Francja i Niemcy niszczą wspólną europejską walutę Przewiduję poważne problemy w eurolandzie. Szwedzi zorientowali się, co się święci, i nie zaakceptowali euro, pozostając przy swojej koronie - powiedział "Wprost" na początku kwietnia tego roku Milton Friedman, laureat Nagrody Nobla, uważany za najbardziej wpływowego ekonomistę XX wieku. "Jest bardzo prawdopodobne, że w ciągu następnych kilku lat strefa euro przestanie istnieć i powrócą narodowe waluty" - ostrzegł Friedman w wywiadzie udzielonym trzy tygodnie poźniej internetowemu dziennikowi "UE Observer". "Strefa euro może przestać istnieć w najbliższych pięciu latach" - uważają analitycy renomowanej firmy doradczej Morgan Stanley. Wspólna waluta ustanowiona przed pięcioma laty, a od trzech lat będąca w obiegu gotówkowym w dwunastu krajach miała być symbolem zjednoczonej Europy, instrumentem napędzającym jej wzrost gospodarczy. Wzrostu jednak w zasadzie nie ma (w 2004 r. gospodarka strefy euro zwiększy się o 1,4 proc., podczas gdy brytyjska - o 3 proc., a amerykańska - o 4,7 proc.), wspólna polityka została zaś zastąpiona dyktatem największych gospodarek strefy euro: Francji i Niemiec. Państwa te trzeci rok z rzędu łamią zasady unii walutowej, zadłużając się znacznie powyżej dozwolonych norm. Rachunek za tę niefrasobliwość płacą pozostałe kraje i coraz wyraźniej dają do zrozumienia, że mają już tego dość. Wzeszłym roku zasady unii walutowej złamały Holandia i Grecja. W tym roku wszystkie wymienione państwa złamią je ponownie, a dołączą do nich Włochy. To początek końca unii walutowej, która okazała się projektem bardziej politycznej niż ekonomicznej natury.
WYSOKA POPRZECZKA Z MAASTRICHT
Zwolennikom wspólnej waluty wydawało się, że wystarczą kryteria z Maastricht (deficyt budżetowy mniejszy niż 3 proc. PKB, zadł użenie państwa mniejsze niż 60 proc. PKB i inflacja niższa niż 1,5 punktu procentowego ponad średnią jej stopę w trzech krajach UE z najniższą inflacją), aby wprowadzenie euro dokonało się w sposób bezbolesny i przyniosło korzyści związane z mniejszymi kosztami międzynarodowych transakcji i zmniejszeniem ryzyka zmian kursu walut. Okazało się, że owe "kryteria konwergencji" - jak nazywano warunki przystąpienia do unii walutowej - nie są łatwe do spełnienia. Deficyty budżetów, zamiast spadać poniżej ustalonej trzyprocentowej granicy, zaczęły rosnąć. Łączny deficyt budżetowy państw strefy euro, który w 2002 r. wynosił 2,3 proc., wzrósł w ubiegłym roku do 2,7 proc. Stało się to głównie za sprawą Niemiec i Francji, które nie dość że nie wywiązały się z obowiązku zmniejszenia deficytu, to jeszcze w 2003 r. znacznie go powiększyły (odpowiednio z 3,5 proc. do 3,9 proc. PKB i z 3,2 proc. do 4,1 proc. PKB). Swoje dokładają także Włochy. Formalnie mają deficyt poniżej poziomu krytycznego (2,4 proc. PKB), ale ten wynik osiągnęły m.in. dzięki abolicji podatkowej, która przyniosła nieoczekiwane 20 mld euro (1,5 proc. PKB) dodatkowych dochodów, oraz kruczkom księgowym.
