Z niełatwych do rozszyfrowania powodów ponad 80 procent dziennikarzy to zwolennicy demokratów Wybory w USA mamy już za sobą. Ich wyniki zaskoczyły zapewne większość obserwatorów, zwłaszcza Europejczyków. Oceny i badania opinii publicznej, podkreślające, że kandydaci idą łeb w łeb i wynik jest nie do przewidzenia, tworzyły zasłonę dymną, zza której nie było widać pola bitwy. Zarówno opinie przedwyborcze, jak i skala zwycięstwa urzędującego prezydenta przypominają sytuację z 1984 r., kiedy zmarły niedawno prezydent Ronald Reagan też zdecydowanie pokonał swojego rywala. I też przed wyborami sprzyjające Walterowi Mondale`owi media i specjaliści od politycznego makijażu określali wynik jako zbyt trudny do przewidzenia. W dodatku republikanie po raz kolejny umocnili swoją pozycję w Kongresie.
Na kogo głosuje przeciętny obywatel?
Co takiego wydarzyło się w Ameryce, że skala błędów stała się wręcz kompromitująca? Po pierwsze, wydaje się, że doszło do słabo zauważanej zmiany oblicza głównych partii. Przez dziesięciolecia, o ile nie dłużej, demokraci byli postrzegani jako partia przeciętnego obywatela. Pomysły typu "tęczowa koalicja", której zadaniem była troska o potrzeby ubogich (czarnych, Latynosów i innych rzeczywistych czy rzekomych mniejszości), miały wzmacniać ten obraz. Z kolei republikanie byli postrzegani jako partia wielkiego biznesu i innych zamożnych grup nacisku.
W ostatnich 20-30 latach ten obraz zaczął coraz mniej przystawać do rzeczywistości. Przeciętni obywatele, których interesy oraz intelektualne i duchowe preferencje przestały pasować do poglądów elit rodem z Partii Demokratycznej, zaczęli częściej głosować na republikanów. To właśnie wśród republikanów można znaleźć wielu tzw. etnicznych Amerykanów (Niemców, Polaków, Włochów i innych dawnych imigrantów), farmerów, ludzi wierzących, policjantów, weteranów wojennych, wreszcie pań domu (ładnie nazywanych w Ameryce
homemakers). Z badań Ipsos-Reid dotyczących poprzedniej kampanii prezydenckiej wynika, że w hrabstwach (powiatach), w których George W. Bush uzyskał większość, tylko 7 proc. mieszkańców miało dochód roczny powyżej 100 tys. USD, tymczasem w hrabstwach głosujących na Ala Gore`a ten odsetek był dwukrotnie wyższy.
Demokraci stali się partią zamożnych lewicowców, libertynów w sprawach obyczajowych, inaczej mówiąc, typowych mrożkowskich "postępowców", których na przykład w Anglii nazywa się ironicznie kawiorowymi socjalistami. Baronowie mediów, nieudaczni spadkobiercy (konsumujący efekty ciężkiej pracy swoich ojców i dziadków), milionerzy komputerowi, inwestorzy giełdowi, artyści i inni stworzyli nową elitę Partii Demokratycznej. To do nich pasuje stary komunistyczny dowcip: "Co to jest kawior? To ulubiony przysmak klasy robotniczej, zjadany przez jej najlepszych przedstawicieli". John Kerry, typowy kawiorowy postępowiec, gdyby wygrał kampanię, byłby najbogatszym prezydentem w historii Stanów Zjednoczonych.
Klęska manipulujących mediów
Amerykańskie media nierzadko zachowywały się w tych wyborach wręcz obrzydliwie. Z niełatwych do rozszyfrowania powodów ponad 80 proc. dziennikarzy (i zapewne jeszcze więcej wydawców) to zwolennicy demokratów, skrajnie antybushowscy, w dodatku przeciwnicy wolnego rynku. W jeszcze większym stopniu przeciwnikami prezydenta są akademicy (ponad 90 proc.). Stwarza to ogromne pole do manipulacji. Na początku demokratycznym strategom i wynajętym macherom od politycznego makijażu wydawało się, że gospodarka będzie słabym punktem republikanów. Stąd niesłychana wręcz "propaganda klęski" w ostatnich kilkunastu miesiącach. Można by stwierdzić, że zgodnie z zasadą mówiącą, iż zwracająca uwagę dobra wiadomość to właśnie zła wiadomość, prasa i media elektroniczne zawsze wyciągają wiadomości złe. Otóż nie! Badania obiektywizmu mediów wykazały, że prasa znacznie częściej daje tytuły sugerujące, że źle dzieje się w gospodarce rządzonej przez republikanów. Przed tymi wyborami doszły jeszcze - jak to się określa w filmach akcji - efekty specjalne.
Dziennikarze telewizyjni, niezależnie od własnych stronniczych komentarzy, zwykli zapraszać do studia profesorów, którzy - też z reguły lewicowcy - potwierdzali ich oceny. W ostatniej kampanii to już nie wystarczało i niektórzy wznosili się na nowe szczyty stronniczości. Jeden z prowadzących dziennik przedstawiał swego gościa jako profesora historii, zapominając dodać, że jest to niejako oficjalny historyk rodziny Kerrych. I ten ostatni, w roli obiektywnego naukowca, przedstawiał swoją jawnie stronniczą interpretację!
