Poleciałam do Madrytu, spodziewając się, że będę czuła unoszący się w powietrzu smutek, że zobaczę mniej radosnych, kolorowych ludzi. Samolot wylądował po 16. To dla Hiszpanów południe. Trudno wtedy wejść do jakiejkolwiek restauracji, wszystkie są zamknięte. Niezastąpiony Abraham Garcia, właściciel słynnej Viridiany i mój cudowny przyjaciel, przypomniał mi o dzielnicy Chueca i jej niesamowitym Mercado de San Antón.
Chueca to miejsce alternatywne, pełne artystów i przeróżnych najbarwniejszych postaci. Ciasne uliczki i ich mieszkańcy przypominają trochę świat z filmów Almodóvara. Mercado de San Antón, czyli targ świętego Antoniego, to jedno z tych miejsc, w których pogrążeni w kryzysie Hiszpanie odnajdują swój obłędnie pachnący i przepełniony najlepszymi smakami raj. Raj, który, chcąc nie chcąc, zmuszeni byli opuścić, zamykając za sobą drzwi drogich restauracji.
Wszystko pokryte jest tam delikatną mgłą, nie tylko tą prawdziwą, pochodzącą z rozpylonej wody, ale i tą niewidzialną dla oka, choć doskonale wyczuwalną dla nosa. Po wejściu na targ natychmiast otacza nas aura nieprawdopodobnych zapachów najlepszych i najświeższych produktów, lekko dotkniętych temperaturą lub spożywanych wprost ze stoisk. Mercado de San Antón to wynik dobrego myślenia władz miasta o jego mieszkańcach. Wynik mądrej dbałości o los kupców, ich produktów i klientów. Lokalni sprzedawcy bazarowi otrzymali od miasta potężny kredyt, dzięki któremu zamieniono ich zwykłe stoiska z warzywami, owocami morza, ryżem i mięsem na niemalże laboratoryjne cuda. Wszystko poukładane jak w japońskiej szkatułce. Oczy uciekają do świeżych krewetek, homarów, ostryg, przegrzebków, a obok już kusi prawie 40 gatunków mięsa do samych tylko hamburgerów. Z oddali nos atakuje zapach ze 30 rodzajów paelli.
Wszystkie produkty dostępne na tym rajskim targu są świeże i nieprzetworzone, co nie znaczy, że nie można ich zjeść na miejscu. Wręcz przeciwnie, kupuje się je właśnie po to, żeby natychmiast zanieść je do umieszczonej ponad targowiskiem restauracji. Tam przyrządza się je dokładnie tak, jak sobie tego zażyczymy. W jednym miejscu zgromadzono specjalności całej Hiszpanii, można i należy spróbować wszystkiego, pomstując przy okazji na ograniczoną pojemnośćżołądka. Gdy tylko mój syn przyniósł mi skądś genialną arr?s negre, czyli pyszną, katalońską czarną paellę, już ktoś obok, słysząc moje zachwyty, polecił mi najlepszą ośmiornicę, dostępną w części galicyjskiej. Przy stoisku z owocami morza jakiś madrycki urzędnik z namaszczeniem próbował trzech różnych ślimaków, konfrontował je uważnie z trzema różnymi rodzajami krewetek. Wybierał je wcześniej dość długo, ale nikt go nie poganiał, bo również na tym polega ów hiszpański raj za drobne pieniądze. Wszystko dzieje się na naszych oczach. Od pierwszego dotknięcia produktu do jego finalnej wersji na talerzu. Wokół gwar, radość, sympatia i wszechobecna, wesoła walka o stołki, których jest za mało, ale przecież nie można ciągle jeść na stojąco.
Przypomniał mi się Rzym i jego najlepsze czasy, gdy i tam jedzenie było integralną częścią życia społeczeństwa. Pozwalało na wymianę myśli, swobodne dzielenie się poglądami, na recytowanie poezji i wyzwalanie własnych uczuć. Na Mercado de San Antón jest podobnie i rzeczywiście wszyscy goście tego miejsca na równi uczestniczą w zabawie, są traktowani równorzędnie, choć przecież wcale nie muszą płacić tyle samo, nikt tu od nikogo nie oczekuje, że wyda mnóstwo pieniędzy. Urzędnik z trzema ślimakami był traktowany dokładnie tak samo jak bogaty i dobrze ubrany dżentelmen, który w tym samym czasie kupił dostojną langustę. Ja z kolei znalazłam moje ukochane, potężne krewetki carabineros, z głowami pięknymi jak wielkie czerwone kielichy, pełne najlepszego smaku. Kurierzy dostarczający produkty do przygotowania troszczą się przy okazji o to, czy nie brakuje nam wina, czy nie podać piwa, czy w czymś jeszcze mogą pomóc. Nie ma napiwków, nie ma ukrytych opłat. Zupełnie tak, jakby to miejsce naprawdę powstało dla wyłącznej przyjemności spotykania się i wspólnego biesiadowania.
Piliśmy więc zdrowie Hiszpanów, którzy – nie dając się kryzysowi – znajdują własne sposoby na zachowanie ukochanego przez nich raju smaków i zapachów. Może nie odwiedzają już tak tłumnie nie najtańszych przecież restauracji, ale nadal potrzebują i szukają kontaktu z sobą nawzajem, nadal chcą razem przebywać, rozmawiać, śmiać się i biesiadować. Miejsca takie jak Mercado de San Antón pozwalają nawet tym nieco uboższym mieszkańcom Madrytu na skuteczne odgonienie czarnych myśli i nieskrępowane cieszenie się życiem.
