Gdybyż w Polsce była jakaś partia liberałów! Po co? Podjęłaby w imię wolnej konkurencji kampanię na rzecz demonopolizacji naszych koncernów.
Gdybyśmy mieli jakąś partię lewicową lub chrześcijańsko-demokratyczną, ruszyłaby do walki przeciw monopolom, które zdzierają najwięcej z uboższych warstw społeczeństwa. Ba, jacyś prawdziwi populiści wszczęliby awantury o te zdzierstwa! Partia autentycznie zaangażowana w rozwój samorządności wyliczyłaby, jak układałyby się stosunki w społecznościach lokalnych po dekoncentracji własności monopoli, ponieważ najbardziej samorządne są zawsze kieszenie ludzkie. Co więcej, byłyby szanse na uczciwszą demokrację z jednoczesnym obniżeniem kosztów codziennego życia każdej rodziny w Polsce o 200-300 zł miesięcznie. Uczciwa demokracja może się opłacać. Proponuję się zapoznać z amerykańską ustawą Shermana liczącą sobie ponad sto lat.
Kto opłaca tę czapkę
Zacznijmy od Kompanii Węglowej, która zastąpiła spółki węglowe, następczynie zjednoczeń. Utrzymanie dawnych zjednoczeń i Ministerstwa Górnictwa i Energetyki podrażało koszty wydobycia nawet o 50 proc. W początkach lat 70. pisywał o tym w "Życiu i Nowoczesności" Franciszek Morawski, inżynier górnictwa, specjalista w dziedzinie budowy szybów i przewozów podziemnych. Ten mój nieżyjący przyjaciel udowadniał, że każda kopalnia powinna funkcjonować jako samodzielne przedsiębiorstwo - inaczej nigdy nie dojdziemy rzeczywistych kosztów wydobycia.
Co więcej - dowodził Franciszek, człek niepozorny, cichy i przygarbiony - żadne "czapki" organizacyjne powyżej kopalń w ogóle nie są potrzebne, by kopalnie działały sprawnie. Porozumiewać się mogą, by tworzyć na przykład wspólny transport podziemny i korzystać ze wspólnych szybów, kopalnie pracujące na tym samym złożu. Porozumienia innych (a nawet wspólne agendy sprzedaży) powinny być ścigane jako zmowy kartelowe. Kopalnia to z reguły wielkie przedsiębiorstwo, które nie zajmuje się sprzedażą detaliczną. Do sprzedaży węgla tej czy innej elektrowni żadnych pośredników nie potrzebuje, a jeżeli znajdzie się opłacalny pośrednik w handlu zagranicznym czy detalicznym, niech kupuje węgiel od kopalni. W "socjalizmie" chciano jednak wyrównywać niższe zarobki pracownikom kopalń o niższej wydajności. Dlatego tworzono już nie zjednoczenia, ale i obejmujące cały Górny Śląsk systemy informatyczne, by na bieżąco wyrównywać zarobki (zajmował się tym w dobrej wierze inny mój przyjaciel, też nieżyjący, informatyk, którego pasją były wielkie systemy; ani rusz nie chciał się zgodzić z poglądami Franciszka, uważając go za "prymitywnego inżynierka", niezdolnego zrozumieć epokę komputerów).
Dziś te spółki i kompania potrzebne są wyłącznie do zatrudniania urzędników. Podrażają koszty wydobycia do 25 proc., a nawet 30 proc. Innymi słowy, polski węgiel może być tańszy od węgla z Donbasu i konkurencyjny wobec niego.
Sieć nie potrzebuje koncernów
Nie są też potrzebne koncerny energetyczne, "czapki" dla elektrowni węglowych. Kiedy mówiłem o tym dziesięć lat temu moim przyjaciołom energetykom, wywołałem burzę: Jak to, mielibyśmy zlikwidować sieć energetyczną, największy wynalazek organizacji energetycznej nowoczesności? Wytykano mi, że tak właśnie opisywałem ją przed laty w "Księdze wróżb prawdziwych". Tymczasem sieć nie ma nic wspólnego z koncernami. Sieć rozdziela energię; kupiwszy ją, optymalizuje jej rozkład i przerzuca ją swoimi sieciami przesyłowymi. Do tego wcale jednak nie potrzeba biurokratycznego pośrednictwa między siecią a elektrowniami. Przeciwnie, na bieżąco biurokracja w realizacji zadań sieci nie uczestniczy. Podnosi ona koszty sprzedawanej przez elektrownie energii co najmniej, wedle mojego szacunku, o 10 proc. Elektrownie powinny konkurować między sobą, która sprzeda sieci więcej (a więc taniej) energii. Niech zagraniczni partnerzy kupują elektrownie, ale nie koncerny - to sprzedaż monopoli innym monopolom z perspektywą utrzymania monopoli.
