1000 złotych rocznie kosztują każdego podatnika ostatnie głupie decyzje posłów i ministrów
Gdyby głupota bolała, w całej Polsce słychać byłoby wielki jęk. A w okolicach Alej Ujazdowskich i ulicy Wiejskiej w Warszawie jego natężenie przekroczyłoby dopuszczalne normy. Głupota jednak nie boli, ale kosztuje. A na dodatek - rachunek płacą nie głupcy, lecz podatnicy. Rachunek nie w postaci jednorazowej opłaty, a w postaci stałego podatku od głupoty i niefrasobliwości ministrów i posłów. Głupoty owocującej na przykład uchwaleniem ustawy nakazującej zwiększenie pensji pracownikom służby zdrowia po równo o 203 zł. W ciągu ostatnich ośmiu lat roczna rata tego podatku wzrosła o 20 mld zł, wypada więc po 1000 zł na jednego podatnika.
Najczęstszym objawem głupoty jest zaniechanie. Działa tu znany mechanizm bólu zęba. W zębie zrobiła się dziura. Rozsądek nakazuje pójść do dentysty, Polak jednak boi się chodzić do dentysty. Uważa, że czas to najlepszy lekarz. Podobnie postępujemy w działaniach zbiorowych. W nieskończoność odwlekamy reformę tzw. trudnych sektorów gospodarki (górnictwo, hutnictwo, kolej, rolnictwo) i sfery budżetowej. Kiedy już godzimy się na jakąś formę terapii, żądamy, aby była ona całkowicie bezbolesna. Jeśli nie jest, zapisujemy pacjentowi końską dawkę środków przeciwbólowych, które - choć kosztują fortunę - nie leczą i powodują niepożądane skutki uboczne.
Służba zdrowia, czyli głupota kliniczna
Klinicznym przykładem polskiej głupoty jest reforma służby zdrowia. Najpierw stworzono kasy chorych - inwestując w budowę tego systemu około miliarda złotych. Po trzech latach system ten jednak zdemontowano, zastępując go Narodowym Funduszem Zdrowia (co znowu trochę kosztuje). W tzw. międzyczasie podjęto także wiele ważkich decyzji - na przykład wprowadzono "ustawę 203", kosztującą grubo ponad 3 mld zł. Z inicjatywy rządu Jerzego Buzka Sejm uchwalił ustawę o zmianie negocjacyjnego systemu kształtowania przyrostu przeciętnych wynagrodzeń (projekt ustawy referowała posłanka Ewa Tomaszewska). Ustawa stanowi, że "pracownikom samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej przysługuje od dnia 1 stycznia 2001 r. przyrost przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia nie niższy niż 203 zł miesięcznie..."
Ustawa ta została uchwalona w czasie - skutek wcześniejszego unikania dentysty - ogólnopolskiej akcji protestacyjnej pielęgniarek. To jednak nie tłumaczy jej absurdalności. Podwyżkę przyznawał Sejm, który pracodawcą pracowników służby zdrowia nie był. Nakładając na pracodawców, czyli samodzielne publiczne zakłady opieki zdrowotnej, obowiązek wypłacania podwyżek, nie wskazywał źródła ich finansowania. Cytowany zapis - proszę przeczytać go uważnie - nakładał obowiązek podwyższania wynagrodzenia co miesiąc o 203 zł. Gdyby zatem został zrealizowany, średnia płaca w służbie zdrowia wynosiłaby dziś ponad 8 tys. zł. To, że tak się nie stało, wymagało ekwilibrystycznej interpretacji prawa, stwierdzającej w istocie, że Sejm jest tak głupi, iż nie należy się przejmować tym, co literalnie postanowił, lecz odwołując się do zdrowego rozsądku, ustalić, co zamierzał uchwalić.