STREFA STANÓW NISKICH
Na jawne gwałcenie wspólnych ustaleń potwierdzonych w pakcie stabilizacji i rozwoju władze unijne powinny zareagować bardzo stanowczo, nakładając na niesubordynowane kraje olbrzymie kary. Przykładowo za złamanie zasad paktu stabilizacyjnego Niemcy mogą zapłacić nawet 100 mld USD (5 proc. PKB). Kara jest tym wyższa, im większy jest deficyt budżetowy i im dłużej kraj go utrzymuje. Przy obecnym stopniu przekroczenia unijnych reguł Niemcom grozi 10 mld USD kary, co oznacza, że za brak dyscypliny budżetowej każdy Niemiec zapłaciłby 125 USD. Tak też zapewne by się stało, gdyby sprawa dotyczył a Portugalii czy Finlandii (te dwa kraje akurat posłusznie zmniejszył y deficyt), lecz okazało się, że w unii wszystkie państwa są równe, ale niektóre równiejsze. Na razie unijna rada ministrów w listopadzie ubiegłego roku kolejny raz odstąpiła od nałożenia sankcji na Niemcy i Francję. Przyszli historycy zapewne będą twierdzić, że ten moment zdecydował o końcu integracji europejskiej i wspólnej waluty. Sytuacja w tych krajach jest bowiem coraz gorsza. Niemcy po pierwszym kwartale tego roku przekraczają roczny plan deficytu o 5 mld euro (plan 29,6 mld euro, wykonanie po I kwartale 34,8 mld euro). Włochy roczny plan deficytu (48 mld euro) wykonały w ciągu pierwszych pięciu miesięcy, a zdaniem Antonia Fazio, prezesa włoskiego banku centralnego, deficyt wyniesie w tym roku przynajmniej 3,5 proc. PKB (Komisja Europejska twierdzi, że wyniesie 6 proc. PKB!). Niewiele lepsza jest sytuacja we Francji, która z deficytem w wysokości 26 mld euro ma już wykorzystaną ponad połowę limitu zapisanego w ustawie budżetowej.
STOPA CHORYCH
"Euro oznacza więcej miejsc pracy" - twierdził prezydent Francji Jacques Chirac w przemówieniu w styczniu 2002 r., zaraz po wprowadzeniu wspólnej waluty. Dziś już wiadomo, że nie miał racji. Stopa bezrobocia we Francji wzrosła z 8,5 proc. w 2001 r. do 9,4 proc. w roku 2004, a w Niemczech odpowiednio z 8,1 proc. do 9,7 proc. Głównym problemem krajów należących do unii walutowej jest ustalenie jednej stopy procentowej. Z analizy opublikowanej w 2003 r. przez francuski bank Société Générale wynika, że ustalona wówczas przez Europejski Bank Centralny stopa procentowa (2,75 proc.) była zbyt wysoka dla czterech krajów (Niemiec, Belgii, Finlandii i Włoch) i zbyt niska dla sześciu (Francja, Portugalia, Hiszpania, Holandia, Grecja, Irlandia). Od tego czasu stopa procentowa EBC spadła do 2 proc. rocznie, ale nadal dla części krajów jest zbyt wysoka, a dla części zbyt niska. Wysokie stopy procentowe powodują napływ kapitału spekulacyjnego, a to z kolei winduje kurs euro, utrudniając europejskim firmom eksport. Wefekcie bezrobocie w strefie euro wynosi 8,1 proc. i jest prawie dwa razy wyższe niż w Wielkiej Brytanii i USA. - Unia walutowa państw jest trudna do przeprowadzenia, jeżeli mają one różne gospodarki, kulturę i języki - tłumaczy prof. Friedman. WUSA dolar zdaje egzamin, bo Amerykanie są bardziej mobilni niż Europejczycy, a między stanami nie ma bariery językowej (o administracyjnych zakazach pracy nie wspominając) uniemożliwiającej przemieszczanie się siły roboczej. Między stanami podróżuje dwadzieścia siedem razy więcej (sic!) Amerykanów niż Europejczyków między krajami strefy euro. Jeżeli więc dla jakiegoś stanu stopy procentowe ustalane przez Rezerwę Federalną są zbyt wysokie i powodują spowolnienie gospodarki oraz wzrost bezrobocia, Amerykanie przenoszą się do stanu, który rozwija się lepiej i w którym brakuje rąk do pracy.
ZAKŁADNICY FRANCJI I NIEMIEC
Euro, chociaż jeszcze na dobre nie zadomowił o się w świadomości obywateli Europy, okazuje się czynnikiem raczej osłabiającym niż pobudzającym gospodarkę. Europejskie ożywienie gospodarcze, zapowiadane od kilku lat przez polityków, nie nadciąga. USA podźwignęły się z recesji i notują trzy, cztery razy szybszy wzrost PKB niż państwa strefy euro. Kraje należące do unii walutowej równają poziom wzrostu PKB do słabnących gospodarek Niemiec i Francji. - Przyjmując euro, stajemy się zakładnikami koniunktury w Niemczech i Francji - potwierdza prof. Witold Orłowski, szef zespołu doradców prezydenta. - Polska nie powinna się spieszyć z wejściem do strefy euro - uważa Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha. - Przystąpienie do unii walutowej jest korzystne, gdy dotyczy krajów o zbliżonym poziomie rozwoju gospodarczego. W wypadku Polski i państw zachodnich to odległa perspektywa - dodaje Sadowski.
