Dwa razy więcej niż my zarobią Niemcy na poszerzeniu UE
Unia powiększona o dziesięć nowych państw umacnia pozycję drugiej potęgi gospodarczej świata, a jej rozszerzenie przyspieszy dynamikę rozwoju krajów członkowskich" - tyle mówi najpiękniejsze kłamstwo świata, czyli statystyka. Tak też wypowiadają się najwięksi kłamcy globu - politycy. Tym deklaracjom towarzyszy wypowiadane półgębkiem największe kłamstwo Europy - że starzy członkowie UE będą dopłacać do nowych.
Jaka jest prawda? Poszerzenie UE następuje w krytycznym momencie dla wspólnoty europejskiej, która od kilku lat ma zerową stopę wzrostu gospodarczego. Poszerzenie jest dla niej ostatnią szansą powrotu na ścieżkę rozwoju. Nastąpi to po spełnieniu dwóch warunków: reformie polityki unijnej i reformach w państwach członkowskich. Wtedy zarobią wszyscy. Licząc w procentach, więcej zarobią nowe kraje, licząc w euro - stare. Największe korzyści odniosą wiecznie niezadowoleni Niemcy. Integracja powiększy PKB Polski o 1,5 proc. (około 3 mld euro), a Niemiec o 0,3 proc. (około 6 mld euro).
Tanim kosztem
Rozleniwione wielkim "socjalem" stare kraje unii patrzą na powiększenie przede wszystkim przez pryzmat kosztów i zagrożeń. Psychologicznie to jest zrozumiałe, bo ludzie wszędzie boją się zmian i wszędzie są politycy, którzy chcą zdobyć głosy dzięki populistycznej demagogii (ostatnio z absurdalnymi oskarżeniami o dumping podatkowy dołączyli do nich także Schröder i Chirac).
Tak naprawdę ani środkowoeuropejskie towary nie zaleją rynków bogatej Europy (choć Europie nie zaszkodzi, że pozna smak prawdziwej kiełbasy), ani też Niemcy czy Francuzi nie będą musieli się obawiać, że zadepczą ich środkowowschodni imigranci (chociaż napływ taniej siły roboczej na pewno zwiększy konkurencję na rynku pracy); istotnie nie wzrośnie także liczba kradzieży samochodów (raczej przeciwnie, należy się spodziewać boomu na wszystkich szrotach i w autokomisach).
O dodatkowych kosztach podatkowych w ogóle nie powinno się mówić, gdyż są to kwoty niewielkie. Powiększenie Unii Europejskiej o dziesięć nowych państw oznaczało konieczność zwiększenia jej tegorocznego budżetu o 5,1 mld euro. Aż 3,25 mld euro pochodzi ze składek nowych krajów członkowskich (w tym 1,34 mld euro z Polski). Składki piętnastki rosną natomiast tylko o 1,85 mld euro. Z tego dodatkowy wkład czterech największych państw wynosi 1,33 mld euro (Niemcy - 464 mln, Wielka Brytania - 373 mln, Francja - 278 mln, Włochy - 216 mln). W każdym wypadku jest to mniej niż 0,02 proc. PKB. Herr Schmidt, mister Smith czy monsieur Forgeron z tego powodu z głodu nie umrą. Zwłaszcza że spora część tych pieniędzy wcale nie dotrze do nowych członków. Wydatki administracyjne unii rosną o 17 proc., czyli o 800 mln euro, a zatrudnienie w Komisji Europejskiej, europarlamencie i radzie ministrów zwiększa się z 34,8 tys. do ponad 41 tys. osób. Większość z 6300 nowych miejsc pracy obsadzą "starzy" Europejczycy, wpisując się w tradycję zmniejszania bezrobocia przez rozrost biurokracji.
