Chore finanse publiczne zagrażają stabilności cen, a w skrajnym wypadku prowadzą do bankructwa państwa
W ostatnich dwóch latach osiągnęliśmy stabilność cen, czyli mamy pieniądz, który mało traci na wartości. Pod tym względem znaleźliśmy się już w Europie. Nie chodzi jednak, rzecz jasna, o względy ambicjonalne, lecz o to, że stabilne ceny najbardziej sprzyjają dobremu gospodarowaniu. Ich nadmierny wzrost sprawia, że ludzie mniej chętnie wymieniają towary za pieniądze. Przy wysokiej inflacji ceny przestają dobrze oddawać wartość poszczególnych dóbr, bo jedne ceny dostosowują się szybciej, a inne wolniej do zwiększonej masy pieniądza. Utrudnia to podejmowanie trafnych decyzji. Wreszcie, pieniądz przestaje być dobrym sposobem przechowywania wartości, gdy z upływem czasu za tę samą kwotę można kupić coraz mniej dóbr.
Stabilność cen należy więc traktować jako narodowe osiągnięcie. Niektórzy jednak wyznają zasadę, że dobrą wiadomością jest tylko zła wiadomość, i pomijają kompletnie ten sukces, a skupiają się na tym, że w drodze do stabilnych cen inflacja nie zawsze odpowiadała wyznaczonym przez Radę Polityki Pieniężnej rocznym wskaźnikom inflacyjnym. Do ostatecznego celu doszliśmy inną ścieżką niż zakładana. Z czego to wynikało?
Inflacja na celowniku
Nawet w krajach o wysokim dochodzie i ugruntowanej od lat inflacji wzrost cen często rozmija się z prognozami. Na przykład w 2002 r. w strefie euro tylko w czerwcu inflacja wynosiła 0-2 proc., co odpowiadało celowi inflacyjnemu Europejskiego Banku Centralnego. Prognozy się nie sprawdzają głównie dlatego, że na ceny - zwłaszcza na krótką metę - oddziałuje nie tylko polityka pieniężna banku centralnego, ale i czynniki, na które nie ma on wpływu i które trudno przewidzieć (zwłaszcza zmiany podaży żywności i ropy naftowej, a także zmiany kursu waluty).
O wiele trudniej jest trafić w cel inflacyjny w krajach mniej rozwiniętych, gdzie wydatki na produkty, których podaż jest najmniej przewidywalna, mają duży udział w całym popycie konsumpcyjnym. Zmiany takich cen silnie wpływają na łączny wskaźnik inflacji i czynią go mniej przewidywalnym niż w krajach rozwiniętych. Dlatego lista krajów o niskim poziomie dochodu na mieszkańca, w których inflacja rozmija się z celem inflacyjnym, jest co roku bardzo długa. Oto kilka przykładów z ubiegłego roku: w Brazylii cel ustalono na 3,5 proc., a ceny wzrosły o 12,5 proc.; w Izraelu zmierzano do inflacji w wysokości 2-3 proc., a wyniosła ona 6,5 proc.; z kolei w Czechach za cel inflacyjny przyjęto 3-5 proc., a inflacja spadła do 0,6 proc.
W Polsce ceny żywności partycypują we wskaźniku inflacji prawie w 30 proc., podczas gdy w Stanach Zjednoczonych mniej niż w 16 proc., a w strefie euro w 19 proc. (wraz z cenami napojów alkoholowych i wyrobów tytoniowych). Jeszcze w czerwcu ubiegłego roku prog-nozowano w Polsce, że ceny żywności wzrosną o 2,6 proc., a tymczasem spadły o 2,7 proc. (za to w 2001 r. wzrosły o 1,6 proc., a w 2000 r. o 8,5 proc.). Gdyby ceny żywności rosły zgodnie z prognozą, to inflacja w 2002 r. przekroczyłaby 2 proc., czyli cel inflacyjny zostałby osiągnięty.
