulant George Soros, Terry Gou, miliarder z Azji i założyciel największego tajwańskiego koncernu elektronicznego Hon Hai Precision, największy bank Chin ICBC oraz koncerny amerykańskie Cisco i Yahoo!.
– eBay poniesie w Chinach klęskę, ponieważ odnosi sukcesy w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Chiny to mulisty teren. Nie można wylądować boeingiem 747 na błotnistym podłożu placu zabaw. Amerykańskie firmy są jak krowy chcące przejść wzburzoną rzekę Jangcy. Ja jestem krokodylem chcącym pożreć kilka z nich – w ten sposób Ma żartował sobie z konkurentów, którzy odgrażali się, że zdetronizują Alibabę na chińskim rynku e-handlu.
Zyski z jaskini Ali Baby
Jack Ma chce, by dzięki jego serwisom organizowanie importu produktów, płatności i transportu z Dalekiego Wschodu było równie łatwe jak sprzedaż ziemniaków w warzywniaku.
Załóżmy, że chcesz zaoferować klientom tani telefon komórkowy nowej marki. Z setek oferowanych wzorów, typów i produktów wybierasz ten dla siebie, przez portal kontaktujesz się z producentem i uzgadniasz cenę, markę i nazwę, którą będzie sygnowane urządzenie. Składasz zamówienie, a po około sześciu tygodniach (najtańszy fracht morski) przesyłka ląduje pod drzwiami twojej firmy. Bez podróży do Chin, wynajmowania tłumaczy czy zatrudniania doradców handlowych.
– Kiedy parę lat temu wybuchł boom na odtwarzacze MP3, trochę irytowały mnie ceny proponowane przez znanych markowych producentów. Postanowiłem wypuścić na rynek swój odtwarzacz, równie dobry, ale dużo tańszy – opowiada Michał Łebkowski, przedsiębiorca z Krakowa i twórca serwisu internetowego BigChina.
Dysponując kapitałem w wysokości zaledwie 13 tys. zł, zlecił przez internet produkcję odtwarzacza własnej marki SlimP3. Pomysł chwycił. Odtwarzacze umieszczone testowo w kilku sieciach handlowych rozeszły się jak świeże bułeczki, a czasopisma fachowe podkręcały popyt przychylnymi recenzjami. Łebkowski zarobił 70-80 tys. zł i twierdzi, że wkrótce nie był w stanie sprostać zamówieniom, bo było ich tak wiele.
Wadą transakcji na odległość były problemy z jakością. Klienci złożyli reklamacje na mniej więcej 30 proc. produktów. Żeby w przyszłości wyeliminować ten problem, Michał Łebkowski wynajął inspektorów pilnujących jakości produkcji w chińskiej fabryce. Z biznesu zrezygnował, kiedy coraz więcej firm na rynku zaczęło tą metodą zamawiać elektronikę w Chinach. – Ale wciąż wierzę, że mając pomysł na ciekawy produkt i zlecając jego produkcję w Chinach, można zawojować rynek – przekonuje.
Polska chłonie
Z serwisu Alibaba.com korzystają już dziesiątki przedsiębiorstw z Polski. Niewielka firma Evolt stworzyła własną markę drobnego sprzętu AGD. Od dwóch lat „niezależnym producentem" w branży pamięci flash jest Arialis, założony przez Pawła Sołtysika z Warszawy. Oferowane przez niego pendrive’y są płaskie jak karty kredytowe. – A najlepsze w tym wszystkim jest to, że aby rozpocząć produkcję własnych pendrive’ów potrzebowałem jedynie komputera z dostępem do internetu. Resztę załatwili Chińczycy – mówi Sołtysik.