Mimo takiej sprzecznej z tekstem interpretacji powstało prawo, które było niewykonalne. Szpitale pieniędzy na podwyżkę nie miały, więc jej nie wypłaciły. Pracownicy pozwali do sądu szpitale i sprawy wygrali. Z kolei szpitale pozwały do sądu NFZ i sprawy wygrywają. Do kompletu potrzeba, żeby prezes NFZ Maciej Tokarczyk pozwał do sądu skarb państwa i sprawę też wygrał. I bez tego jednak kompromitacja jest zupełna, a budżet, czyli podatnicy, musi wysupłać 3 mld zł na zaległe podwyżki oraz ponad miliard złotych na podwyżki bieżące.
"Dobrzy ludzie", czyli głupota ideologiczna
Wielką krynicą głupoty są "dobrzy ludzie". "Dobrzy ludzie", jak sama nazwa wskazuje, chcą dobrze. Wyznają jakąś wspaniałą ideologię, która nakazuje im wesprzeć staruszki, samotne matki, rodziny wielodzietne, pracujących, poszukujących pracy, rolników czy młodzież. Pół biedy, jeśli "dobrzy ludzie" z tej listy wybierają tylko jedną grupę. Wówczas po prostu sytuację jednych poprawiają kosztem innych. Czasem jednak nie bardzo wiadomo, czyja sytuacja ma się poprawić, choć dobrze wiadomo, czyja się pogorszy.
Tak jest w wypadku ustawy o biopaliwach (poseł sprawozdawca Marek Sawicki, PSL). Budżet państwa (czyli podatnicy) tracą na niej 2 mld zł rocznie. Posiadacze samochodów tracą, bo będą więcej płacić za paliwo, nie wiadomo też, jak silniki ich pojazdów zniosą ten nie mający w świecie precedensu eksperyment, polegający na domieszaniu do paliwa etanolu i estrów w dużej ilości.
Kto zarobi? Rolnicy chyba nie bardzo, bo zbiory zbóż i rzepaku są w tym roku o kilkanaście procent mniejsze. A od przyszłego roku będziemy w Unii Europejskiej i nikt nikomu nie zabroni importu czy to surowców, czy gotowych komponentów.
Głupota alchemika, czyli grad kamieni filozoficznych
Jeszcze gorzej jest jednak wówczas, gdy "dobrzy ludzie" chcą dobrze dla wszystkich. Wówczas muszą wymyślić kamień filozoficzny i perpetuum mobile zarazem. Takich "kamieni" przeżyliśmy już parę. Większość - emisja pieniędzy bez pokrycia, podatek importowy, dodatkowe opodatkowanie wysokich dochodów - na szczęście pozostała w fazie głupoty mówionej. Niektóre "kamienie" jednak omal nie spadły nam na głowy. Na przykład 14 lipca 2000 r. Sejm - głosami posłów AWS, PSL i kół prawicowych - uchwalił ustawę (autorstwa Adama Bieli) o powszechnym uwłaszczeniu obywateli, zakładającą przekazanie na własność mieszkań spółdzielczych, komunalnych i zakładowych oraz ogródków działkowych. Ustawę szczęśliwie zawetował prezydent.
Były jednak i takie "kamienie", które stały się ciałem. "Dobrzy ludzie" - premier Jerzy Buzek i Michał Kulesza, pełnomocnik poprzedniego rządu ds. reformy ustrojowej - postanowili, że samorząd będzie miał bardzo szerokie prerogatywy. Uznali, że nie ma lepszej kontroli niż samokontrola, i nie zadbali o powstanie odpowiednich mechanizmów utrudniających działanie lokalnym sitwom. W dniu wprowadzenia reformy w administracji publicznej zatrudnionych było 440 tys. osób. Dzisiaj, po trzech latach jej funkcjonowania, funkcjonariuszy publicznych mamy już 520 tys.! A każdy taki funkcjonariusz to miesięcznie 4,5 tys. zł pensji liczonej razem z pochodnymi. W sumie daje to roczne wydatki administracyjne o 4,5 mld zł większe. A jeśli jeszcze dodamy do tego samochody służbowe, lokale...