Niemiecka niespodzianka
Ponadto trudniej jest trafnie przewidzieć inflację wtedy, gdy się ją obniża do niskiego poziomu, niż wówczas, gdy się ją na tym poziomie stabilizuje. W tym pierwszym wypadku trzeba bowiem - tak jak w Polsce do końca 2002 r. - wyznaczać pomocnicze, roczne cele inflacyjne, a w takie cele trudniej jest trafić niż w cele ciągłe, na przykład utrzymywanie inflacji w granicach 2 proc.
Wyższa inflacja podlega znacznie większym wahaniom niż niska. W efekcie dużo łatwiej popełnić błąd, prognozując poziom inflacji, którą trzeba dopiero obniżać. Osiąganie pomocniczych, rocznych celów inflacyjnych jest trudne także dlatego, że skutki zmian stóp procentowych w gospodarce są odczuwane z opóźnieniem, w wypadku cen po sześciu kwartałach albo później. Gdy więc w trakcie roku niespodziewanie zdrożeje żywność, to nawet duże podwyżki stóp procentowych, zmierzające do wywołania kompensujących obniżek cen innych produktów, nie zadziałają na czas, tzn. do końca tego roku. Na dodatek takie podwyżki nie muszą być najlepszą strategią, gdyż zmiany w podaży mają przeważnie charakter odwracalny. Po wyjątkowym urodzaju przychodzą przeciętne zbiory lub nieurodzaj; wzrost cen ropy naftowej skłania wiele krajów do zwiększenia jej wydobycia, a spadek cen do jego ograniczenia. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że w okresie, który jest potrzebny, aby skutki zmian stóp procentowych uwidoczniły się w gospodarce, kierunek zmian w podaży, a więc ich wpływ na ceny, się odwróci.
Skalę niepewności, jaka towarzyszyła prognozowaniu inflacji w polskiej gospodarce, obrazuje to, że żaden ośrodek badawczy, żadna instytucja - ani w Polsce, ani za granicą - nie przedstawiły trafnej prognozy inflacji na 2002 r. Nikt też nie przewidział, jak cherlawy okaże się wzrost gospodarki Niemiec. W połowie 2001 r. Międzynarodowy Fundusz Walutowy, OECD i Komisja Europejska przewidywały, że wzrost PKB w 2002 r. w tym kraju wyniesie 2,4-2,6 proc., a tymczasem PKB powiększył się tam zaledwie o 0,02 proc. Ograniczenie niemieckiego popytu na polskie produkty przyczyniło się do tego, że zarówno wzrost gospodarczy, jak i inflacja były w Polsce niższe.
Co nagle, to po diable
Stabilność cen trzeba pielęgnować - na tym musi się skupiać polityka pieniężna. Raptowne obniżanie stóp procentowych przez bank centralny nie ma nic wspólnego z odwagą, a może grozić nawrotem inflacji, gdy wydaje się, że walka z nią zakończyła się definitywnym zwycięstwem. Niedawnym przykładem jest Izrael. Główna stopa Banku Izraela spadła z 13,5 proc. w lutym 1999 r. do 5,8 proc. w grudniu 2001 r. (w Polsce główna stopa NBP wynosi 5,25 proc.). Przy inflacji równej wówczas 1,4 proc. Bank Izraela za jednym zamachem obniżył tę stopę do 3,8 proc. Dwa miesiące później, aby wyhamować wzrost inflacji, musiał znów podnosić stopy procentowe - łącznie o 5,3 punktu procentowego przez pięć miesięcy. Wzrost inflacji zatrzymano dopiero, gdy sięgnęła ona 7 proc.
Stabilności cen zagraża również nieodpowiedzialna polityka fiskalna. Utrzymywanie nadmiernych wydatków budżetu rodzi presję, by dodrukować pieniądza, dzięki czemu można by je sfinansować. O to przecież chodziło, gdy wysuwano w Polsce żądania "rozwiązania" tzw. rezerwy rewaluacyjnej NBP. Większa masa pieniądza powoduje tymczasem wzrost inflacji. Duży deficyt budżetu może prowadzić do szybszego wzrostu cen nawet wtedy, gdy w danym okresie nie zwiększy się masy pieniądza, ale ludzie obawiają się, że zostanie to wymuszone w przyszłości i - w efekcie - domagają się podwyżek płac lub cen, które się im płaci. Te obawy są dodatkowo wzmacniane, gdy narastaniu długu publicznego towarzyszą sygnały podważające niezależność banku centralnego i sens dbania o wartość pieniądza.