Zysk bez ryzyka
Na szczęście unia, która powstała jako wspólny rynek, wciąż ma elementy liberalne, umożliwiające w miarę swobodny przepływ towarów, pracy i kapitału. Dlatego zasadnicze korzyści dla poszczególnych państw i całej wspólnoty nie wynikają z budżetowego przelewania z pustego w próżne oraz dotowania nadwyżkowej produkcji rolnej, ale z tzw. ekonomiki skali. Powiększenie unii o dziesięć nowych państw oznacza zwiększenie liczby jej ludności o 74 mln osób (z 379 mln do 453 mln). Unijny produkt brutto rośnie mniej więcej o 5 proc., czyli 400 mln USD (z 8,66 mld USD do 9,06 mld USD). O tyle też na starcie zwiększa się popyt oraz możliwości produkcyjne. O tym, kto wyprodukuje więcej, powinna zdecydować zdrowa konkurencja i rachunek kosztów.
Z powodu znacznego (sięgającego 50 proc.) przewartościowania walut nowych członków rachunek kosztów został zdecydowanie zaniżony. Szacunki uwzględniające siłę nabywczą wskazują, że rzeczywisty przyrost potencjału gospodarczego jest dwa razy większy. Ma to dwojakie konsekwencje dla krajów nowych i stwarza perspektywy dodatkowych korzyści dla krajów starych. Ze względu na zaniżony kurs złotego (czy - jak kto woli - niższe ceny) Polska ma na starcie pewne fory, widoczne przy eksporcie towarów na Zachód i "imporcie" klientów masowo nadciągających ze wschodnich landów na nadodrzańskie bazary. Różnice w cenach będą stopniowo zanikać. Polskim producentom będzie trochę trudniej, a dodatkowo pojawią się spore koszty psychologiczne. Z cenami będą rosnąć także (i to szybciej) dochody, co sprawi, że w kategoriach realnych zarobimy na integracji.
Przed niemieckimi czy francuskimi producentami pojawi się wyjątkowa okazja zagospodarowania rosnącego popytu wygłodzonych nowicjuszy. Zachodni biznesmeni nie mają co do tego cienia wątpliwości. Giuseppe Vita, Włoch, ale przedsiębiorca niemiecki, prezes rady nadzorczej niemieckiego koncernu chemiczno-farmaceutycznego Schering i członek rady nadzorczej Axel Springer Verlag, twierdzi, że rozszerzenie jest ogromną szansą dla Niemiec. "Ryzyko jest minimalne i do przyjęcia - mówi Schering. - Część naszego dobrobytu przejdzie do nowych krajów, ale tylko jeśli podniesiemy poziom życia ich obywateli, będziemy mogli sprzedawać im nasze produkty. Ponieważ te kraje jeszcze nie osiągnęły naszego poziomu rozwoju, będą chętnie kupować od nas prawie wszystko: domy, sprzęt AGD, ubrania, samochody i wszystkie produkty przemysłu niemieckiego".
Zarobić na tartaku
Stara prawda, którą znał już Kuba Goldberg (ze słynnego skeczu "Sęk"), mówi, że więcej zarabia nie ten, kto ma las, ale ten, kto ma tartak. W tłumaczeniu na język współczesnej ekonomii oznacza to, że większe zyski od przepływu towarów daje przepływ kapitału. Unijna piętnastka jeszcze przed akcesją zainwestowała w krajach kandydackich prawie ćwierć biliona euro i skoro inwestuje dalej, można przypuszczać, że nie były to nietrafione inwestycje. Przeciwnie, ze względu na duży rynek zbytu, tanią siłę roboczą i stosunkowo niskie podatki rentowność tych inwestycji była wyższa niż w ich macierzystych krajach.
Obawy Schrödera, który podczas marcowego spotkania z Ludwigiem Georgiem Braunem, przewodniczącym niemieckiej Izby Przemysłowo-Handlowej, krytykował rodzimych przedsiębiorców za "brak patriotyzmu" i chęć "ucieczki do nowych krajów", są mocno przesadzone. Nie można jednak nie zauważyć, że wiele niemieckich firm widzi swą szansę w gospodarczym Drang nach Osten. Niemcy obawiają się też ekspansji w drugą stronę. Krytykując niskie stawki podatków od zysków firm (CIT) i przedstawiając kuriozalną propozycję "ujednolicenia CIT w całej Europie", kanclerz Schröder zapomina o jednym. Dla przedsiębiorców nie jest ważny jeden podatek, ale suma obciążeń fiskalnych. Zsumowanie CIT i PIT za sprawą bardzo wysokiej kwoty dochodu wolnego od podatku istotnie zmienia rachunek. W Niemczech kwota ta wynosi 7426 euro, czyli około 35 tys. zł, a więc równa jest dochodowi, przy którym w Polsce podlega się podwyższonej stawce podatkowej. Sprawia to, że przy zysku brutto do 50 tys. euro efektywne opodatkowanie jest w Niemczech niższe. Ponieważ dla polskiego drobnego biznesu dochody przekraczające 50 tys. euro raczej pozostają w sferze marzeń, należy się liczyć z przenosinami pewnej liczby firm na zachód od Odry. Razem z przepływem tańszych towarów oraz taniej siły roboczej wpłynie to na obniżenie kosztów produkcji w Niemczech i całej unii.