Specyficzną cechą polskiego samorządu jest także to, że praktycznie nie ma on żadnych prawnych ograniczeń w wydawaniu pieniędzy. (Po co ograniczenia - mówili "dobrzy ludzie" - przecież jeżeli będą źle gospodarowali, to ludzie ich drugi raz nie wybiorą.) A skoro nie ma ograniczeń i samorząd na zagrodzie wyższy wojewodzie, to samorządy pieniądze wydają. Na przykład prezydent Ostrowca zapragnął, aby jego miasto miało hutę. I hutę kupił za 80 mln zł, zabezpieczając transakcję majątkiem Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji, Miejskich Wodociągów i Kanalizacji oraz Towarzystwa Budownictwa Społecznego. A ponieważ huta upadła, miasto będzie musiało oddać kontrolę nad tymi trzema spółkami komunalnymi. I tak dobrze, że ostrowiecki samorząd nie zapragnął kupić ChevronTexaco. Gdyby ta firma w ich rękach - co pewne - zbankrutowała, trzeba by jeszcze zastawić budynek magistratu.
Głupota "realistów", czyli mit mniejszego zła
Ostatnim źródłem kosztownej dla nas głupoty są tzw. realiści. Jeżeli jakaś partia chce przeforsować ustawę, na mocy której samochody w Polsce mają jeździć na kołach trójkątnych, zawsze znajdą się "realiści", którzy przeforsują rozwiązanie kompromisowe - z kołami kwadratowymi. Tacy "realiści" to w istocie niebezpieczni szkodnicy. Partia żądająca kół trójkątnych - zamiast trafić na opór zwolenników rozsądnej tezy, że koła powinny zostać koliste - w "realistach" zyskuje sprzymierzeńców do psucia tego, co zdrowe.
Piętno głupiego realizmu odcisnęło się na narodowych funduszach inwestycyjnych, które wprowadzano pospiesznie, aby zablokować szalone pomysły uwłaszczenia wszystkich na wszystkim. Tak jest również ze słynną ustawą o ustroju rolnym autorstwa Jarosława Kalinowskiego. Projekt tej ustawy powstał z dwóch powodów: lęków przed "rozbiorem Polski" podsycanych przez partie populistyczne oraz ze względu na autorski projekt rygorystycznej ochrony "matki ziemi" Zdzisława Podkańskiego. Jarosław Kalinowski przeforsował "realny" kompromis po trosze po to, by zablokować pracę nad projektem Podkańskiego - Sejm uchwalił ustawę, która miała być mniejszym złem. Efektem jest ustawa, która łamie dziesięć artykułów konstytucji, blokuje wolny obrót ziemią, a państwo (czyli nas, podatników) naraża na wielomiliardowe, trudne do oszacowania straty. Nowe przepisy zablokują możliwość rozwoju polskiego rolnictwa, podtrzymają obecną strukturę rolną, dobrym gospodarzom (czyli tym, którzy już osiągnęli w swojej profesji sukces i gospodarują na 300 ha) uniemożliwią zakup ziemi i dalszy rozwój agrofirm.
Głupota skumulowana
Błąd popełniony dzisiaj skutkować będzie przez lata próbami wynalezienia furtek pozwalających na obejście przepisów, rozwojem szarej strefy w rolnictwie i nowymi pomysłami na naprawę chorego agrobiznesu. Nawet gdyby te prostujące pomysły okazały się rozsądne, skażone pozostaną piętnem pierwotnej głupoty ustawodawcy.
Wyliczone przykłady są oczywiście wierzchołkiem góry lodowej. Opis wszystkich przykładów głupoty musiałby być księgą grubszą niż "Dzieje głupoty w Polsce", opasłe tomiszcze Aleksandra Bocheńskiego. Szczęśliwie nie trzeba sumować kosztów wszystkich niemądrych ustaw i decyzji. Wystarczy posłużyć się rachunkiem ogólnym. W roku 2000 deficyt budżetu wynosił 15 mld zł. Dzisiaj - już prawie 40 mld zł. A przecież przez ostatnie lata nie poprawiła się sytuacja w służbie zdrowia, szkolnictwie, sądownictwie, nie wzrosło bezpieczeństwo obywateli itd. Jedynym wytłumaczeniem jest to, że owe 20 mld zł (5 mld zł odliczmy na inflację) przyrostu wydatków oznacza skumulowany koszt głupoty i marnotrawstwa popełnionego w ostatnich latach. Skumulowany, bo pracowały na niego wszystkie rządy i wszystkie partie. Tyle że niektóre bardziej.
