Skończmy pieśń fado, czyli agendę lizbońską, stwórzmy własną! Kilka lat temu w dalekiej Lizbonie zebrali się przywódcy 15 krajów, które wówczas tworzyły Unię Europejską, i nad kieliszkiem porto zadumali się nad losem europejskiej gospodarki. Efektem tej zadumy stała się agenda lizbońska, dokument nawołujący Europejczyków do działań, które miały poprawić ich konkurencyjność, zachęcić do większej innowacyjności i skuteczniejszej walki z jawnym i ukrytym bezrobociem. Lizbona była miejscem idealnym do takiej refleksji z trzech powodów. Po pierwsze, z leżącej na zachodnim krańcu naszego kontynentu Lizbony można niemal dojrzeć brzegi Ameryki (to może lekka przesada, ale do Nowego Jorku jest stamtąd niewiele dalej niż do Moskwy), nie ma więc miejsca, z którego byłoby lepiej widać, jak wygląda gospodarka europejska w porównaniu z gospodarką USA. Po drugie, Portugalia jest ojczyzną nie tylko porto, ale i fado - pieśni o nieszczęsnym człowieczym losie, a smutne dźwięki fado najlepiej nadawały się do opisania sytuacji Europy, której brakowało dynamiki gospodarczej i odpowiednio dużego zapotrzebowania na pracę. Po trzecie wreszcie, Portugalia jest znakomitym przykładem tego, co się dzieje z krajem, którego gospodarce brakuje dynamiki. Około roku 1800 państwo to uważano za jedno z najbogatszych na kontynencie. Sto pięćdziesiąt lat później spadło na pozycję jednego z najuboższych i najbardziej zacofanych w Europie - pozycję, którą dopiero dzisiaj z wielkim wysiłkiem stara się poprawić.
Lizbońska naga prawda
Co stwierdzono w agendzie lizbońskiej? Zauważono, że wyniki gospodarcze Europy są znacznie gorsze niż wyniki odnotowywane w USA. Przeciętne tempo wzrostu PKB w ostatnich kilkunastu latach było w USA prawie o 2 proc. wyższe niż w krajach ówczesnej piętnastki. Nie było to jednak jedynym powodem do zmartwienia. Gołym okiem można było zauważyć, że amerykańskie przedsiębiorstwa były bardziej rzutkie, nowoczesne i innowacyjne od europejskich. Chętniej i śmielej inwestowały w nowe technologie, jak ryby w wodzie czuły się w czasach błyskawicznego rozwoju Internetu, gwałtownie zwiększały konkurencyjność i rozwijały się w skali globalnej. Dochody z handlu przez Internet rosły w USA dwukrotnie szybciej niż w Europie, za oceanem lepiej rozwijał się rynek kapitałowy, nowoczesne produkty łatwiej trafiały do domów przeciętnych Amerykanów.
To była jednak tylko połowa prawdy o słabości gospodarki europejskiej. Druga połowa - kto wie, czy nie jeszcze gorsza - wynikała z obserwacji rynku pracy. O tym, że bezrobocie jest w przeciętnym kraju europejskim wyższe niż w USA, wiedzieli wszyscy. Autorzy agendy spojrzeli na ten problem szerzej. Zauważyli, że w krajach piętnastki pracuje przeciętnie 61 proc. ludności w wieku produkcyjnym, podczas gdy w USA ten wskaźnik sięga 75 proc.! Na naszym kontynencie mniej osób musi swoją pracą utrzymywać więcej ludzi. A to oznacza, z jednej strony, wyższe podatki, z drugiej - niższe dochody pracujących. Plagą Europy jest bezrobocie, a najgorszą wiadomością jest to, że nawet w okresie wzrostu produkcji przedsiębiorstwa tworzą znacznie mniej miejsc pracy niż w USA. Niski wskaźnik zatrudnienia w Europie to jednak nie tylko efekt bezrobocia, ale i dobrowolnego wycofywania się wielu osób z rynku pracy. W Europie o wiele więcej kobiet niż w USA pozostaje w domu, nie szukając zatrudnienia, większe jest też długotrwałe bezrobocie strukturalne. W dodatku pracownicy w większości krajów Europy Zachodniej pracują znacznie mniej godzin tygodniowo niż Amerykanie. Słowem, nie wiadomo, jakim cudem Europejczycy mieliby się cieszyć takimi dochodami jak mieszkańcy USA, skoro na Starym Kontynencie mniej osób w ogóle chce szukać zatrudnienia, spośród tych, którzy chcą, mniejsza część jest w stanie znaleźć pracę, a większość tych, którzy ją znaleźli, pracuje znacznie krócej niż za oceanem.
