Na temat Tirany krążyły setki dowcipów, ale żaden nie dorównywał klimatowi oryginalnego języka tej stacji. Za każdym razem, gdy jej słuchałem, jakiś głos oznajmiał coś takiego: „A teraz ?Pieśń ku Czerwonemu Słońcu? zaśpiewa śpiewająca robotnica z Socjalistycznych Zakładów Pracy Wydobycia Asfaltu, towarzyszka…" – i tu padało nazwisko. W komunistycznej Albanii nie było bowiem innych ludzi, jedynie robotnicy. Dążyli wspólnie do budowy „nowego socjalistycznego człowieka”. Malarze, pisarze, sportowcy i nauczyciele – to wszystko byli malujący, piszący i startujący robotnicy. Wszyscy ludzie pracy Albanii dostawali jednakowe niewielkie wynagrodzenie.
W tym samym czasie w Związku Radzieckim za piosenkarzy czy pisarzy robili tzw. artyści zasłużeni. Ich koncerty były zapowiadane w ten mniej więcej sposób: „A teraz przed wami zasłużony pieśniarz Socjalistycznej Republiki Rosji, odznaczony dwukrotnie orderem Lenina, towarzysz Muslim Magomajew" – i wychodził facet, by śpiewać wojenną pieśń w rodzaju „Marsz na Berlin”, która potem na radzieckiej liście przebojów królowała przez pół roku. Honoraria wszystkich wykonawców były równe, ale wzrastały wraz z każdym zdobytym tytułem komunistycznym oraz orderem Lenina.
W Polsce do 1989 roku było podobnie, choć nie tak drastycznie. Nie mieliśmy ideologicznych tytułów. Każdy artysta dostawał za występ tyle samo i była to równowartość 3 dolarów. Jak ktoś był uznawany za solistę, dostawał 5. A jak był gwiazdą zdolną do wykonania recitalu, jego honorarium wzrastało do 10 dolców. Kim kto był, decydowała specjalna komisja weryfikacyjna ministerstwa kultury. Potem bez względu na to, czy na widowni było 10 tysięcy czy tylko 2 (słownie dwie) osoby – dostawaliśmy po 5 dolarów na łeb. Mogłeś być mistrzem z kosmosu i nazywać się Niemen, albo być klezmerem pitolącym w knajpie dla pijanych nurków w delegacji – w obu wypadkach miałeś swoje 5 dolarów i do domu. (Chociaż grajek restauracyjny dostawał napiwki, więc miał lepiej).
Mój zespół był pierwszym, który dostał wynagrodzenie w postaci tantiem od sprzedanych płyt. Rok był 1983, pojawiły się pierwsze firmy polonijne i jedna z nich wypracowała formułę płatności od sukcesu. Byliśmy przeszczęśliwi do tego stopnia, że z radości kupiliśmy prezesowi firmy srebrną papierośnicę w Desie.
W roku 1987 każda praca artystów zaczęła być wynagradzana na podstawie rozmiarów sukcesu. Dla mnie przełomem był koncert Perfectu na Stadionie Dziesięciolecia, za który nie wypadało już zaproponować nam po 5 dolarów na łeb. Dostaliśmy o wiele więcej. Od tego momentu słynne zespoły zaczęły zarabiać tyle, że można było kupić coś więcej niż komplet strun i butelkę wódki. Aż w pewnej chwili nastąpiła detonacja w świecie literatury: zainspirowany sukcesem książki Stefana Kisielewskiego „Abecadło Kisiela" Jerzy Urban wydał swój „Alfabet Urbana” i zarobił tyle, że z nadmiaru kasy otworzył wielką hurtownię piwa, po czym uruchomił gazetę „Nie”, stając się magnatem. Mógłbym tu zakończyć, ale dodam jednak, że kilka lat temu Michał Wiśniewski wywindował honoraria do poziomu wcześniej nieznanego. I oto teraz nadszedł dzień, kiedy okazało się, że to wszystko jest źle.
Parę dni temu Jacek Żakowski zaproponował powrót do modelu albańskiego. Nieprzyzwoite honoraria Dody powinny zostać zredukowane do poziomu, który pozwoli jej zarobić na klęcznik przed Tadeuszem Konwickim. Na jednym oddechu dorzucił, że ktoś taki jak ja nie powinien się wypowiadać na temat kultury. Aż uległem złudzeniu, że mówi Władysław Gomułka, który na plenum KC PZPR w 1963 roku objaśniał narodowi i pisarzom, kto powinien pisać i co, żeby być prawdziwym pisarzem, a komu się powinno zakazać.
Jest pewne, że wraz z wiekiem dziwaczejemy, ja w każdym razie na pewno. Ale żeby wrócić do reguł z czasów albańskich Kazimierza Mijala, jak pragnie Żakowski, to bym na to nie wpadł.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.