Kradzież na miejscu
Wreszcie trzecie źródło oszczędności i obniżenia cen energii elektrycznej w Polsce - lokalne zakłady dostaw energii, czyli detaliści. Sprzedaż Stoenu jako całości była skandalem nie dlatego, że wzięto za tę firmę za mało, sprzedając także wartościowe grunta, do których notabene Stoen ma dość wątpliwe prawa, zważywszy na to, że nie przeprowadzono reprywatyzacji gruntów warszawskich. Skandal polega na tym, że monopol usług miejskich sprzedano, zachowując monopol. Monopol nie do skontrolowania.
Jak dawniej zwalczano monopole i jak to się robi dzisiaj? Lokalne zakłady były i powinny być samodzielnymi zakładami dostaw energii, które kupują ją od tego, kto ją dostarczy taniej. Tak było dawniej - miejskie elektrownie, miejskie gazownie itp. były własnością miejską, samorządową. To nie ideał, bo do władz takiego przedsiębiorstwa szefowie miasta pakowali i pakują na ogół znajomków lub kumpli politycznych, zawsze jednak można jakoś kontrolować koszty i wyniki. Ideałem byłaby konkurencja, ale w jednym mieście dosyć o nią trudno ze względów technicznych. Najpraktyczniejsze rozwiązanie to spółka klientów, którzy zostają jej członkami z chwilą podłączenia do sieci i spłacają ratalnie swój udział razem z opłatami za prąd. Wybierają radę nadzorczą, co roku dostają sprawozdanie badane przez niezależnego rewidenta ksiąg, dziś nazywanego audytorem (też z łaciny).
Inne rozwiązanie to spółka akcyjna, w której udziały uprzywilejowane przypadają klientom. Wreszcie - spółka akcyjna, jak w Ostrowie Wielkopolskim, ale trzeba w niej zawarować przewagę mieszkańcom klientom, bo inaczej będzie to tylko inny Stoen, którego kosztów i wyników nie da się kontrolować. To samo dotyczy zresztą innych monopoli usług komunalnych - wodociągów i kanalizacji, gazu, wywozu śmieci itd. Opowiadał mi mój młodszy kolega po fachu, jak rozwiązuje się problem makulatury, szkła i plastiku w lokalnych społecznościach USA, gdzie mieszkał długie lata. A nasze papiernie importują makulaturę z RFN!
Dzisiaj energia elektryczna w Polsce jest, wedle mojego szacunku, dwukrotnie droższa, niż mogłyby być (przy zachowaniu dostatecznych zysków dla producentów i dostawców energii). Oznaczy to, że każde gospodarstwo domowe miesięcznie mogłoby płacić minimum 100 zł mniej. Utrzymujemy ogromną biurokrację - kredyty w wysokości połowy dotychczasowych rocznych przychodów pozwoliłyby jej zorganizować udane przedsiębiorstwa handlowe i usługowe...
Rabunek zalegalizowany
Bezczelnie rabunkową korporacją - w razie konieczności łatwo udowodnię podstawy tego epitetu przed sądem - jest Telekomunikacja Polska SA. Obroni mnie już choćby przykład dwóch spółdzielni telefonicznych w Dolinie Strugu i Łące, czyli tzw. lokalnych operatorów. Do życia i rozwoju wystarczają im opłaty z abonamentów za rzekomo nieopłacalne rozmowy lokalne. Spółdzielnie powstały dzięki wizycie nieodżałowanego przywódcy chłopskiego, innego nieżyjącego mojego przyjaciela, Józefa Ślisza, u farmerów amerykańskiego Środkowego Zachodu (Midwestu). W dawnych czasach, gdy ITT za daleko było ciągnąć do nich kabel, stelefonizowali się sami. Pozakładali lokalne spółki, spółdzielnie i towarzystwa telefoniczne. Dopiero potem ITT położyło do nich kabel, by zarabiać, jak Pan Bóg przykazał, na rozmowach międzymiastowych. Te ich spółki, spółdzielnie i towarzystwa świetnie prosperują do dzisiaj, utrzymując się wyłącznie z opłat abonamentowych. Pomogli polskim przyjaciołom Ślisza, poręczając kredytowany zakup najlepszego w świecie sprzętu od Northern Telecom.