Jeśli do tego katalogu zmartwień dodać jeszcze jedno - Europa starzeje się znacznie szybciej niż USA, więc sytuacja w najbliższych dziesięcioleciach będzie się pogarszać - trudno się dziwić, że w Lizbonie uderzono w dzwon na trwogę. Nasza gospodarka musi się zmienić - stwierdzono - stając się szybko najbardziej dynamiczną i konkurencyjną gospodarką świata.
Nauki, usług, pracy!
Agenda lizbońska nie ograniczyła się do wyliczenia widocznych gołym okiem bolączek. Szukano też ich przyczyn i kilka zdefiniowano. Pierwszą okazała się niedostateczna gotowość do finansowania i wdrażania osiągnięć naukowo-technicznych. Świat europejskiej nauki okazał się - w porównaniu z amerykańskim - źle zorganizowany, niedoinwestowany i słabo odpowiadający na potrzeby rynku. Najlepsi badacze, zachęceni wyższymi pensjami, a może jeszcze bardziej znacznie większymi funduszami na badania, są gotowi bez wahania wyjeżdżać za ocean. Przedsiębiorstwa, zwłaszcza małe i średnie, nie są w stanie znaleźć kapitału do sfinansowania jakichkolwiek ryzykownych inwestycji (a bez ryzykownych inwestycji nie da się szybko wdrażać nowych, nie sprawdzonych jeszcze technologii i rozwiązań organizacyjnych). Przeciętny pracownik w UE jest znacznie gorzej wykształcony od pracownika amerykańskiego (i na nic się zdadzą powtarzane od dziesięcioleci ironiczne uwagi na temat tego, ilu to Amerykanów nie umie znaleźć Francji na mapie).
Drugą przyczyną słabości Europy jest sposób funkcjonowania rynków usług. Na rynkach tych - mowa o usługach finansowych, telekomunikacyjnych, transportowych i wielu innych - w USA od zarania dziejów panują warunki najostrzejszej konkurencji. W Europie krajowe przedsiębiorstwa, cieszące się zazwyczaj pozycją monopolisty, przez całe dziesięciolecia przekonywały lokalnych polityków, że w interesie całego narodu obcej konkurencji wpuszczać nie należy. Wymuszona funkcjonowaniem unii liberalizacja w końcu zazwyczaj następowała (lub ma nastąpić), ale wskutek wieloletnich opóźnień europejskie rynki usług są mniej rozwinięte i dojrzałe, gorzej funkcjonują i obciążają nabywców wyższymi cenami niż w USA.
Trzecia z wielkich słabości dotyczy rynku pracy krajów UE. Nie ma wątpliwości, że jest on mniej elastyczny od amerykańskiego, a gwarancje ochrony praw pracowników są w Europie większe. Słowem, cudownie mieć w Europie pracę, poczucie komfortu jest wówczas większe niż w USA. Jeśli jednak ktoś pracę straci, wchodzi w świat koszmaru. Przedsiębiorstwa nie będą go chciały zatrudnić z dwóch powodów: będą ponownie musiały mu zaoferować wszelkie kosztowne gwarancje, a zatrudniając go, zapłacą ogromne podatki, niezbędne do utrzymania europejskiego państwa dobrobytu. Wolą więc kupić wydajną maszynę, za którą płaci się mniej niż za pracownika.