Najbardziej chyba jednak znaną w Polsce marką, która dzięki zamówieniom w Chinach odbiła dużą część rynku RTV wielkim koncernom, jest warszawska Manta, założona w 1998 roku przez kilku fanów gier komputerowych. Pierwszymi własnymi, zlecanymi w Chinach produktami tej marki były akcesoria do gier komputerowych, np. kierownica z dźwignią biegów i hamulcem ręcznym do gry w wyścigi samochodowe. Po trzech latach firma wprowadziła na rynek tanie głośniki oraz odtwarzacze DVD. Dziś jest potentatem we wszystkich kategoriach AGD i RTV; jej odtwarzacze DVD, zestawy kina domowego, wieże stereo i akcesoria komputerowe można znaleźć na półkach każdego marketu. Ofertę wzbogaciła o sprzęt najwyższej klasy – oczywiście także produkowany w Chinach.
Od kilku tygodni ePad zajmuje pierwsze miejsce na liście handlowych hitów chińskiego serwisu Aliexpress.com. Trudno się dziwić. Jego producent, firma Everising Industrial, zapewnia, że urządzenie może być wyprodukowane nawet w seriach kilku, kilkunastu egzemplarzy (choć cena wzrasta wówczas do 167 dolarów) i oznaczone marką oraz nazwą, jakiej tylko zażyczy sobie klient. Teraz nawet małą firmę z Koziej Wólki stać na to, by złożyć w Chinach zamówienie i pod hasłem: „mamy polskiego iPada" przetestować sprzedaż produktu na lokalnym rynku.
Skarby z jaskini Ali Baby
Już dziś eksperci od handlu mówią, że to, co proponuje Aliexpress.com, to przemysłowa rewolucja i nowy styl prowadzenia biznesu w oparciu o internet. Serwis umożliwia niewielkim firmom z całego świata składanie zleceń nawet na pojedyncze partie produktów bezpośrednio u producentów. Nie tylko w Chinach, także w innych centrach taniej produkcji: Tajlandii czy Wietnamie.
Aliexpress.com powstał rok temu; jest częścią chińskiego giganta internetowego Alibaba Group. Główny serwis internetowy grupy Alibaba.com to okno wystawowe chińskich eksporterów. Działa podobnie jak platformy aukcyjne Allegro czy amerykański eBay. Za pośrednictwem Alibaby tysiące firm z całego świata kupują towary w Chinach, a następnie sprzedają je na lokalnych rynkach. Jak dotąd większość z nich stanowiły duże korporacje, zamawiające dziesiątki tysięcy lub miliony sztuk produktów. Teraz Alibaba pochyla się nad maluczkimi, którym ma służyć właśnie Aliexpress.com.
– Klienci amerykańskich stron internetowych B2B są jak wieloryby. Jednak 85 proc. ryb w oceanie ma wielkość krewetek. Nie znam nikogo, kto zarabia na wielorybach, znam natomiast wielu, którzy zrobili pieniądze na krewetkach – śmieje się Jack Ma, założyciel i główny udziałowiec Alibaba.com. Rok temu zapowiedział, że w ciągu najbliższych lat jego portal będzie największą platformą handlową świata i zatrudni 10 mln ludzi. Wiele wskazuje na to, że dopnie swego.
46-letni Jack Ma uznawany jest za jedną z najbardziej wpływowych osób w Chinach. W rankingach opiniotwórczych magazynów plasuje się zaraz za bonzami komunistycznej partii Bo Xilaiem, ministrem handlu Chenem Demingiem i prezydentem Hu Jintao. I tuż obok szefów takich koncernów jak Lenovo Group czy Huawei. Nie obchodzi go polityczna poprawność, nie ogląda się na cenzurę, ma niewyparzoną gębę, a media uwielbiają jego tyrady, w których swoich konkurentów nazywa krowami, a siebie – krokodylem z Jangcy. Ten styl uprawiania biznesu przyniósł mu we własnym kraju popularność gwiazdy rocka.
Kariera Jacka Ma w biznesie zaczynała się od scen jak z filmu gangsterskiego. W wydanym w 2008 roku wywiadzie rzece „How I Did It" sam biznesmen opowiada, że w połowie lat 90. poleciał na Florydę, by odzyskać długi jednej z chińskich firm. Co mógł wskórać u cwaniaczka z Miami? Nic. Amerykanin uwięził „indykatora" w piwnicy i groził mu bronią. Ma cudem wynegocjował swoje uwolnienie, obiecując oprawcy, że pomoże mu założyć w Chinach firmę internetową.