Wspólna waluta jest znakomitym pomysłem. Kłopot w tym, że nie ma ona racji bytu w sytuacji, gdy jeden kraj jest w stanie zdestabilizować wspólny pieniądz, zwiększając wydatki, w imię na przykład zbliżających się wyborów parlamentarnych. Euro, które przeżywa dziś kryzys, może się z niego podźwignąć. Wystarczy, by przeciętny Niemiec wolniej powiększał swój bierbauch (brzuch piwny), przeciętny Francuz zrezygnował z refundowania środków przeczyszczających z budżetu państwa, a przeciętny Włoch częściej niż raz na kilka lat płacił podatki. To wszystko jest możliwe, ale mało prawdopodobne. Nasi politycy opowiadający się za jak najszybszym przyjęciem euro, a tym samym skazujący nas na tempo wzrostu gospodarczego Francji i Niemiec, powinni o tym pamiętać.
Zwolennikom wspólnej waluty wydawało się, że wystarczą kryteria z Maastricht (deficyt budżetowy mniejszy niż 3 proc. PKB, zadł użenie państwa mniejsze niż 60 proc. PKB i inflacja niższa niż 1,5 punktu procentowego ponad średnią jej stopę w trzech krajach UE z najniższą inflacją), aby wprowadzenie euro dokonało się w sposób bezbolesny i przyniosło korzyści związane z mniejszymi kosztami międzynarodowych transakcji i zmniejszeniem ryzyka zmian kursu walut. Okazało się, że owe "kryteria konwergencji" - jak nazywano warunki przystąpienia do unii walutowej - nie są łatwe do spełnienia. Deficyty budżetów, zamiast spadać poniżej ustalonej trzyprocentowej granicy, zaczęły rosnąć. Łączny deficyt budżetowy państw strefy euro, który w 2002 r. wynosił 2,3 proc., wzrósł w ubiegłym roku do 2,7 proc. Stało się to głównie za sprawą Niemiec i Francji, które nie dość że nie wywiązały się z obowiązku zmniejszenia deficytu, to jeszcze w 2003 r. znacznie go powiększyły (odpowiednio z 3,5 proc. do 3,9 proc. PKB i z 3,2 proc. do 4,1 proc. PKB). Swoje dokładają także Włochy. Formalnie mają deficyt poniżej poziomu krytycznego (2,4 proc. PKB), ale ten wynik osiągnęły m.in. dzięki abolicji podatkowej, która przyniosła nieoczekiwane 20 mld euro (1,5 proc. PKB) dodatkowych dochodów, oraz kruczkom księgowym.
STREFA STANÓW NISKICH
Na jawne gwałcenie wspólnych ustaleń potwierdzonych w pakcie stabilizacji i rozwoju władze unijne powinny zareagować bardzo stanowczo, nakładając na niesubordynowane kraje olbrzymie kary. Przykładowo za złamanie zasad paktu stabilizacyjnego Niemcy mogą zapłacić nawet 100 mld USD (5 proc. PKB). Kara jest tym wyższa, im większy jest deficyt budżetowy i im dłużej kraj go utrzymuje. Przy obecnym stopniu przekroczenia unijnych reguł Niemcom grozi 10 mld USD kary, co oznacza, że za brak dyscypliny budżetowej każdy Niemiec zapłaciłby 125 USD. Tak też zapewne by się stało, gdyby sprawa dotyczył a Portugalii czy Finlandii (te dwa kraje akurat posłusznie zmniejszył y deficyt), lecz okazało się, że w unii wszystkie państwa są równe, ale niektóre równiejsze. Na razie unijna rada ministrów w listopadzie ubiegłego roku kolejny raz odstąpiła od nałożenia sankcji na Niemcy i Francję. Przyszli historycy zapewne będą twierdzić, że ten moment zdecydował o końcu integracji europejskiej i wspólnej waluty. Sytuacja w tych krajach jest bowiem coraz gorsza. Niemcy po pierwszym kwartale tego roku przekraczają roczny plan deficytu o 5 mld euro (plan 29,6 mld euro, wykonanie po I kwartale 34,8 mld euro). Włochy roczny plan deficytu (48 mld euro) wykonały w ciągu pierwszych pięciu miesięcy, a zdaniem Antonia Fazio, prezesa włoskiego banku centralnego, deficyt wyniesie w tym roku przynajmniej 3,5 proc. PKB (Komisja Europejska twierdzi, że wyniesie 6 proc. PKB!). Niewiele lepsza jest sytuacja we Francji, która z deficytem w wysokości 26 mld euro ma już wykorzystaną ponad połowę limitu zapisanego w ustawie budżetowej.
