Piszę te słowa na klawiaturze iPhone’a, jadąc samochodem. Nawet nie dyktuję sobie pomysłów na dyktafon jak trzy lata temu. Przed chwilą w tym samym urządzeniu oglądałem program telewizji francuskiej o malarstwie grafficiarza o pseudonimie Roa. Maluje wyłącznie gigantyczne zwierzęta i ptaki na ścianach budynków. Piękne. Oglądałem je z zaciekawieniem. Roa uważany jest za jednego z najwybitniejszych artystów nowej sztuki. Ludzie dzwonią do niego i proszą, by za pieniądze udekorował elewacje ich domów mieszkalnych czy biurowców. A teraz właśnie dobijają się do niego najsłynniejsze galerie.
W tym samym telefonie rano przeglądałem wiadomości na Twitterze. Przewinąłem setki krótkich przekazów największych telewizji z BBC, CNN czy FOX na czele, zalała mnie wielka lawina wiadomości z gazet, wśród których zawsze ważny jest „The New York Times" czy muzyczny „Spin”. Musnąłem blogi, jak choćby filmowy absolut Rogera Eberta czy gigant pani Arianny Huffington, najpotężniejszy i najbardziej wpływowy blog na świecie.
Nie piszę już listów, choć jeszcze niedawno to robiłem odręcznie. Gdy dorabiam klucze – nie siedzi w pobliżu pani repasaczka dziergająca oczka w damskich rajstopach. Słów tych nie składa z metalowych czcionek zecer w drukarni.
Zniknęła cywilizacja kontrolująca wiedzę. Różni tyrani mieli władzę absolutną i kontrolę nad umysłami ludzi – właśnie na naszych oczach ten świat się skończył. Nie potrzeba już papieru, ołówka i skrytki w obcasie, by zanieść drugiemu człowiekowi tajny gryps o spotkaniu miliona buntowników na placu w Kairze. Wystarczy pstryknąć w kilka klawiszy telefonu, by powiadomić o swoich planach cały glob.
Mieszkańcy dawnego państwa o nazwie NRD oddzieleni zasiekami, pasem pola minowego i podwójnym murem od swoich braci z nieistniejącego państwa o nazwie RFN trzymani byli za twarz przez komunistycznych satrapów dzięki tyranii informacyjnej. Ludzie nie mieli prawa nic wiedzieć i musieli się bać niewiadomej. Ilekroć przejeżdżałem samochodem przez ich terytorium na koncert do Berlina Zachodniego, na granicy dokładnie przeszukiwano mój samochód i pytano o magnetowid. W jego poszukiwaniu rozkręcano niekiedy tapicerkę. Komuniści bali się, że ich obywatele zobaczą z taśmy VHS, iż można żyć, myśleć i mówić inaczej, niż chce władza. Za posiadanie anteny satelitarnej groziło w NRD więzienie, więc nieliczni śmiałkowie potajemnie konstruowali przedziwne anteny z balkonowych skrzynek na kwiaty.
Zerkam na ekran komórki. Trwa transmisja z placu w Kairze, gdzie ludzie obrzucają się kamieniami, i z polskiego Sejmu, gdzie obrzucają się kalumniami. Przypominam sobie, że są jeszcze państwa, w których prawdę daje się zakneblować. Kuba, Korea Północna, Białoruś, niektóre kraje arabskie i pewnie sporo innych, których nazw nawet nie znam.
Za mojego życia rozpadło się kilka imperiów, upadł kolonializm, zniesiono segregację rasową w USA i RPA. Runął komunizm, który miał trwać wiecznie. Najbiedniejszy kraj świata, Chiny, gdzie ludzie jedli trawniki, dziś jest najpotężniejszą gospodarką planety. Tuż za nimi drepczą Indie, które pokazywano mi w młodości jako kraj lepianek.
Kończę ten felieton w domu, pisząc na komputerze. Właśnie obejrzałem na Yahoo! materiał z przygotowań do uczczenia 100. rocznicy urodzin Ronalda Reagana podczas niedzielnego meczu Super Bowl oraz idiotyczne brednie Beaty Kempy na temat podsłuchiwania Lecha Kaczyńskiego. Świat, w którym głupcy mogli trzymać za twarz całe społeczeństwa, zniknął. Pani Kempa idzie w zaparte, przekonuje, że panuje permanentne zaćmienie słońca. Społeczeństwo jest jednak zbyt świadome, ludzie mają zbyt wiele źródeł wiedzy, by dać się otumanić byle komu. Myślę, że jeśli pewnego dnia coś się z nimi stanie, nasi politycy dowiedzą się o tym z internetu.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.