Najczęstszym objawem głupoty jest zaniechanie. Działa tu znany mechanizm bólu zęba. W zębie zrobiła się dziura. Rozsądek nakazuje pójść do dentysty, Polak jednak boi się chodzić do dentysty. Uważa, że czas to najlepszy lekarz. Podobnie postępujemy w działaniach zbiorowych. W nieskończoność odwlekamy reformę tzw. trudnych sektorów gospodarki (górnictwo, hutnictwo, kolej, rolnictwo) i sfery budżetowej. Kiedy już godzimy się na jakąś formę terapii, żądamy, aby była ona całkowicie bezbolesna. Jeśli nie jest, zapisujemy pacjentowi końską dawkę środków przeciwbólowych, które - choć kosztują fortunę - nie leczą i powodują niepożądane skutki uboczne.
Służba zdrowia, czyli głupota kliniczna
Klinicznym przykładem polskiej głupoty jest reforma służby zdrowia. Najpierw stworzono kasy chorych - inwestując w budowę tego systemu około miliarda złotych. Po trzech latach system ten jednak zdemontowano, zastępując go Narodowym Funduszem Zdrowia (co znowu trochę kosztuje). W tzw. międzyczasie podjęto także wiele ważkich decyzji - na przykład wprowadzono "ustawę 203", kosztującą grubo ponad 3 mld zł. Z inicjatywy rządu Jerzego Buzka Sejm uchwalił ustawę o zmianie negocjacyjnego systemu kształtowania przyrostu przeciętnych wynagrodzeń (projekt ustawy referowała posłanka Ewa Tomaszewska). Ustawa stanowi, że "pracownikom samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej przysługuje od dnia 1 stycznia 2001 r. przyrost przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia nie niższy niż 203 zł miesięcznie..."
Ustawa ta została uchwalona w czasie - skutek wcześniejszego unikania dentysty - ogólnopolskiej akcji protestacyjnej pielęgniarek. To jednak nie tłumaczy jej absurdalności. Podwyżkę przyznawał Sejm, który pracodawcą pracowników służby zdrowia nie był. Nakładając na pracodawców, czyli samodzielne publiczne zakłady opieki zdrowotnej, obowiązek wypłacania podwyżek, nie wskazywał źródła ich finansowania. Cytowany zapis - proszę przeczytać go uważnie - nakładał obowiązek podwyższania wynagrodzenia co miesiąc o 203 zł. Gdyby zatem został zrealizowany, średnia płaca w służbie zdrowia wynosiłaby dziś ponad 8 tys. zł. To, że tak się nie stało, wymagało ekwilibrystycznej interpretacji prawa, stwierdzającej w istocie, że Sejm jest tak głupi, iż nie należy się przejmować tym, co literalnie postanowił, lecz odwołując się do zdrowego rozsądku, ustalić, co zamierzał uchwalić.
Mimo takiej sprzecznej z tekstem interpretacji powstało prawo, które było niewykonalne. Szpitale pieniędzy na podwyżkę nie miały, więc jej nie wypłaciły. Pracownicy pozwali do sądu szpitale i sprawy wygrali. Z kolei szpitale pozwały do sądu NFZ i sprawy wygrywają. Do kompletu potrzeba, żeby prezes NFZ Maciej Tokarczyk pozwał do sądu skarb państwa i sprawę też wygrał. I bez tego jednak kompromitacja jest zupełna, a budżet, czyli podatnicy, musi wysupłać 3 mld zł na zaległe podwyżki oraz ponad miliard złotych na podwyżki bieżące.