Miejsce dla lokalnych operatorów
Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że sieć międzymiastową Finlandii tworzyli lokalni operatorzy, lokalne spółki, towarzystwa i spółdzielnie telefoniczne, dzięki czemu zyski z tej sieci pozostają w Finlandii. U nas na to za późno; gdyby ktoś na tym się znał wcześniej, gdyby w odruchu prostej uczciwości posłuchał moich wezwań sprzed dwunastu lat, zdemonopolizowalibyśmy TP SA, obracając ją w spółkę lokalnych operatorów. Dziś możemy jednak odwojować od TP SA lokalne rozmowy telefoniczne jako rynek lokalnych operatorów. Ustawą antymonopolową, taką jak ustawa Shermana, możemy zmusić TP SA do sprzedania lokalnych sieci lokalnym operatorom. Jak? W trybie ratalnej spłaty przez klientów - członków lokalnych spó-
łek (różnych), spółdzielni i towarzystw telefonicznych. Z dnia na dzień znikną dodatkowe - poza abonamentem - opłaty za rozmowy lokalne, a wtedy taka spłata uczciwie wycenionej sieci lokalnej (mocno zużytej) będzie ułamkiem dzisiejszych skandalicznych haraczy. Lokalne sieci wiejskie zakładano za pieniądze komitetów telefonizacyjnych, darowane TP SA, i teraz nie ma nawet za co jej płacić. Wystarczy wyegzekwować swoją własność, której podarowanie monopol wymusił. Na marginesie: także w stosunku do połączeń międzymiastowych trzeba zastosować naszą ustawę Shermana, bo i tu płacimy najdrożej w świecie, co blokuje rozwój Internetu.
Kartelowe zyski na komórkach
Odpowie mi ktoś, że już niedługo konkurencja w postaci telefonów komórkowych zlikwiduje problem. Otóż nie tak prędko, to raz. I nie widzę powodu, byśmy do tej pory dawali się monopolowi bezkarnie okradać. Po drugie, na rynku telefonów komórkowych w Polsce też trzeba zapewnić konkurencję. Dotychczasowi "konkurenci" muszą udowodnić, że naprawdę konkurują, a nie uzgadniają między sobą ceny swych usług. Nasze komórki też należą do najdroższych w świecie.
Gdyby na przykład "Wprost" jako wiarygodny komplementariusz (główny wspólnik, odpowiedzialny całym swoim majątkiem) spółki komandytowej założył spółkę komandytową telefonii komórkowej, sprzedając jej udziały paru milionom komandytariuszy, pokazałby, ile mogą naprawdę kosztować rozmowy przez telefony komórkowe i jak można rozwijać ich sieć oraz przyszłe usługi przy współpracy jakichś Amerykanów, uczciwszych niż zachodnioeuropejscy cwaniacy żerujący na nieświadomym rynku.
Nie dajmy się cwaniakom. Bądźmy sami choć trochę cwaniakami. Małe pieniądze mogą być wielkie, pod warunkiem że się zorganizują.
Kto opłaca tę czapkę
Zacznijmy od Kompanii Węglowej, która zastąpiła spółki węglowe, następczynie zjednoczeń. Utrzymanie dawnych zjednoczeń i Ministerstwa Górnictwa i Energetyki podrażało koszty wydobycia nawet o 50 proc. W początkach lat 70. pisywał o tym w "Życiu i Nowoczesności" Franciszek Morawski, inżynier górnictwa, specjalista w dziedzinie budowy szybów i przewozów podziemnych. Ten mój nieżyjący przyjaciel udowadniał, że każda kopalnia powinna funkcjonować jako samodzielne przedsiębiorstwo - inaczej nigdy nie dojdziemy rzeczywistych kosztów wydobycia.
Co więcej - dowodził Franciszek, człek niepozorny, cichy i przygarbiony - żadne "czapki" organizacyjne powyżej kopalń w ogóle nie są potrzebne, by kopalnie działały sprawnie. Porozumiewać się mogą, by tworzyć na przykład wspólny transport podziemny i korzystać ze wspólnych szybów, kopalnie pracujące na tym samym złożu. Porozumienia innych (a nawet wspólne agendy sprzedaży) powinny być ścigane jako zmowy kartelowe. Kopalnia to z reguły wielkie przedsiębiorstwo, które nie zajmuje się sprzedażą detaliczną. Do sprzedaży węgla tej czy innej elektrowni żadnych pośredników nie potrzebuje, a jeżeli znajdzie się opłacalny pośrednik w handlu zagranicznym czy detalicznym, niech kupuje węgiel od kopalni. W "socjalizmie" chciano jednak wyrównywać niższe zarobki pracownikom kopalń o niższej wydajności. Dlatego tworzono już nie zjednoczenia, ale i obejmujące cały Górny Śląsk systemy informatyczne, by na bieżąco wyrównywać zarobki (zajmował się tym w dobrej wierze inny mój przyjaciel, też nieżyjący, informatyk, którego pasją były wielkie systemy; ani rusz nie chciał się zgodzić z poglądami Franciszka, uważając go za "prymitywnego inżynierka", niezdolnego zrozumieć epokę komputerów).