Nigdy już się z nim nie spotkał, ale zapamiętał, że ten nieznany w Chinach INTER- NET budzi jakieś straszne emocje. Dlatego pożyczył 2 tys. dolarów i uruchomił w 1995 roku China Pages, jedną z pierwszych chińskich firm internetowych. W jednym z wywiadów wspomina to tak: „Kiedy założyłem pierwsze łącze internetowe, zaprosiłem przyjaciół i reporterów do swojego domu. Modem był tak powolny, że na załadowanie pierwszej strony czekaliśmy trzy i pół godziny. W tym czasie piliśmy, graliśmy w karty, oglądaliśmy TV. Ale i tak byłem dumny, udowodniłem, że internet istnieje".
Ma wiedział, że chińskie przedsiębiorstwa, już wówczas nazywane fabryką świata, będą potrzebowały okna wystawowego do prezentowania swoich produktów. Serwis Alibaba.com, który zaczynał jako zwykła tablica ogłoszeniowa, dziś jest miejscem wymiany handlowej dla 54 milionów użytkowników z 200 państw. Żaden z konkurentów nie zbliża się nawet do liczby o połowę mniejszej.
Skąd nazwa Alibaba? – Bo tę bajkę znają chyba wszyscy na świecie. W dodatku Ali Baba to postać niejednoznaczna. Dla jednych jest zwykłym złodziejem, ale dla innych sprytnym przedsiębiorcą. A ja uwielbiam kontrowersje – wyjaśnia Jack Ma.
Najwyraźniej ten kontrowersyjny wizerunek w Chinach się opłaca. W połowie tego roku przy przychodach w wysokości ponad 547 mln dolarów Alibaba.com przyniósł 54 mln dolarów zysku.
Dziś to kilka platform handlowych wyspecjalizowanych w różnych formach handlu elektronicznego. Taobao oferuje aukcje internetowe dla klientów indywidualnych, Yahoo!China to chiński portal z wyszukiwarką, Alipay zabezpiecza płatności elektroniczne, Alisoft oferuje usługi internetowe dla chińskich firm, Alimama zaś to sieć reklamy internetowej. Niespełna dwa tygodnie temu Alibaba przejął amerykańską firmę Auctiva; większość z jej 170 tys. klientów to właściciele spółek handlujących na eBay. Auctiva dostarcza im oprogramowanie do marketingu w sieci i zarządzania sprzedażą. To nie pierwsza i zapewne nie ostatnia spółka w Stanach kupiona przez chińską grupę. Poprzedni nabytek Alibaby, spółka Vendio, świadczy podobne usługi dla ok. 80 tys. firm. Przejęcia mają wzmocnić pozycję giganta na amerykańskim rynku.
Firma oparła się kryzysowi związanemu z pęknięciem bańki internetowej w USA. Podczas gdy konkurencja za oceanem walczyła z recesją, Ma zdołał ściągnąć kapitał z banku Goldman Sachs oraz od Masayoshi Sona, założyciela i szefa japońskiego koncernu technologicznego Softbank i przetrwał. W 2007 roku Alibaba.com wszedł na giełdę w Hongkongu. Podczas debiutu cena akcji wzrosła o 190 proc. – do prawie 40 dolarów hongkońskich za sztukę. Pierwszego dnia spółka zgarnęła od inwestorów 1,5 mld dolarów.Wśród nich pojawiają się dziś największe marki i nazwiska, jak giełdowy spekulant George Soros, Terry Gou, miliarder z Azji i założyciel największego tajwańskiego koncernu elektronicznego Hon Hai Precision, największy bank Chin ICBC oraz koncerny amerykańskie Cisco i Yahoo!.
– eBay poniesie w Chinach klęskę, ponieważ odnosi sukcesy w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Chiny to mulisty teren. Nie można wylądować boeingiem 747 na błotnistym podłożu placu zabaw. Amerykańskie firmy są jak krowy chcące przejść wzburzoną rzekę Jangcy. Ja jestem krokodylem chcącym pożreć kilka z nich – w ten sposób Ma żartował sobie z konkurentów, którzy odgrażali się, że zdetronizują Alibabę na chińskim rynku e-handlu.