Kontynent świętej krowy
Aby przeciwdziałać tym słabościom, kraje unii zgodziły się realizować zalecenia agendy lizbońskiej: zwiększać wydatki na naukę, zachęcać przedsiębiorstwa do śmiałości we wdrażaniu nowych technologii, popierać rozwój instrumentów finansowych umożliwiających innowacje, liberalizować rynki usług. Tylko w sprawie rynku pracy nie zdołano ustalić odpowiedniego programu działań - głównie dlatego, że "europejski model państwa opiekuńczego" okazał się świętą krową i nikt nie odważył się go wskazać jako jednej z głównych przyczyn wysokiego klina podatkowego, a zatem i wysokiego bezrobocia. W sumie powstał bardzo rozsądny plan działań, tyle że - jak wykazał ostatni raport byłego premiera Holandii Wima Koka - niemal nikt go nie realizuje.
Jeden za wszystkich, wszyscy za nikogo
Wśród krajów nie realizujących zaleceń jest Polska. Nie zwiększamy publicznych wydatków na badania naukowe, nie poprawiamy dostatecznie szybko większości wskaźników, które - zgodnie z agendą - służą do oceny postępu. To oczywiście nieładnie, tyle że wcale nie jestem pewien, czy realizacja tych zaleceń bardzo by nam pomogła.
Chodzi o to, że agenda lizbońska jest skrojona dla wszystkich na jedną miarę. Nawet jeśli to prawda, że Polskę i Niemcy łączy wiele problemów, nie jest wcale oczywiste, czy można je rozwiązać, stosując w obu krajach te same metody. Przykłady? Zgodnie z zaleceniami agendy, i Niemcy, i Polska powinny zwiększyć wydatki budżetowe na badania naukowe. Tyle że naszym głównym problemem nie jest wcale to, że jest za mało publicznych pieniędzy (oczywiście, jest ich mało, bo niski jest PKB, ale w relacji do PKB wydajemy mniej więcej tyle, ile można się spodziewać po kraju na naszym poziomie rozwoju). Głównym problemem jest to, że przedsiębiorstwa zgłaszają minimalne zapotrzebowanie na wyniki tych badań, co - z jednej strony - oznacza mały popyt, ale z drugiej - niezdolność znacznej części polskiej nauki do dostarczania takich produktów badawczych, na które istniałby popyt. Realizując zalecenia agendy, powinno się więc przede wszystkim zachęcać przedsiębiorców do zwiększania wydatków na badania, a nie wydawać więcej z budżetu. Jednocześnie należałoby dążyć do reformy polskiego sektora nauki, tak by odpowiadał na potrzeby gospodarki i rynku.
Inny przykład to zachęty do innowacyjności. Problem w tym, że sytuacja przedsiębiorstw w Niemczech i Polsce jest zupełnie odmienna. Niemiecka firma zatrudniająca jednych z najdroższych pracowników na świecie, aby konkurować, musi stosować najlepsze technologie. Polska firma może znakomicie zwiększać konkurencyjność, dając do ręki stosunkowo niedrogiemu polskiemu pracownikowi lepsze maszyny i urządzenia - i to wcale nie te, które są ostatnim krzykiem mody na świecie, lecz dobre, sprawdzone, technologicznie kilka lat opóźnione wobec niemieckich. Skoro tak, to większość polskich firm nie będzie szukać dostępu do najlepszych technologii. Tyle że w ten sposób tracimy szansę dalszego przyspieszenia rozwoju, bo ów niedrogi polski pracownik, dysponując najwyższą technologią, miałby szansę uczynić polską firmę znacznie bardziej konkurencyjną od niemieckiej.