Dziś te spółki i kompania potrzebne są wyłącznie do zatrudniania urzędników. Podrażają koszty wydobycia do 25 proc., a nawet 30 proc. Innymi słowy, polski węgiel może być tańszy od węgla z Donbasu i konkurencyjny wobec niego.
Sieć nie potrzebuje koncernów
Nie są też potrzebne koncerny energetyczne, "czapki" dla elektrowni węglowych. Kiedy mówiłem o tym dziesięć lat temu moim przyjaciołom energetykom, wywołałem burzę: Jak to, mielibyśmy zlikwidować sieć energetyczną, największy wynalazek organizacji energetycznej nowoczesności? Wytykano mi, że tak właśnie opisywałem ją przed laty w "Księdze wróżb prawdziwych". Tymczasem sieć nie ma nic wspólnego z koncernami. Sieć rozdziela energię; kupiwszy ją, optymalizuje jej rozkład i przerzuca ją swoimi sieciami przesyłowymi. Do tego wcale jednak nie potrzeba biurokratycznego pośrednictwa między siecią a elektrowniami. Przeciwnie, na bieżąco biurokracja w realizacji zadań sieci nie uczestniczy. Podnosi ona koszty sprzedawanej przez elektrownie energii co najmniej, wedle mojego szacunku, o 10 proc. Elektrownie powinny konkurować między sobą, która sprzeda sieci więcej (a więc taniej) energii. Niech zagraniczni partnerzy kupują elektrownie, ale nie koncerny - to sprzedaż monopoli innym monopolom z perspektywą utrzymania monopoli.
Kradzież na miejscu
Wreszcie trzecie źródło oszczędności i obniżenia cen energii elektrycznej w Polsce - lokalne zakłady dostaw energii, czyli detaliści. Sprzedaż Stoenu jako całości była skandalem nie dlatego, że wzięto za tę firmę za mało, sprzedając także wartościowe grunta, do których notabene Stoen ma dość wątpliwe prawa, zważywszy na to, że nie przeprowadzono reprywatyzacji gruntów warszawskich. Skandal polega na tym, że monopol usług miejskich sprzedano, zachowując monopol. Monopol nie do skontrolowania.
Jak dawniej zwalczano monopole i jak to się robi dzisiaj? Lokalne zakłady były i powinny być samodzielnymi zakładami dostaw energii, które kupują ją od tego, kto ją dostarczy taniej. Tak było dawniej - miejskie elektrownie, miejskie gazownie itp. były własnością miejską, samorządową. To nie ideał, bo do władz takiego przedsiębiorstwa szefowie miasta pakowali i pakują na ogół znajomków lub kumpli politycznych, zawsze jednak można jakoś kontrolować koszty i wyniki. Ideałem byłaby konkurencja, ale w jednym mieście dosyć o nią trudno ze względów technicznych. Najpraktyczniejsze rozwiązanie to spółka klientów, którzy zostają jej członkami z chwilą podłączenia do sieci i spłacają ratalnie swój udział razem z opłatami za prąd. Wybierają radę nadzorczą, co roku dostają sprawozdanie badane przez niezależnego rewidenta ksiąg, dziś nazywanego audytorem (też z łaciny).
Inne rozwiązanie to spółka akcyjna, w której udziały uprzywilejowane przypadają klientom. Wreszcie - spółka akcyjna, jak w Ostrowie Wielkopolskim, ale trzeba w niej zawarować przewagę mieszkańcom klientom, bo inaczej będzie to tylko inny Stoen, którego kosztów i wyników nie da się kontrolować. To samo dotyczy zresztą innych monopoli usług komunalnych - wodociągów i kanalizacji, gazu, wywozu śmieci itd. Opowiadał mi mój młodszy kolega po fachu, jak rozwiązuje się problem makulatury, szkła i plastiku w lokalnych społecznościach USA, gdzie mieszkał długie lata. A nasze papiernie importują makulaturę z RFN!
Dzisiaj energia elektryczna w Polsce jest, wedle mojego szacunku, dwukrotnie droższa, niż mogłyby być (przy zachowaniu dostatecznych zysków dla producentów i dostawców energii). Oznaczy to, że każde gospodarstwo domowe miesięcznie mogłoby płacić minimum 100 zł mniej. Utrzymujemy ogromną biurokrację - kredyty w wysokości połowy dotychczasowych rocznych przychodów pozwoliłyby jej zorganizować udane przedsiębiorstwa handlowe i usługowe...