"Dobrzy ludzie", czyli głupota ideologiczna
Wielką krynicą głupoty są "dobrzy ludzie". "Dobrzy ludzie", jak sama nazwa wskazuje, chcą dobrze. Wyznają jakąś wspaniałą ideologię, która nakazuje im wesprzeć staruszki, samotne matki, rodziny wielodzietne, pracujących, poszukujących pracy, rolników czy młodzież. Pół biedy, jeśli "dobrzy ludzie" z tej listy wybierają tylko jedną grupę. Wówczas po prostu sytuację jednych poprawiają kosztem innych. Czasem jednak nie bardzo wiadomo, czyja sytuacja ma się poprawić, choć dobrze wiadomo, czyja się pogorszy.
Tak jest w wypadku ustawy o biopaliwach (poseł sprawozdawca Marek Sawicki, PSL). Budżet państwa (czyli podatnicy) tracą na niej 2 mld zł rocznie. Posiadacze samochodów tracą, bo będą więcej płacić za paliwo, nie wiadomo też, jak silniki ich pojazdów zniosą ten nie mający w świecie precedensu eksperyment, polegający na domieszaniu do paliwa etanolu i estrów w dużej ilości.
Kto zarobi? Rolnicy chyba nie bardzo, bo zbiory zbóż i rzepaku są w tym roku o kilkanaście procent mniejsze. A od przyszłego roku będziemy w Unii Europejskiej i nikt nikomu nie zabroni importu czy to surowców, czy gotowych komponentów.
Głupota alchemika, czyli grad kamieni filozoficznych
Jeszcze gorzej jest jednak wówczas, gdy "dobrzy ludzie" chcą dobrze dla wszystkich. Wówczas muszą wymyślić kamień filozoficzny i perpetuum mobile zarazem. Takich "kamieni" przeżyliśmy już parę. Większość - emisja pieniędzy bez pokrycia, podatek importowy, dodatkowe opodatkowanie wysokich dochodów - na szczęście pozostała w fazie głupoty mówionej. Niektóre "kamienie" jednak omal nie spadły nam na głowy. Na przykład 14 lipca 2000 r. Sejm - głosami posłów AWS, PSL i kół prawicowych - uchwalił ustawę (autorstwa Adama Bieli) o powszechnym uwłaszczeniu obywateli, zakładającą przekazanie na własność mieszkań spółdzielczych, komunalnych i zakładowych oraz ogródków działkowych. Ustawę szczęśliwie zawetował prezydent.
Były jednak i takie "kamienie", które stały się ciałem. "Dobrzy ludzie" - premier Jerzy Buzek i Michał Kulesza, pełnomocnik poprzedniego rządu ds. reformy ustrojowej - postanowili, że samorząd będzie miał bardzo szerokie prerogatywy. Uznali, że nie ma lepszej kontroli niż samokontrola, i nie zadbali o powstanie odpowiednich mechanizmów utrudniających działanie lokalnym sitwom. W dniu wprowadzenia reformy w administracji publicznej zatrudnionych było 440 tys. osób. Dzisiaj, po trzech latach jej funkcjonowania, funkcjonariuszy publicznych mamy już 520 tys.! A każdy taki funkcjonariusz to miesięcznie 4,5 tys. zł pensji liczonej razem z pochodnymi. W sumie daje to roczne wydatki administracyjne o 4,5 mld zł większe. A jeśli jeszcze dodamy do tego samochody służbowe, lokale...
Specyficzną cechą polskiego samorządu jest także to, że praktycznie nie ma on żadnych prawnych ograniczeń w wydawaniu pieniędzy. (Po co ograniczenia - mówili "dobrzy ludzie" - przecież jeżeli będą źle gospodarowali, to ludzie ich drugi raz nie wybiorą.) A skoro nie ma ograniczeń i samorząd na zagrodzie wyższy wojewodzie, to samorządy pieniądze wydają. Na przykład prezydent Ostrowca zapragnął, aby jego miasto miało hutę. I hutę kupił za 80 mln zł, zabezpieczając transakcję majątkiem Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji, Miejskich Wodociągów i Kanalizacji oraz Towarzystwa Budownictwa Społecznego. A ponieważ huta upadła, miasto będzie musiało oddać kontrolę nad tymi trzema spółkami komunalnymi. I tak dobrze, że ostrowiecki samorząd nie zapragnął kupić ChevronTexaco. Gdyby ta firma w ich rękach - co pewne - zbankrutowała, trzeba by jeszcze zastawić budynek magistratu.