Komu i ile przybędzie?
Dyskutowanie o tym, kto i ile zarobi na integracji, przypomina rozważania, czy Bayern Monachium pokona Górnika Łęczna. Korzyści te dawno zostały policzone. Podstawowe znaczenie miała tu praca "The Costs and Benefits of Eastern Enlargement: the Impact on the EU and Central Europe" Richarda E. Baldwina, Josepha F. Fran�ois i Richarda Portesa, którzy wyliczyli, że integracja będzie powiększać PKB krajów nowo wstępujących mniej więcej o 1,5 proc., a krajów piętnastki - o 0,2 proc. Obliczenia w wielu publikacjach potwierdzili ekonomiści austriaccy i niemieccy - m.in. Mirela i Christian Keuschniggowie oraz Wilhelm Kohler. Najbardziej znana jest ich wspólna praca "The German Perspective on Eastern EU Enlargement", która została opublikowana w "The World Economy" w 2001 r. Podkreślają w niej, że ze względu na położenie i sąsiedztwo z największą wśród nowo wstępujących gospodarką polską niemieckie korzyści będą większe od średnich.
Prognoza wyników ekonomicznych jest zatem znana. Polska zarobi 1,5 proc. PKB, a Niemcy - 0,3 proc. PKB. Nasze 1,5 proc. jest jednak warte 3 mld euro, a niemieckie 0,3 proc. - 6 mld euro. Nie trzeba dodawać, że i my, i nasi sąsiedzi zarobimy tyle pod warunkiem, że weźmiemy się do roboty.
Jaka jest prawda? Poszerzenie UE następuje w krytycznym momencie dla wspólnoty europejskiej, która od kilku lat ma zerową stopę wzrostu gospodarczego. Poszerzenie jest dla niej ostatnią szansą powrotu na ścieżkę rozwoju. Nastąpi to po spełnieniu dwóch warunków: reformie polityki unijnej i reformach w państwach członkowskich. Wtedy zarobią wszyscy. Licząc w procentach, więcej zarobią nowe kraje, licząc w euro - stare. Największe korzyści odniosą wiecznie niezadowoleni Niemcy. Integracja powiększy PKB Polski o 1,5 proc. (około 3 mld euro), a Niemiec o 0,3 proc. (około 6 mld euro).
Tanim kosztem
Rozleniwione wielkim "socjalem" stare kraje unii patrzą na powiększenie przede wszystkim przez pryzmat kosztów i zagrożeń. Psychologicznie to jest zrozumiałe, bo ludzie wszędzie boją się zmian i wszędzie są politycy, którzy chcą zdobyć głosy dzięki populistycznej demagogii (ostatnio z absurdalnymi oskarżeniami o dumping podatkowy dołączyli do nich także Schröder i Chirac).
Tak naprawdę ani środkowoeuropejskie towary nie zaleją rynków bogatej Europy (choć Europie nie zaszkodzi, że pozna smak prawdziwej kiełbasy), ani też Niemcy czy Francuzi nie będą musieli się obawiać, że zadepczą ich środkowowschodni imigranci (chociaż napływ taniej siły roboczej na pewno zwiększy konkurencję na rynku pracy); istotnie nie wzrośnie także liczba kradzieży samochodów (raczej przeciwnie, należy się spodziewać boomu na wszystkich szrotach i w autokomisach).