Między Tagiem a Wisłą
Takie przykłady można mnożyć. Starając się rozwiązać w Polsce główne problemy wskazane w agendzie lizbońskiej: małą innowacyjność, słabe wykształcenie, niski wskaźnik zatrudnienia i mało sprawne funkcjonowanie rynków usług, powinniśmy stworzyć własną agendę warszawską, dostosowaną do polskich realiów i poszukującą najbardziej efektywnych metod radzenia sobie z generalnie słusznie zakreślonymi problemami, zamiast się trzymać stworzonego nad Tagiem kanonu działań.
Kilka lat temu w dalekiej Lizbonie zebrali się przywódcy 15 krajów, które wówczas tworzyły Unię Europejską, i nad kieliszkiem porto zadumali się nad losem europejskiej gospodarki. Dzisiaj trzeba zrobić to na nowo, w gronie 25 krajów, bo problemy nadal pozostają nie rozwiązane. Tyle że nad Tagiem, Renem i Wisłą niekoniecznie trzeba stosować te same narzędzia.
Co stwierdzono w agendzie lizbońskiej? Zauważono, że wyniki gospodarcze Europy są znacznie gorsze niż wyniki odnotowywane w USA. Przeciętne tempo wzrostu PKB w ostatnich kilkunastu latach było w USA prawie o 2 proc. wyższe niż w krajach ówczesnej piętnastki. Nie było to jednak jedynym powodem do zmartwienia. Gołym okiem można było zauważyć, że amerykańskie przedsiębiorstwa były bardziej rzutkie, nowoczesne i innowacyjne od europejskich. Chętniej i śmielej inwestowały w nowe technologie, jak ryby w wodzie czuły się w czasach błyskawicznego rozwoju Internetu, gwałtownie zwiększały konkurencyjność i rozwijały się w skali globalnej. Dochody z handlu przez Internet rosły w USA dwukrotnie szybciej niż w Europie, za oceanem lepiej rozwijał się rynek kapitałowy, nowoczesne produkty łatwiej trafiały do domów przeciętnych Amerykanów.
To była jednak tylko połowa prawdy o słabości gospodarki europejskiej. Druga połowa - kto wie, czy nie jeszcze gorsza - wynikała z obserwacji rynku pracy. O tym, że bezrobocie jest w przeciętnym kraju europejskim wyższe niż w USA, wiedzieli wszyscy. Autorzy agendy spojrzeli na ten problem szerzej. Zauważyli, że w krajach piętnastki pracuje przeciętnie 61 proc. ludności w wieku produkcyjnym, podczas gdy w USA ten wskaźnik sięga 75 proc.! Na naszym kontynencie mniej osób musi swoją pracą utrzymywać więcej ludzi. A to oznacza, z jednej strony, wyższe podatki, z drugiej - niższe dochody pracujących. Plagą Europy jest bezrobocie, a najgorszą wiadomością jest to, że nawet w okresie wzrostu produkcji przedsiębiorstwa tworzą znacznie mniej miejsc pracy niż w USA. Niski wskaźnik zatrudnienia w Europie to jednak nie tylko efekt bezrobocia, ale i dobrowolnego wycofywania się wielu osób z rynku pracy. W Europie o wiele więcej kobiet niż w USA pozostaje w domu, nie szukając zatrudnienia, większe jest też długotrwałe bezrobocie strukturalne. W dodatku pracownicy w większości krajów Europy Zachodniej pracują znacznie mniej godzin tygodniowo niż Amerykanie. Słowem, nie wiadomo, jakim cudem Europejczycy mieliby się cieszyć takimi dochodami jak mieszkańcy USA, skoro na Starym Kontynencie mniej osób w ogóle chce szukać zatrudnienia, spośród tych, którzy chcą, mniejsza część jest w stanie znaleźć pracę, a większość tych, którzy ją znaleźli, pracuje znacznie krócej niż za oceanem.