Rabunek zalegalizowany
Bezczelnie rabunkową korporacją - w razie konieczności łatwo udowodnię podstawy tego epitetu przed sądem - jest Telekomunikacja Polska SA. Obroni mnie już choćby przykład dwóch spółdzielni telefonicznych w Dolinie Strugu i Łące, czyli tzw. lokalnych operatorów. Do życia i rozwoju wystarczają im opłaty z abonamentów za rzekomo nieopłacalne rozmowy lokalne. Spółdzielnie powstały dzięki wizycie nieodżałowanego przywódcy chłopskiego, innego nieżyjącego mojego przyjaciela, Józefa Ślisza, u farmerów amerykańskiego Środkowego Zachodu (Midwestu). W dawnych czasach, gdy ITT za daleko było ciągnąć do nich kabel, stelefonizowali się sami. Pozakładali lokalne spółki, spółdzielnie i towarzystwa telefoniczne. Dopiero potem ITT położyło do nich kabel, by zarabiać, jak Pan Bóg przykazał, na rozmowach międzymiastowych. Te ich spółki, spółdzielnie i towarzystwa świetnie prosperują do dzisiaj, utrzymując się wyłącznie z opłat abonamentowych. Pomogli polskim przyjaciołom Ślisza, poręczając kredytowany zakup najlepszego w świecie sprzętu od Northern Telecom.
Miejsce dla lokalnych operatorów
Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że sieć międzymiastową Finlandii tworzyli lokalni operatorzy, lokalne spółki, towarzystwa i spółdzielnie telefoniczne, dzięki czemu zyski z tej sieci pozostają w Finlandii. U nas na to za późno; gdyby ktoś na tym się znał wcześniej, gdyby w odruchu prostej uczciwości posłuchał moich wezwań sprzed dwunastu lat, zdemonopolizowalibyśmy TP SA, obracając ją w spółkę lokalnych operatorów. Dziś możemy jednak odwojować od TP SA lokalne rozmowy telefoniczne jako rynek lokalnych operatorów. Ustawą antymonopolową, taką jak ustawa Shermana, możemy zmusić TP SA do sprzedania lokalnych sieci lokalnym operatorom. Jak? W trybie ratalnej spłaty przez klientów - członków lokalnych spó-
łek (różnych), spółdzielni i towarzystw telefonicznych. Z dnia na dzień znikną dodatkowe - poza abonamentem - opłaty za rozmowy lokalne, a wtedy taka spłata uczciwie wycenionej sieci lokalnej (mocno zużytej) będzie ułamkiem dzisiejszych skandalicznych haraczy. Lokalne sieci wiejskie zakładano za pieniądze komitetów telefonizacyjnych, darowane TP SA, i teraz nie ma nawet za co jej płacić. Wystarczy wyegzekwować swoją własność, której podarowanie monopol wymusił. Na marginesie: także w stosunku do połączeń międzymiastowych trzeba zastosować naszą ustawę Shermana, bo i tu płacimy najdrożej w świecie, co blokuje rozwój Internetu.
Kartelowe zyski na komórkach
Odpowie mi ktoś, że już niedługo konkurencja w postaci telefonów komórkowych zlikwiduje problem. Otóż nie tak prędko, to raz. I nie widzę powodu, byśmy do tej pory dawali się monopolowi bezkarnie okradać. Po drugie, na rynku telefonów komórkowych w Polsce też trzeba zapewnić konkurencję. Dotychczasowi "konkurenci" muszą udowodnić, że naprawdę konkurują, a nie uzgadniają między sobą ceny swych usług. Nasze komórki też należą do najdroższych w świecie.
Gdyby na przykład "Wprost" jako wiarygodny komplementariusz (główny wspólnik, odpowiedzialny całym swoim majątkiem) spółki komandytowej założył spółkę komandytową telefonii komórkowej, sprzedając jej udziały paru milionom komandytariuszy, pokazałby, ile mogą naprawdę kosztować rozmowy przez telefony komórkowe i jak można rozwijać ich sieć oraz przyszłe usługi przy współpracy jakichś Amerykanów, uczciwszych niż zachodnioeuropejscy cwaniacy żerujący na nieświadomym rynku.
Nie dajmy się cwaniakom. Bądźmy sami choć trochę cwaniakami. Małe pieniądze mogą być wielkie, pod warunkiem że się zorganizują.
Więcej możesz przeczytać w 23/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.