MAGDA GESSLER
Warszawska restauratorka, gospodyni programu „Kuchenne rewolucje Magdy Gessler" w TVN
Chueca to miejsce alternatywne, pełne artystów i przeróżnych najbarwniejszych postaci. Ciasne uliczki i ich mieszkańcy przypominają trochę świat z filmów Almodóvara. Mercado de San Antón, czyli targ świętego Antoniego, to jedno z tych miejsc, w których pogrążeni w kryzysie Hiszpanie odnajdują swój obłędnie pachnący i przepełniony najlepszymi smakami raj. Raj, który, chcąc nie chcąc, zmuszeni byli opuścić, zamykając za sobą drzwi drogich restauracji.
Wszystko pokryte jest tam delikatną mgłą, nie tylko tą prawdziwą, pochodzącą z rozpylonej wody, ale i tą niewidzialną dla oka, choć doskonale wyczuwalną dla nosa. Po wejściu na targ natychmiast otacza nas aura nieprawdopodobnych zapachów najlepszych i najświeższych produktów, lekko dotkniętych temperaturą lub spożywanych wprost ze stoisk. Mercado de San Antón to wynik dobrego myślenia władz miasta o jego mieszkańcach. Wynik mądrej dbałości o los kupców, ich produktów i klientów. Lokalni sprzedawcy bazarowi otrzymali od miasta potężny kredyt, dzięki któremu zamieniono ich zwykłe stoiska z warzywami, owocami morza, ryżem i mięsem na niemalże laboratoryjne cuda. Wszystko poukładane jak w japońskiej szkatułce. Oczy uciekają do świeżych krewetek, homarów, ostryg, przegrzebków, a obok już kusi prawie 40 gatunków mięsa do samych tylko hamburgerów. Z oddali nos atakuje zapach ze 30 rodzajów paelli.
Wszystkie produkty dostępne na tym rajskim targu są świeże i nieprzetworzone, co nie znaczy, że nie można ich zjeść na miejscu. Wręcz przeciwnie, kupuje się je właśnie po to, żeby natychmiast zanieść je do umieszczonej ponad targowiskiem restauracji. Tam przyrządza się je dokładnie tak, jak sobie tego zażyczymy. W jednym miejscu zgromadzono specjalności całej Hiszpanii, można i należy spróbować wszystkiego, pomstując przy okazji na ograniczoną pojemnośćżołądka. Gdy tylko mój syn przyniósł mi skądś genialną arr?s negre, czyli pyszną, katalońską czarną paellę, już ktoś obok, słysząc moje zachwyty, polecił mi najlepszą ośmiornicę, dostępną w części galicyjskiej. Przy stoisku z owocami morza jakiś madrycki urzędnik z namaszczeniem próbował trzech różnych ślimaków, konfrontował je uważnie z trzema różnymi rodzajami krewetek. Wybierał je wcześniej dość długo, ale nikt go nie poganiał, bo również na tym polega ów hiszpański raj za drobne pieniądze. Wszystko dzieje się na naszych oczach. Od pierwszego dotknięcia produktu do jego finalnej wersji na talerzu. Wokół gwar, radość, sympatia i wszechobecna, wesoła walka o stołki, których jest za mało, ale przecież nie można ciągle jeść na stojąco.
Przypomniał mi się Rzym i jego najlepsze czasy, gdy i tam jedzenie było integralną częścią życia społeczeństwa. Pozwalało na wymianę myśli, swobodne dzielenie się poglądami, na recytowanie poezji i wyzwalanie własnych uczuć. Na Mercado de San Antón jest podobnie i rzeczywiście wszyscy goście tego miejsca na równi uczestniczą w zabawie, są traktowani równorzędnie, choć przecież wcale nie muszą płacić tyle samo, nikt tu od nikogo nie oczekuje, że wyda mnóstwo pieniędzy. Urzędnik z trzema ślimakami był traktowany dokładnie tak samo jak bogaty i dobrze ubrany dżentelmen, który w tym samym czasie kupił dostojną langustę. Ja z kolei znalazłam moje ukochane, potężne krewetki carabineros, z głowami pięknymi jak wielkie czerwone kielichy, pełne najlepszego smaku. Kurierzy dostarczający produkty do przygotowania troszczą się przy okazji o to, czy nie brakuje nam wina, czy nie podać piwa, czy w czymś jeszcze mogą pomóc. Nie ma napiwków, nie ma ukrytych opłat. Zupełnie tak, jakby to miejsce naprawdę powstało dla wyłącznej przyjemności spotykania się i wspólnego biesiadowania.
Piliśmy więc zdrowie Hiszpanów, którzy – nie dając się kryzysowi – znajdują własne sposoby na zachowanie ukochanego przez nich raju smaków i zapachów. Może nie odwiedzają już tak tłumnie nie najtańszych przecież restauracji, ale nadal potrzebują i szukają kontaktu z sobą nawzajem, nadal chcą razem przebywać, rozmawiać, śmiać się i biesiadować. Miejsca takie jak Mercado de San Antón pozwalają nawet tym nieco uboższym mieszkańcom Madrytu na skuteczne odgonienie czarnych myśli i nieskrępowane cieszenie się życiem.
MAGDA GESSLER
Warszawska restauratorka, gospodyni programu „Kuchenne rewolucje Magdy Gessler" w TVN
Więcej możesz przeczytać w 41/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.