Normalna gospodarka nie potrzebuje 20 mln ton kiepskiej stali i innego barachła
To prawda, że nasza trzymilionowa armia bezrobotnych spędza sen z oczu zawodowym i tanim społecznikom, a także tym, których boli marnotrawienie tkwiącego w ludziach potencjału. To nie tylko bieda i często nie tyle bieda materialna, ile narastanie frustracji, bezsilność, bunt przeciw domniemanym winowajcom tej społecznej choroby. Złośliwi mówią wprawdzie, że to często bunt nieudaczników przeciw brakowi pieniędzy, a nie pracy... Gdy jednak stopa bezrobocia jest kilka razy wyższa od uznawanej za naturalną (4-5 proc.), nie można chować głowy w piasek. Dla tanich agitatorów i politykierów nic w tej sytuacji łatwiejszego, jak zrzucić winę na zły ustrój, gospodarkę rynkową oraz kapitalizm i przywoływać świetlane czasy pełnego zatrudnienia w gospodarce scentralizowanej. Nieważne staje się bankructwo tej gospodarki i rzeczywiste przyczyny bezrobocia, jego nieuchronności - zarówno w obliczu dziedzictwa "socjalizmu", jak i jego obrony przez krótkowzrocznych polityków. Zapomina się, że przy rosnącym bezrobociu produkt krajowy Polski zwiększył się w latach transformacji o 30 proc., a Polacy dorobili się ponad 10 mln samochodów.
To prawda, że następuje polaryzacja społeczeństwa, powiększa się nierówność materialna budząca zawiść słabszych, ale właśnie ta nierówność jest warunkiem rozwoju. To możność osiągnięcia indywidualnego sukcesu ekonomicznego jest motorem wynalazczości, bodźcem wzrostu wydajności pracy. Tam, gdzie nie wolno się dorobić majątku, nie będzie postępu, wszyscy będą biedni. Dlatego scentralizowana gospodarka totalitarna przegrała współzawodnictwo z kapitalizmem i indywidualizmem, a płace zatrudnionych w USA są przedmiotem westchnień dzieci socjalizmu.
Zapytajmy jednak, co to wszystko ma wspólnego z naszym bezrobociem? Otóż ma, i to wiele. W 1990 r. nasza skrajnie niewydajna, upadła gospodarka, scentralizowana, opóźniona o dziesiątki lat, zderzyła się z nowoczesną gospodarką rynkową. To zderzenie musiało być bolesne i pokazało przepaść dzielącą nas od tzw. Zachodu we wszystkich aspektach gospodarki. Ujawniła się fatalna jej struktura, niska wydajność, zacofanie technologiczne, marnotrawne zużycie zasobów, brak nowoczesnej infrastruktury, gigantyczne zaniedbania w ochronie środowiska i - last but not least - niskie kwalifikacje zawodowe i mentalne ludzi przyzwyczajonych do biernej pracy najemnej. Skończyły się czasy produkcji lekceważącej rynek, wyrobów zbędnych i wybrakowanych, nie mających nic wspólnego z nowoczesnością, a mimo to sprzedawanych pod ladą. Po roku 1990 okazało się, że w normalnej gospodarce rynkowej nie potrzeba Polsce 200 mln ton słabo sortowanego węgla, 20 mln ton kiepskiej stali i innego barachła, którego produkcja dawała milionom zatrudnienie, ale nie dobrobyt. Zaczęły działać reguły gospodarki rynkowej wymagające wysokiej jakości i obniżania kosztów, promujące sukces rynkowy, a nie fikcyjne osiągnięcia statystyczne.
Zderzenie nowego ze starym musiało oznaczać pojawienie się bezrobocia i konfliktów społecznych w sektorach dotychczas najbardziej hołubionych: w górnictwie, hutnictwie, przemyśle zbrojeniowym i w państwowym, niezwykle kosztownym rolnictwie. Sposoby przeciwdziałania tym nieuchronnym konsekwencjom upadku gospodarki komunistycznej nie przynoszą, niestety, chluby kolejnym rządom. Obrona własności państwowej i stanu zatrudnienia w tradycyjnych gałęziach uniemożliwiła ich restrukturyzację oraz wzrost stopy inwestycji, warunkujący zatrudnienie. Nadmierna stopa redystrybucji i fatalna struktura wydatków budżetowych hamują wzrost gospodarki i możliwości zwalczania bezrobocia. Populistyczna polityka kolejnych rządów osłabiła konkurencyjność naszej gospodarki, a dzisiejsza stopa bezrobocia (18 proc.) jest rezultatem opóźnień w prywatyzacji, rozmaitych gwarancji płacowych i preferencji dla świadczeń socjalnych zamiast dla innowacji.