Głupota "realistów", czyli mit mniejszego zła
Ostatnim źródłem kosztownej dla nas głupoty są tzw. realiści. Jeżeli jakaś partia chce przeforsować ustawę, na mocy której samochody w Polsce mają jeździć na kołach trójkątnych, zawsze znajdą się "realiści", którzy przeforsują rozwiązanie kompromisowe - z kołami kwadratowymi. Tacy "realiści" to w istocie niebezpieczni szkodnicy. Partia żądająca kół trójkątnych - zamiast trafić na opór zwolenników rozsądnej tezy, że koła powinny zostać koliste - w "realistach" zyskuje sprzymierzeńców do psucia tego, co zdrowe.
Piętno głupiego realizmu odcisnęło się na narodowych funduszach inwestycyjnych, które wprowadzano pospiesznie, aby zablokować szalone pomysły uwłaszczenia wszystkich na wszystkim. Tak jest również ze słynną ustawą o ustroju rolnym autorstwa Jarosława Kalinowskiego. Projekt tej ustawy powstał z dwóch powodów: lęków przed "rozbiorem Polski" podsycanych przez partie populistyczne oraz ze względu na autorski projekt rygorystycznej ochrony "matki ziemi" Zdzisława Podkańskiego. Jarosław Kalinowski przeforsował "realny" kompromis po trosze po to, by zablokować pracę nad projektem Podkańskiego - Sejm uchwalił ustawę, która miała być mniejszym złem. Efektem jest ustawa, która łamie dziesięć artykułów konstytucji, blokuje wolny obrót ziemią, a państwo (czyli nas, podatników) naraża na wielomiliardowe, trudne do oszacowania straty. Nowe przepisy zablokują możliwość rozwoju polskiego rolnictwa, podtrzymają obecną strukturę rolną, dobrym gospodarzom (czyli tym, którzy już osiągnęli w swojej profesji sukces i gospodarują na 300 ha) uniemożliwią zakup ziemi i dalszy rozwój agrofirm.
Głupota skumulowana
Błąd popełniony dzisiaj skutkować będzie przez lata próbami wynalezienia furtek pozwalających na obejście przepisów, rozwojem szarej strefy w rolnictwie i nowymi pomysłami na naprawę chorego agrobiznesu. Nawet gdyby te prostujące pomysły okazały się rozsądne, skażone pozostaną piętnem pierwotnej głupoty ustawodawcy.
Wyliczone przykłady są oczywiście wierzchołkiem góry lodowej. Opis wszystkich przykładów głupoty musiałby być księgą grubszą niż "Dzieje głupoty w Polsce", opasłe tomiszcze Aleksandra Bocheńskiego. Szczęśliwie nie trzeba sumować kosztów wszystkich niemądrych ustaw i decyzji. Wystarczy posłużyć się rachunkiem ogólnym. W roku 2000 deficyt budżetu wynosił 15 mld zł. Dzisiaj - już prawie 40 mld zł. A przecież przez ostatnie lata nie poprawiła się sytuacja w służbie zdrowia, szkolnictwie, sądownictwie, nie wzrosło bezpieczeństwo obywateli itd. Jedynym wytłumaczeniem jest to, że owe 20 mld zł (5 mld zł odliczmy na inflację) przyrostu wydatków oznacza skumulowany koszt głupoty i marnotrawstwa popełnionego w ostatnich latach. Skumulowany, bo pracowały na niego wszystkie rządy i wszystkie partie. Tyle że niektóre bardziej.
Więcej możesz przeczytać w 33/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.