O dodatkowych kosztach podatkowych w ogóle nie powinno się mówić, gdyż są to kwoty niewielkie. Powiększenie Unii Europejskiej o dziesięć nowych państw oznaczało konieczność zwiększenia jej tegorocznego budżetu o 5,1 mld euro. Aż 3,25 mld euro pochodzi ze składek nowych krajów członkowskich (w tym 1,34 mld euro z Polski). Składki piętnastki rosną natomiast tylko o 1,85 mld euro. Z tego dodatkowy wkład czterech największych państw wynosi 1,33 mld euro (Niemcy - 464 mln, Wielka Brytania - 373 mln, Francja - 278 mln, Włochy - 216 mln). W każdym wypadku jest to mniej niż 0,02 proc. PKB. Herr Schmidt, mister Smith czy monsieur Forgeron z tego powodu z głodu nie umrą. Zwłaszcza że spora część tych pieniędzy wcale nie dotrze do nowych członków. Wydatki administracyjne unii rosną o 17 proc., czyli o 800 mln euro, a zatrudnienie w Komisji Europejskiej, europarlamencie i radzie ministrów zwiększa się z 34,8 tys. do ponad 41 tys. osób. Większość z 6300 nowych miejsc pracy obsadzą "starzy" Europejczycy, wpisując się w tradycję zmniejszania bezrobocia przez rozrost biurokracji.
Zysk bez ryzyka
Na szczęście unia, która powstała jako wspólny rynek, wciąż ma elementy liberalne, umożliwiające w miarę swobodny przepływ towarów, pracy i kapitału. Dlatego zasadnicze korzyści dla poszczególnych państw i całej wspólnoty nie wynikają z budżetowego przelewania z pustego w próżne oraz dotowania nadwyżkowej produkcji rolnej, ale z tzw. ekonomiki skali. Powiększenie unii o dziesięć nowych państw oznacza zwiększenie liczby jej ludności o 74 mln osób (z 379 mln do 453 mln). Unijny produkt brutto rośnie mniej więcej o 5 proc., czyli 400 mln USD (z 8,66 mld USD do 9,06 mld USD). O tyle też na starcie zwiększa się popyt oraz możliwości produkcyjne. O tym, kto wyprodukuje więcej, powinna zdecydować zdrowa konkurencja i rachunek kosztów.
Z powodu znacznego (sięgającego 50 proc.) przewartościowania walut nowych członków rachunek kosztów został zdecydowanie zaniżony. Szacunki uwzględniające siłę nabywczą wskazują, że rzeczywisty przyrost potencjału gospodarczego jest dwa razy większy. Ma to dwojakie konsekwencje dla krajów nowych i stwarza perspektywy dodatkowych korzyści dla krajów starych. Ze względu na zaniżony kurs złotego (czy - jak kto woli - niższe ceny) Polska ma na starcie pewne fory, widoczne przy eksporcie towarów na Zachód i "imporcie" klientów masowo nadciągających ze wschodnich landów na nadodrzańskie bazary. Różnice w cenach będą stopniowo zanikać. Polskim producentom będzie trochę trudniej, a dodatkowo pojawią się spore koszty psychologiczne. Z cenami będą rosnąć także (i to szybciej) dochody, co sprawi, że w kategoriach realnych zarobimy na integracji.
Przed niemieckimi czy francuskimi producentami pojawi się wyjątkowa okazja zagospodarowania rosnącego popytu wygłodzonych nowicjuszy. Zachodni biznesmeni nie mają co do tego cienia wątpliwości. Giuseppe Vita, Włoch, ale przedsiębiorca niemiecki, prezes rady nadzorczej niemieckiego koncernu chemiczno-farmaceutycznego Schering i członek rady nadzorczej Axel Springer Verlag, twierdzi, że rozszerzenie jest ogromną szansą dla Niemiec. "Ryzyko jest minimalne i do przyjęcia - mówi Schering. - Część naszego dobrobytu przejdzie do nowych krajów, ale tylko jeśli podniesiemy poziom życia ich obywateli, będziemy mogli sprzedawać im nasze produkty. Ponieważ te kraje jeszcze nie osiągnęły naszego poziomu rozwoju, będą chętnie kupować od nas prawie wszystko: domy, sprzęt AGD, ubrania, samochody i wszystkie produkty przemysłu niemieckiego".