Na pocieszenie - w dawnej NRD, gdzie mniej jest młodzieży, podobna polityka rozmaitych gwarancji i świadczeń również zaowocowała osiemnastoprocentowym bezrobociem. Nic dziwnego, trzecie drogi zawsze przynoszą takie rezultaty.
To prawda, że następuje polaryzacja społeczeństwa, powiększa się nierówność materialna budząca zawiść słabszych, ale właśnie ta nierówność jest warunkiem rozwoju. To możność osiągnięcia indywidualnego sukcesu ekonomicznego jest motorem wynalazczości, bodźcem wzrostu wydajności pracy. Tam, gdzie nie wolno się dorobić majątku, nie będzie postępu, wszyscy będą biedni. Dlatego scentralizowana gospodarka totalitarna przegrała współzawodnictwo z kapitalizmem i indywidualizmem, a płace zatrudnionych w USA są przedmiotem westchnień dzieci socjalizmu.
Zapytajmy jednak, co to wszystko ma wspólnego z naszym bezrobociem? Otóż ma, i to wiele. W 1990 r. nasza skrajnie niewydajna, upadła gospodarka, scentralizowana, opóźniona o dziesiątki lat, zderzyła się z nowoczesną gospodarką rynkową. To zderzenie musiało być bolesne i pokazało przepaść dzielącą nas od tzw. Zachodu we wszystkich aspektach gospodarki. Ujawniła się fatalna jej struktura, niska wydajność, zacofanie technologiczne, marnotrawne zużycie zasobów, brak nowoczesnej infrastruktury, gigantyczne zaniedbania w ochronie środowiska i - last but not least - niskie kwalifikacje zawodowe i mentalne ludzi przyzwyczajonych do biernej pracy najemnej. Skończyły się czasy produkcji lekceważącej rynek, wyrobów zbędnych i wybrakowanych, nie mających nic wspólnego z nowoczesnością, a mimo to sprzedawanych pod ladą. Po roku 1990 okazało się, że w normalnej gospodarce rynkowej nie potrzeba Polsce 200 mln ton słabo sortowanego węgla, 20 mln ton kiepskiej stali i innego barachła, którego produkcja dawała milionom zatrudnienie, ale nie dobrobyt. Zaczęły działać reguły gospodarki rynkowej wymagające wysokiej jakości i obniżania kosztów, promujące sukces rynkowy, a nie fikcyjne osiągnięcia statystyczne.
Zderzenie nowego ze starym musiało oznaczać pojawienie się bezrobocia i konfliktów społecznych w sektorach dotychczas najbardziej hołubionych: w górnictwie, hutnictwie, przemyśle zbrojeniowym i w państwowym, niezwykle kosztownym rolnictwie. Sposoby przeciwdziałania tym nieuchronnym konsekwencjom upadku gospodarki komunistycznej nie przynoszą, niestety, chluby kolejnym rządom. Obrona własności państwowej i stanu zatrudnienia w tradycyjnych gałęziach uniemożliwiła ich restrukturyzację oraz wzrost stopy inwestycji, warunkujący zatrudnienie. Nadmierna stopa redystrybucji i fatalna struktura wydatków budżetowych hamują wzrost gospodarki i możliwości zwalczania bezrobocia. Populistyczna polityka kolejnych rządów osłabiła konkurencyjność naszej gospodarki, a dzisiejsza stopa bezrobocia (18 proc.) jest rezultatem opóźnień w prywatyzacji, rozmaitych gwarancji płacowych i preferencji dla świadczeń socjalnych zamiast dla innowacji.
Na pocieszenie - w dawnej NRD, gdzie mniej jest młodzieży, podobna polityka rozmaitych gwarancji i świadczeń również zaowocowała osiemnastoprocentowym bezrobociem. Nic dziwnego, trzecie drogi zawsze przynoszą takie rezultaty.
Więcej możesz przeczytać w 33/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.