Chore finanse publiczne nie tylko zagrażają stabilności cen, ale i na inne sposoby szkodzą rozwojowi kraju. W skrajnym wypadku prowadzą do bankructwa państwa i załamania wzrostu gospodarki. Zwykle pochłaniają oszczędności kraju, które mogłyby i powinny finansować inwestycje przedsiębiorstw.
Stabilność cen należy więc traktować jako narodowe osiągnięcie. Niektórzy jednak wyznają zasadę, że dobrą wiadomością jest tylko zła wiadomość, i pomijają kompletnie ten sukces, a skupiają się na tym, że w drodze do stabilnych cen inflacja nie zawsze odpowiadała wyznaczonym przez Radę Polityki Pieniężnej rocznym wskaźnikom inflacyjnym. Do ostatecznego celu doszliśmy inną ścieżką niż zakładana. Z czego to wynikało?
Inflacja na celowniku
Nawet w krajach o wysokim dochodzie i ugruntowanej od lat inflacji wzrost cen często rozmija się z prognozami. Na przykład w 2002 r. w strefie euro tylko w czerwcu inflacja wynosiła 0-2 proc., co odpowiadało celowi inflacyjnemu Europejskiego Banku Centralnego. Prognozy się nie sprawdzają głównie dlatego, że na ceny - zwłaszcza na krótką metę - oddziałuje nie tylko polityka pieniężna banku centralnego, ale i czynniki, na które nie ma on wpływu i które trudno przewidzieć (zwłaszcza zmiany podaży żywności i ropy naftowej, a także zmiany kursu waluty).
O wiele trudniej jest trafić w cel inflacyjny w krajach mniej rozwiniętych, gdzie wydatki na produkty, których podaż jest najmniej przewidywalna, mają duży udział w całym popycie konsumpcyjnym. Zmiany takich cen silnie wpływają na łączny wskaźnik inflacji i czynią go mniej przewidywalnym niż w krajach rozwiniętych. Dlatego lista krajów o niskim poziomie dochodu na mieszkańca, w których inflacja rozmija się z celem inflacyjnym, jest co roku bardzo długa. Oto kilka przykładów z ubiegłego roku: w Brazylii cel ustalono na 3,5 proc., a ceny wzrosły o 12,5 proc.; w Izraelu zmierzano do inflacji w wysokości 2-3 proc., a wyniosła ona 6,5 proc.; z kolei w Czechach za cel inflacyjny przyjęto 3-5 proc., a inflacja spadła do 0,6 proc.
W Polsce ceny żywności partycypują we wskaźniku inflacji prawie w 30 proc., podczas gdy w Stanach Zjednoczonych mniej niż w 16 proc., a w strefie euro w 19 proc. (wraz z cenami napojów alkoholowych i wyrobów tytoniowych). Jeszcze w czerwcu ubiegłego roku prog-nozowano w Polsce, że ceny żywności wzrosną o 2,6 proc., a tymczasem spadły o 2,7 proc. (za to w 2001 r. wzrosły o 1,6 proc., a w 2000 r. o 8,5 proc.). Gdyby ceny żywności rosły zgodnie z prognozą, to inflacja w 2002 r. przekroczyłaby 2 proc., czyli cel inflacyjny zostałby osiągnięty.
Niemiecka niespodzianka
Ponadto trudniej jest trafnie przewidzieć inflację wtedy, gdy się ją obniża do niskiego poziomu, niż wówczas, gdy się ją na tym poziomie stabilizuje. W tym pierwszym wypadku trzeba bowiem - tak jak w Polsce do końca 2002 r. - wyznaczać pomocnicze, roczne cele inflacyjne, a w takie cele trudniej jest trafić niż w cele ciągłe, na przykład utrzymywanie inflacji w granicach 2 proc.
