Fikcyjny naród, fikcyjna solidarność i fikcyjna Polska. Przykro, że tak jest, ale zdumiewa, jak łatwo Polska porzuciła wszystko, co cenne, i z jaką obojętnością na tradycję i na drugiego człowieka zajmujemy się moszczeniem sobie jak najwygodniejszego gniazdka, każdy sam i nie bacząc na innego. Naturalnie, pojawiają się marginesy agresywnych nacjonalistycznych kretynów, ale nawet Roman Giertych (zaskakująco inteligentny od czasu, gdy przestał być politykiem) się do nich nie przyznaje. Wszelkie obawy w tej mierze są zatem bezpodstawne. Słuszne natomiast są przewidywania, że nieistnienie jakiejkolwiek spójności, nie mówiąc już o solidarności narodowej, jest nie tylko faktem, ale także celem. Powstał zaskakujący paradoks polegający na tym, że Polacy nie cieszą się z tego, że są Polakami, nawet wtedy, kiedy Polska ma się tak dobrze, kiedy gospodarka naprawdę jest w niezłym stanie, kiedy korzystamy z przyjemności życia w stopniu nigdy w dziejach nieznanym i kiedy, znowu mimo wszystko, polskie życie intelektualne i artystyczne jest na dobrym poziomie.
Najpierw były wybory, podobno akt obywatelski, którego dokonywaliśmy motywowani emocjami, a potem ujawniła się – podsycana przez media – tendencja destrukcyjna. Dlatego z pewną przyjemnością słuchałem w dniu rozpoczęcia obrad Sejmu wystąpienia prezydenta, który tej destrukcji stara się przeciwstawić. Pytanie tylko, czy da radę? Polska jako społeczeństwo obywatelskie jest niczym, ale Polska jako naród – podobnie. Nie czujemy do siebie najmniejszej sympatii ze wzajemnością, wiążemy się jedynie w grupy bliskie sobie albo silnymi więzami przyjaźni albo interesu. Ale to są grupy niewielkie, które mogłyby istnieć w każdym społeczeństwie. Nawet ci, którzy zajmują rzekomo konserwatywne, prawicowe czy narodowe pozycje, nie mają umiejętności pokazania, że ich racja jest racją powszechną. Istnieją tylko dzięki nienawiści, co sprawia, że nie chcemy mieć z nimi do czynienia. Cała ta frazeologia bogoojczyźniana budzi nie tyle niechęć, ile podejrzenie, że nic za nią nie stoi.
Znajdujemy się więc z jednej strony w dobrym stanie cywilizacyjnym (jak na garbatego) i w przygnębiająco fatalnym stanie wspólnoty. A bez wspólnoty nie ma demokracji. Polska zatem nie jest krajem demokratycznym. Proszę się nie oburzać, ale funkcjonowanie procedur wyborczych i konstytucyjnych to tylko fasada. Oczywiście jest to istotne, bo bez tej fasady walki wewnętrzne wszystkich ze wszystkimi byłyby znacznie bardziej niebezpieczne, ale wielu z nas słusznie zadaje sobie pytanie o to, do czego nam taka fasada potrzebna.
Zanik poczucia solidarności i niemal narcystyczne zamknięcie się w kręgu własnym i przyjaciół doprowadziły nas do tego, że w zakresie narodowym uczucia wyższe wygasły. Można być wrogiem nacjonalizmu i zwolennikiem własnego narodu. Nie tylko można, lecz nawet powinno się. Ale nie w takiej Polsce, jaką mamy. Stało się tak z oczywistych powodów, które można wyjaśnić socjologicznie, czyli z racji błyskawicznego awansu milionów Polaków, którzy w pierwszym pokoleniu dbają tylko o siebie, ale stało się tak również na skutek polityki, jaka w trakcie pierwszego dnia obrad Sejmu ujawniła się w całej okazałości.
Można bez wahania powiedzieć, że ludzie z kręgu PiS są nie tylko niemądrzy lub anachroniczni, ale także posługują się destrukcyjnym pojmowaniem wspólnoty narodowej. A ponieważ wszyscy pozostali ideą takiej wspólnoty w ogóle się nie interesują, więc znaleźliśmy się w ślepym zaułku. I tak będziemy trwali jako fikcyjni Polacy, chyba że zdarzy się jedno z dwojga: albo – nie daj Boże – dotknie nas naprawdę kryzys i wszystkie związane z nim negatywne emocje, a w tym nacjonalizm, albo – daj Boże – nowa władza uczyni z idei nowoczesnej polskiej wspólnoty narodowej swój główny cel.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.