STOPA CHORYCH
"Euro oznacza więcej miejsc pracy" - twierdził prezydent Francji Jacques Chirac w przemówieniu w styczniu 2002 r., zaraz po wprowadzeniu wspólnej waluty. Dziś już wiadomo, że nie miał racji. Stopa bezrobocia we Francji wzrosła z 8,5 proc. w 2001 r. do 9,4 proc. w roku 2004, a w Niemczech odpowiednio z 8,1 proc. do 9,7 proc. Głównym problemem krajów należących do unii walutowej jest ustalenie jednej stopy procentowej. Z analizy opublikowanej w 2003 r. przez francuski bank Société Générale wynika, że ustalona wówczas przez Europejski Bank Centralny stopa procentowa (2,75 proc.) była zbyt wysoka dla czterech krajów (Niemiec, Belgii, Finlandii i Włoch) i zbyt niska dla sześciu (Francja, Portugalia, Hiszpania, Holandia, Grecja, Irlandia). Od tego czasu stopa procentowa EBC spadła do 2 proc. rocznie, ale nadal dla części krajów jest zbyt wysoka, a dla części zbyt niska. Wysokie stopy procentowe powodują napływ kapitału spekulacyjnego, a to z kolei winduje kurs euro, utrudniając europejskim firmom eksport. Wefekcie bezrobocie w strefie euro wynosi 8,1 proc. i jest prawie dwa razy wyższe niż w Wielkiej Brytanii i USA. - Unia walutowa państw jest trudna do przeprowadzenia, jeżeli mają one różne gospodarki, kulturę i języki - tłumaczy prof. Friedman. WUSA dolar zdaje egzamin, bo Amerykanie są bardziej mobilni niż Europejczycy, a między stanami nie ma bariery językowej (o administracyjnych zakazach pracy nie wspominając) uniemożliwiającej przemieszczanie się siły roboczej. Między stanami podróżuje dwadzieścia siedem razy więcej (sic!) Amerykanów niż Europejczyków między krajami strefy euro. Jeżeli więc dla jakiegoś stanu stopy procentowe ustalane przez Rezerwę Federalną są zbyt wysokie i powodują spowolnienie gospodarki oraz wzrost bezrobocia, Amerykanie przenoszą się do stanu, który rozwija się lepiej i w którym brakuje rąk do pracy.
ZAKŁADNICY FRANCJI I NIEMIEC
Euro, chociaż jeszcze na dobre nie zadomowił o się w świadomości obywateli Europy, okazuje się czynnikiem raczej osłabiającym niż pobudzającym gospodarkę. Europejskie ożywienie gospodarcze, zapowiadane od kilku lat przez polityków, nie nadciąga. USA podźwignęły się z recesji i notują trzy, cztery razy szybszy wzrost PKB niż państwa strefy euro. Kraje należące do unii walutowej równają poziom wzrostu PKB do słabnących gospodarek Niemiec i Francji. - Przyjmując euro, stajemy się zakładnikami koniunktury w Niemczech i Francji - potwierdza prof. Witold Orłowski, szef zespołu doradców prezydenta. - Polska nie powinna się spieszyć z wejściem do strefy euro - uważa Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha. - Przystąpienie do unii walutowej jest korzystne, gdy dotyczy krajów o zbliżonym poziomie rozwoju gospodarczego. W wypadku Polski i państw zachodnich to odległa perspektywa - dodaje Sadowski.
Wspólna waluta jest znakomitym pomysłem. Kłopot w tym, że nie ma ona racji bytu w sytuacji, gdy jeden kraj jest w stanie zdestabilizować wspólny pieniądz, zwiększając wydatki, w imię na przykład zbliżających się wyborów parlamentarnych. Euro, które przeżywa dziś kryzys, może się z niego podźwignąć. Wystarczy, by przeciętny Niemiec wolniej powiększał swój bierbauch (brzuch piwny), przeciętny Francuz zrezygnował z refundowania środków przeczyszczających z budżetu państwa, a przeciętny Włoch częściej niż raz na kilka lat płacił podatki. To wszystko jest możliwe, ale mało prawdopodobne. Nasi politycy opowiadający się za jak najszybszym przyjęciem euro, a tym samym skazujący nas na tempo wzrostu gospodarczego Francji i Niemiec, powinni o tym pamiętać.
Więcej możesz przeczytać w 27/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.