Zyski z jaskini Ali Baby
Jack Ma chce, by dzięki jego serwisom organizowanie importu produktów, płatności i transportu z Dalekiego Wschodu było równie łatwe jak sprzedaż ziemniaków w warzywniaku.
Załóżmy, że chcesz zaoferować klientom tani telefon komórkowy nowej marki. Z setek oferowanych wzorów, typów i produktów wybierasz ten dla siebie, przez portal kontaktujesz się z producentem i uzgadniasz cenę, markę i nazwę, którą będzie sygnowane urządzenie. Składasz zamówienie, a po około sześciu tygodniach (najtańszy fracht morski) przesyłka ląduje pod drzwiami twojej firmy. Bez podróży do Chin, wynajmowania tłumaczy czy zatrudniania doradców handlowych.
– Kiedy parę lat temu wybuchł boom na odtwarzacze MP3, trochę irytowały mnie ceny proponowane przez znanych markowych producentów. Postanowiłem wypuścić na rynek swój odtwarzacz, równie dobry, ale dużo tańszy – opowiada Michał Łebkowski, przedsiębiorca z Krakowa i twórca serwisu internetowego BigChina.
Dysponując kapitałem w wysokości zaledwie 13 tys. zł, zlecił przez internet produkcję odtwarzacza własnej marki SlimP3. Pomysł chwycił. Odtwarzacze umieszczone testowo w kilku sieciach handlowych rozeszły się jak świeże bułeczki, a czasopisma fachowe podkręcały popyt przychylnymi recenzjami. Łebkowski zarobił 70-80 tys. zł i twierdzi, że wkrótce nie był w stanie sprostać zamówieniom, bo było ich tak wiele.
Wadą transakcji na odległość były problemy z jakością. Klienci złożyli reklamacje na mniej więcej 30 proc. produktów. Żeby w przyszłości wyeliminować ten problem, Michał Łebkowski wynajął inspektorów pilnujących jakości produkcji w chińskiej fabryce. Z biznesu zrezygnował, kiedy coraz więcej firm na rynku zaczęło tą metodą zamawiać elektronikę w Chinach. – Ale wciąż wierzę, że mając pomysł na ciekawy produkt i zlecając jego produkcję w Chinach, można zawojować rynek – przekonuje.
Polska chłonie
Z serwisu Alibaba.com korzystają już dziesiątki przedsiębiorstw z Polski. Niewielka firma Evolt stworzyła własną markę drobnego sprzętu AGD. Od dwóch lat „niezależnym producentem" w branży pamięci flash jest Arialis, założony przez Pawła Sołtysika z Warszawy. Oferowane przez niego pendrive’y są płaskie jak karty kredytowe. – A najlepsze w tym wszystkim jest to, że aby rozpocząć produkcję własnych pendrive’ów potrzebowałem jedynie komputera z dostępem do internetu. Resztę załatwili Chińczycy – mówi Sołtysik.
Najbardziej chyba jednak znaną w Polsce marką, która dzięki zamówieniom w Chinach odbiła dużą część rynku RTV wielkim koncernom, jest warszawska Manta, założona w 1998 roku przez kilku fanów gier komputerowych. Pierwszymi własnymi, zlecanymi w Chinach produktami tej marki były akcesoria do gier komputerowych, np. kierownica z dźwignią biegów i hamulcem ręcznym do gry w wyścigi samochodowe. Po trzech latach firma wprowadziła na rynek tanie głośniki oraz odtwarzacze DVD. Dziś jest potentatem we wszystkich kategoriach AGD i RTV; jej odtwarzacze DVD, zestawy kina domowego, wieże stereo i akcesoria komputerowe można znaleźć na półkach każdego marketu. Ofertę wzbogaciła o sprzęt najwyższej klasy – oczywiście także produkowany w Chinach.
Więcej możesz przeczytać w 37/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.