Wyższa inflacja podlega znacznie większym wahaniom niż niska. W efekcie dużo łatwiej popełnić błąd, prognozując poziom inflacji, którą trzeba dopiero obniżać. Osiąganie pomocniczych, rocznych celów inflacyjnych jest trudne także dlatego, że skutki zmian stóp procentowych w gospodarce są odczuwane z opóźnieniem, w wypadku cen po sześciu kwartałach albo później. Gdy więc w trakcie roku niespodziewanie zdrożeje żywność, to nawet duże podwyżki stóp procentowych, zmierzające do wywołania kompensujących obniżek cen innych produktów, nie zadziałają na czas, tzn. do końca tego roku. Na dodatek takie podwyżki nie muszą być najlepszą strategią, gdyż zmiany w podaży mają przeważnie charakter odwracalny. Po wyjątkowym urodzaju przychodzą przeciętne zbiory lub nieurodzaj; wzrost cen ropy naftowej skłania wiele krajów do zwiększenia jej wydobycia, a spadek cen do jego ograniczenia. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że w okresie, który jest potrzebny, aby skutki zmian stóp procentowych uwidoczniły się w gospodarce, kierunek zmian w podaży, a więc ich wpływ na ceny, się odwróci.
Skalę niepewności, jaka towarzyszyła prognozowaniu inflacji w polskiej gospodarce, obrazuje to, że żaden ośrodek badawczy, żadna instytucja - ani w Polsce, ani za granicą - nie przedstawiły trafnej prognozy inflacji na 2002 r. Nikt też nie przewidział, jak cherlawy okaże się wzrost gospodarki Niemiec. W połowie 2001 r. Międzynarodowy Fundusz Walutowy, OECD i Komisja Europejska przewidywały, że wzrost PKB w 2002 r. w tym kraju wyniesie 2,4-2,6 proc., a tymczasem PKB powiększył się tam zaledwie o 0,02 proc. Ograniczenie niemieckiego popytu na polskie produkty przyczyniło się do tego, że zarówno wzrost gospodarczy, jak i inflacja były w Polsce niższe.
Co nagle, to po diable
Stabilność cen trzeba pielęgnować - na tym musi się skupiać polityka pieniężna. Raptowne obniżanie stóp procentowych przez bank centralny nie ma nic wspólnego z odwagą, a może grozić nawrotem inflacji, gdy wydaje się, że walka z nią zakończyła się definitywnym zwycięstwem. Niedawnym przykładem jest Izrael. Główna stopa Banku Izraela spadła z 13,5 proc. w lutym 1999 r. do 5,8 proc. w grudniu 2001 r. (w Polsce główna stopa NBP wynosi 5,25 proc.). Przy inflacji równej wówczas 1,4 proc. Bank Izraela za jednym zamachem obniżył tę stopę do 3,8 proc. Dwa miesiące później, aby wyhamować wzrost inflacji, musiał znów podnosić stopy procentowe - łącznie o 5,3 punktu procentowego przez pięć miesięcy. Wzrost inflacji zatrzymano dopiero, gdy sięgnęła ona 7 proc.
Stabilności cen zagraża również nieodpowiedzialna polityka fiskalna. Utrzymywanie nadmiernych wydatków budżetu rodzi presję, by dodrukować pieniądza, dzięki czemu można by je sfinansować. O to przecież chodziło, gdy wysuwano w Polsce żądania "rozwiązania" tzw. rezerwy rewaluacyjnej NBP. Większa masa pieniądza powoduje tymczasem wzrost inflacji. Duży deficyt budżetu może prowadzić do szybszego wzrostu cen nawet wtedy, gdy w danym okresie nie zwiększy się masy pieniądza, ale ludzie obawiają się, że zostanie to wymuszone w przyszłości i - w efekcie - domagają się podwyżek płac lub cen, które się im płaci. Te obawy są dodatkowo wzmacniane, gdy narastaniu długu publicznego towarzyszą sygnały podważające niezależność banku centralnego i sens dbania o wartość pieniądza.
Chore finanse publiczne nie tylko zagrażają stabilności cen, ale i na inne sposoby szkodzą rozwojowi kraju. W skrajnym wypadku prowadzą do bankructwa państwa i załamania wzrostu gospodarki. Zwykle pochłaniają oszczędności kraju, które mogłyby i powinny finansować inwestycje przedsiębiorstw.
Więcej możesz przeczytać w 33/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.