Zarobić na tartaku
Stara prawda, którą znał już Kuba Goldberg (ze słynnego skeczu "Sęk"), mówi, że więcej zarabia nie ten, kto ma las, ale ten, kto ma tartak. W tłumaczeniu na język współczesnej ekonomii oznacza to, że większe zyski od przepływu towarów daje przepływ kapitału. Unijna piętnastka jeszcze przed akcesją zainwestowała w krajach kandydackich prawie ćwierć biliona euro i skoro inwestuje dalej, można przypuszczać, że nie były to nietrafione inwestycje. Przeciwnie, ze względu na duży rynek zbytu, tanią siłę roboczą i stosunkowo niskie podatki rentowność tych inwestycji była wyższa niż w ich macierzystych krajach.
Obawy Schrödera, który podczas marcowego spotkania z Ludwigiem Georgiem Braunem, przewodniczącym niemieckiej Izby Przemysłowo-Handlowej, krytykował rodzimych przedsiębiorców za "brak patriotyzmu" i chęć "ucieczki do nowych krajów", są mocno przesadzone. Nie można jednak nie zauważyć, że wiele niemieckich firm widzi swą szansę w gospodarczym Drang nach Osten. Niemcy obawiają się też ekspansji w drugą stronę. Krytykując niskie stawki podatków od zysków firm (CIT) i przedstawiając kuriozalną propozycję "ujednolicenia CIT w całej Europie", kanclerz Schröder zapomina o jednym. Dla przedsiębiorców nie jest ważny jeden podatek, ale suma obciążeń fiskalnych. Zsumowanie CIT i PIT za sprawą bardzo wysokiej kwoty dochodu wolnego od podatku istotnie zmienia rachunek. W Niemczech kwota ta wynosi 7426 euro, czyli około 35 tys. zł, a więc równa jest dochodowi, przy którym w Polsce podlega się podwyższonej stawce podatkowej. Sprawia to, że przy zysku brutto do 50 tys. euro efektywne opodatkowanie jest w Niemczech niższe. Ponieważ dla polskiego drobnego biznesu dochody przekraczające 50 tys. euro raczej pozostają w sferze marzeń, należy się liczyć z przenosinami pewnej liczby firm na zachód od Odry. Razem z przepływem tańszych towarów oraz taniej siły roboczej wpłynie to na obniżenie kosztów produkcji w Niemczech i całej unii.
Komu i ile przybędzie?
Dyskutowanie o tym, kto i ile zarobi na integracji, przypomina rozważania, czy Bayern Monachium pokona Górnika Łęczna. Korzyści te dawno zostały policzone. Podstawowe znaczenie miała tu praca "The Costs and Benefits of Eastern Enlargement: the Impact on the EU and Central Europe" Richarda E. Baldwina, Josepha F. Fran�ois i Richarda Portesa, którzy wyliczyli, że integracja będzie powiększać PKB krajów nowo wstępujących mniej więcej o 1,5 proc., a krajów piętnastki - o 0,2 proc. Obliczenia w wielu publikacjach potwierdzili ekonomiści austriaccy i niemieccy - m.in. Mirela i Christian Keuschniggowie oraz Wilhelm Kohler. Najbardziej znana jest ich wspólna praca "The German Perspective on Eastern EU Enlargement", która została opublikowana w "The World Economy" w 2001 r. Podkreślają w niej, że ze względu na położenie i sąsiedztwo z największą wśród nowo wstępujących gospodarką polską niemieckie korzyści będą większe od średnich.
Prognoza wyników ekonomicznych jest zatem znana. Polska zarobi 1,5 proc. PKB, a Niemcy - 0,3 proc. PKB. Nasze 1,5 proc. jest jednak warte 3 mld euro, a niemieckie 0,3 proc. - 6 mld euro. Nie trzeba dodawać, że i my, i nasi sąsiedzi zarobimy tyle pod warunkiem, że weźmiemy się do roboty.
Więcej możesz przeczytać w 22/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.