Jeśli do tego katalogu zmartwień dodać jeszcze jedno - Europa starzeje się znacznie szybciej niż USA, więc sytuacja w najbliższych dziesięcioleciach będzie się pogarszać - trudno się dziwić, że w Lizbonie uderzono w dzwon na trwogę. Nasza gospodarka musi się zmienić - stwierdzono - stając się szybko najbardziej dynamiczną i konkurencyjną gospodarką świata.
Nauki, usług, pracy!
Agenda lizbońska nie ograniczyła się do wyliczenia widocznych gołym okiem bolączek. Szukano też ich przyczyn i kilka zdefiniowano. Pierwszą okazała się niedostateczna gotowość do finansowania i wdrażania osiągnięć naukowo-technicznych. Świat europejskiej nauki okazał się - w porównaniu z amerykańskim - źle zorganizowany, niedoinwestowany i słabo odpowiadający na potrzeby rynku. Najlepsi badacze, zachęceni wyższymi pensjami, a może jeszcze bardziej znacznie większymi funduszami na badania, są gotowi bez wahania wyjeżdżać za ocean. Przedsiębiorstwa, zwłaszcza małe i średnie, nie są w stanie znaleźć kapitału do sfinansowania jakichkolwiek ryzykownych inwestycji (a bez ryzykownych inwestycji nie da się szybko wdrażać nowych, nie sprawdzonych jeszcze technologii i rozwiązań organizacyjnych). Przeciętny pracownik w UE jest znacznie gorzej wykształcony od pracownika amerykańskiego (i na nic się zdadzą powtarzane od dziesięcioleci ironiczne uwagi na temat tego, ilu to Amerykanów nie umie znaleźć Francji na mapie).
Drugą przyczyną słabości Europy jest sposób funkcjonowania rynków usług. Na rynkach tych - mowa o usługach finansowych, telekomunikacyjnych, transportowych i wielu innych - w USA od zarania dziejów panują warunki najostrzejszej konkurencji. W Europie krajowe przedsiębiorstwa, cieszące się zazwyczaj pozycją monopolisty, przez całe dziesięciolecia przekonywały lokalnych polityków, że w interesie całego narodu obcej konkurencji wpuszczać nie należy. Wymuszona funkcjonowaniem unii liberalizacja w końcu zazwyczaj następowała (lub ma nastąpić), ale wskutek wieloletnich opóźnień europejskie rynki usług są mniej rozwinięte i dojrzałe, gorzej funkcjonują i obciążają nabywców wyższymi cenami niż w USA.
Trzecia z wielkich słabości dotyczy rynku pracy krajów UE. Nie ma wątpliwości, że jest on mniej elastyczny od amerykańskiego, a gwarancje ochrony praw pracowników są w Europie większe. Słowem, cudownie mieć w Europie pracę, poczucie komfortu jest wówczas większe niż w USA. Jeśli jednak ktoś pracę straci, wchodzi w świat koszmaru. Przedsiębiorstwa nie będą go chciały zatrudnić z dwóch powodów: będą ponownie musiały mu zaoferować wszelkie kosztowne gwarancje, a zatrudniając go, zapłacą ogromne podatki, niezbędne do utrzymania europejskiego państwa dobrobytu. Wolą więc kupić wydajną maszynę, za którą płaci się mniej niż za pracownika.
Kontynent świętej krowy
Aby przeciwdziałać tym słabościom, kraje unii zgodziły się realizować zalecenia agendy lizbońskiej: zwiększać wydatki na naukę, zachęcać przedsiębiorstwa do śmiałości we wdrażaniu nowych technologii, popierać rozwój instrumentów finansowych umożliwiających innowacje, liberalizować rynki usług. Tylko w sprawie rynku pracy nie zdołano ustalić odpowiedniego programu działań - głównie dlatego, że "europejski model państwa opiekuńczego" okazał się świętą krową i nikt nie odważył się go wskazać jako jednej z głównych przyczyn wysokiego klina podatkowego, a zatem i wysokiego bezrobocia. W sumie powstał bardzo rozsądny plan działań, tyle że - jak wykazał ostatni raport byłego premiera Holandii Wima Koka - niemal nikt go nie realizuje.
