Marcin Meller
Zacznę trochę wbrew sobie. Po kuchniach przyjaciół, a i czasem publicznie, narzekam, że nie ma na kogo głosować. Że dosyć tego dobrego, od 1989 r. brałem udział w każdych wyborach, nawet raz w prezydenckich zdarzyło mi się skreślić wszystkich kandydatów, więc mam po uszy zwyczajowego wyboru mniejszego zła, dziękuję, spasiba, danke, żeby trzymać się języków urzędowych kondominium. Chciałbym zagłosować z przekonaniem, tak jak w 1989 i może bez tej egzaltacji z 4 czerwca, jednak z wiarą w lepsze jutro jak w 2005 (tak, tak, też byłem frajerem wierzącym w PO-PiS) i w 2007.
Ale przecież to wolny kraj – w tym miejscu serdecznie pozdrawiam ubawionych mą ślepotą tych czytelników, którzy dobrze wiedzą, że żyjemy pod totalitarnym jarzmem – i mamy takich polityków i kandydatów, na jakich zasłużyliśmy. Znam argumenty o „gangu czterech", na tych łamach przedstawiane przez Zbigniewa Hołdysa: że tak naprawdę nie mamy wyboru, bo o wszystkim (czyli o listach) decyduje autokratycznie czterech partyjnych liderów, wspomaganych przez system liczenia głosów i finansowania polityki. Że jest to system zamknięty, w którym obywatele jak stado baranów służą tylko do klepnięcia decyzji podjętych dawno i daleko w zaciszu gabinetów.
Ale, ale. Obok platformerskiego Predatora zwartego w morderczym klinczu z pisowskim Obcym, po kątach placu boju podskakują SLD i PSL, a do bójki próbują się włączyć PJN i Palikot. Mało? No, niby mało, bo chciałoby się zobaczyć jakiegoś szlachetnego King Konga albo nawet nieokrzesaną Godzillę, którzy by porachowali kości nadwiślańskim kosmitom, ale może właśnie tacy jesteśmy? I to nas zadowala? A jeszcze dostaliśmy jednomandatowe okręgi do Senatu i będziemy sobie mogli dobrać kogoś z egzotycznego komba od Rafała Dutkiewicza bądź jakiegoś nowego Stokłosę, co to okolicę zasmrodzi, z prawem będzie na bakier, ale i groszem lokalnie sypnie. Jak mi kiedyś powiedział sierżant Kapuśniak z polskiego batalionu rozdzielającego w Krajinie wojska serbskie i muzułmańskie: „Raju na ziemi za ch… nie będzie". Tacy Amerykanie mają co prawda prawybory, które w Polsce zdechły, zanim jeszcze się narodziły, ale jak przyjdzie co do czego, to skazani są zawsze na wybór między demokratycznym osłem i republikańskim słoniem. A u nas jednak na bogato. I bez bajzlu dwudziestu partii w Sejmie jak w latach 90.
Redakcja „Wprost" poprosiła mnie o napisanie, jakiego bym chciał Sejmu i rządu po wyborach. To trochę tak, jakbyście zapytali, co zrobiłbym z tymi milionami z Lotto, które przez pomyłkę wygrali zamiast mnie jacyś ludzie z Redy i Warszawy. Bo chciałbym władzy z wizją zmiany Polski na lepsze, z odpowiedziami, jak usprawnić państwo, by potrafiło pociągnąć w terminie autostradę z Poznania do Warszawy, by nigdy więcej wskutek bałaganu i braku odpowiedzialności nie zdarzyła się tragedia o skali nawet dziesięciokrotnie mniejszej od Smoleńska. Chciałbym władzy, która przedstawi strategiczne cele na 20 lat do przodu i koncepcje, jak je wdrożyć w życie. Nawet gdybym się nie zgadzał z założonymi priorytetami. Cokolwiek mówić o premierze Węgier Viktorze Orbánie, zapowiedział rewolucyjne zmiany i ich dokonuje. Krytykowany, czasem słusznie, czasem histerycznie, postanowił zmierzyć się na serio z ugorem pozostawionym mu przez nieudolnych i zdemoralizowanych socjalistów. Przynajmniej jest się do czego odnieść. Nad Wisłą Orbánów brak, nawet jeśli niektórym wydaje się, że wejdą w jego buty.
Na cóż więc liczę, o święta naiwności? No dobrze. Jeśli zwycięży Platforma, niech wygra tak, by mogła rządzić z PSL bez konieczności wchodzenia w koalicję z SLD i dziwnym towarzystwem Palikota (o ile wejdą do Sejmu), niech wijący się przez nią wątły strumyk myśli utożsamiany przez Michała Boniego zamieni się w rwący potok, niech orliki nie będą początkiem i końcem listy sukcesów tej władzy. Skoro działacze rządzącej partii tak lubią odmieniać przez wszystkie przypadki słowo wytrych „projekt", niech kilka z nich zmieniających Polskę zrealizują.
Jeśli wygra PiS i będzie w stanie utworzyć rząd, niech do głosu i władzy dojdą ludzie ze wspierających partię ekonomiczno-politycznych think tanków, 40-letni pragmatycy, nawet jeśli o silnie konserwatywnych przekonaniach.
Niech dostanie się do Sejmu PJN, która będzie mogła tworzyć rząd i z PO, i z PiS. Złośliwi określają jej szefa Pawła Kowala mianem „małego Geremka", który jak ten duży, kiedy jest na schodach, to nie wiadomo, czy wchodzi, czy schodzi. Może to i irytujące, ale nie płakałbym, gdyby taki bufor znalazł się w parlamencie.
OK, a teraz możecie się ze mnie pośmiać.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.