Jeden za wszystkich, wszyscy za nikogo
Wśród krajów nie realizujących zaleceń jest Polska. Nie zwiększamy publicznych wydatków na badania naukowe, nie poprawiamy dostatecznie szybko większości wskaźników, które - zgodnie z agendą - służą do oceny postępu. To oczywiście nieładnie, tyle że wcale nie jestem pewien, czy realizacja tych zaleceń bardzo by nam pomogła.
Chodzi o to, że agenda lizbońska jest skrojona dla wszystkich na jedną miarę. Nawet jeśli to prawda, że Polskę i Niemcy łączy wiele problemów, nie jest wcale oczywiste, czy można je rozwiązać, stosując w obu krajach te same metody. Przykłady? Zgodnie z zaleceniami agendy, i Niemcy, i Polska powinny zwiększyć wydatki budżetowe na badania naukowe. Tyle że naszym głównym problemem nie jest wcale to, że jest za mało publicznych pieniędzy (oczywiście, jest ich mało, bo niski jest PKB, ale w relacji do PKB wydajemy mniej więcej tyle, ile można się spodziewać po kraju na naszym poziomie rozwoju). Głównym problemem jest to, że przedsiębiorstwa zgłaszają minimalne zapotrzebowanie na wyniki tych badań, co - z jednej strony - oznacza mały popyt, ale z drugiej - niezdolność znacznej części polskiej nauki do dostarczania takich produktów badawczych, na które istniałby popyt. Realizując zalecenia agendy, powinno się więc przede wszystkim zachęcać przedsiębiorców do zwiększania wydatków na badania, a nie wydawać więcej z budżetu. Jednocześnie należałoby dążyć do reformy polskiego sektora nauki, tak by odpowiadał na potrzeby gospodarki i rynku.
Inny przykład to zachęty do innowacyjności. Problem w tym, że sytuacja przedsiębiorstw w Niemczech i Polsce jest zupełnie odmienna. Niemiecka firma zatrudniająca jednych z najdroższych pracowników na świecie, aby konkurować, musi stosować najlepsze technologie. Polska firma może znakomicie zwiększać konkurencyjność, dając do ręki stosunkowo niedrogiemu polskiemu pracownikowi lepsze maszyny i urządzenia - i to wcale nie te, które są ostatnim krzykiem mody na świecie, lecz dobre, sprawdzone, technologicznie kilka lat opóźnione wobec niemieckich. Skoro tak, to większość polskich firm nie będzie szukać dostępu do najlepszych technologii. Tyle że w ten sposób tracimy szansę dalszego przyspieszenia rozwoju, bo ów niedrogi polski pracownik, dysponując najwyższą technologią, miałby szansę uczynić polską firmę znacznie bardziej konkurencyjną od niemieckiej.
Między Tagiem a Wisłą
Takie przykłady można mnożyć. Starając się rozwiązać w Polsce główne problemy wskazane w agendzie lizbońskiej: małą innowacyjność, słabe wykształcenie, niski wskaźnik zatrudnienia i mało sprawne funkcjonowanie rynków usług, powinniśmy stworzyć własną agendę warszawską, dostosowaną do polskich realiów i poszukującą najbardziej efektywnych metod radzenia sobie z generalnie słusznie zakreślonymi problemami, zamiast się trzymać stworzonego nad Tagiem kanonu działań.
Kilka lat temu w dalekiej Lizbonie zebrali się przywódcy 15 krajów, które wówczas tworzyły Unię Europejską, i nad kieliszkiem porto zadumali się nad losem europejskiej gospodarki. Dzisiaj trzeba zrobić to na nowo, w gronie 25 krajów, bo problemy nadal pozostają nie rozwiązane. Tyle że nad Tagiem, Renem i Wisłą niekoniecznie trzeba stosować te same narzędzia.
Więcej możesz przeczytać w 48/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.