Dan Rather, ulubieniec "Gazety Wyborczej", gwiazda CBS, roztrąbił sprokurowaną przez zwolenników Kerry`ego fałszywkę o rzekomym lenistwie obecnego prezydenta, który służył jako oficer rezerwy w lotnictwie Gwardii Narodowej. Atakując George`a W. Busha, chciał - rzecz jasna - odwrócić uwagę od poważnych wątpliwości co do bohaterstwa Kerry`ego podczas wojny wietnamskiej, podważanego przez stowarzyszenie weteranów tzw. szybkich łodzi patrolowych (na których Kerry miał ponoć dokonywać swoich bohaterskich czynów). Tymczasem sprawa się rypła dosłownie w ciągu jednej doby. Internauci zdemaskowali fałszywkę, wykazując, że rzekome notatki dowódcy Busha nie mogły być prawdziwe, gdyż wykorzystany w nich krój czcionki nie był używany w maszynach do pisania! Został wynaleziony później, już w dobie komputerów osobistych. Przypomina się historia SB, rozpowszechniającej na początku lat 80. oskarżenie Stefana Bratkowskiego o... handel dewizami. Tyle że do pokwitowania ówczesnego prezesa stowarzyszenia dziennikarzy jakiś durny ubek dopisał dwa zera innym kolorem ołówka.
Podobieństwa dotyczą nie tylko lenistwa fałszerzy, których łączyło poczucie bezkarności. Tyle że w Ameryce XXI wieku okazało się to złudne. Internet, radio i wreszcie Fox Television Ruperta Murdocha, australijskiego konserwatysty, przełamały monopol lewicowych mediów. Chociaż Rather miał czelność obstawać przy swojej fałszywce, prawda poszła w świat. Tymczasem jeszcze kilkanaście lat wcześniej demaskacja fałszywki mogła po prostu nie dotrzeć do świadomości społecznej. Konkurencja - jak zawsze (i nie tylko w gospodarce) - zrobiła swoje.
Republikanie górą
Zwolennikom demokratów pozostał więc tylko Irak. W mediach (w kolejności alfabetycznej: ABC, CBS, CNN, NBC) dominowała Al-Kaida i jej iracki rzeźnik. To, że jego ludzie byli przeganiani z miasta do miasta sunnickiego trójkąta, gdzie mogli liczyć na poparcie, nie docierało do telewidzów. Wybory w Afganistanie też dostały niewiele czasu antenowego. Dobre wiadomości były szczególnie niepożądane w okresie przedwyborczym.
I wszystko na nic! Republikanie - z dominacją w większości stanów, z ich akceptacją przez przeciętnego obywatela - wydają się tworzyć na najbliższe lata naturalną partię władzy. Można się z tego tylko cieszyć.
PS Felieton napisałem 12 października w przekonaniu, że obraz przedwyborczy jest zupełnie jasny dla każdego, kto chciałby spojrzeć na niego własnymi oczami.
Co takiego wydarzyło się w Ameryce, że skala błędów stała się wręcz kompromitująca? Po pierwsze, wydaje się, że doszło do słabo zauważanej zmiany oblicza głównych partii. Przez dziesięciolecia, o ile nie dłużej, demokraci byli postrzegani jako partia przeciętnego obywatela. Pomysły typu "tęczowa koalicja", której zadaniem była troska o potrzeby ubogich (czarnych, Latynosów i innych rzeczywistych czy rzekomych mniejszości), miały wzmacniać ten obraz. Z kolei republikanie byli postrzegani jako partia wielkiego biznesu i innych zamożnych grup nacisku.
W ostatnich 20-30 latach ten obraz zaczął coraz mniej przystawać do rzeczywistości. Przeciętni obywatele, których interesy oraz intelektualne i duchowe preferencje przestały pasować do poglądów elit rodem z Partii Demokratycznej, zaczęli częściej głosować na republikanów. To właśnie wśród republikanów można znaleźć wielu tzw. etnicznych Amerykanów (Niemców, Polaków, Włochów i innych dawnych imigrantów), farmerów, ludzi wierzących, policjantów, weteranów wojennych, wreszcie pań domu (ładnie nazywanych w Ameryce
homemakers). Z badań Ipsos-Reid dotyczących poprzedniej kampanii prezydenckiej wynika, że w hrabstwach (powiatach), w których George W. Bush uzyskał większość, tylko 7 proc. mieszkańców miało dochód roczny powyżej 100 tys. USD, tymczasem w hrabstwach głosujących na Ala Gore`a ten odsetek był dwukrotnie wyższy.
Demokraci stali się partią zamożnych lewicowców, libertynów w sprawach obyczajowych, inaczej mówiąc, typowych mrożkowskich "postępowców", których na przykład w Anglii nazywa się ironicznie kawiorowymi socjalistami. Baronowie mediów, nieudaczni spadkobiercy (konsumujący efekty ciężkiej pracy swoich ojców i dziadków), milionerzy komputerowi, inwestorzy giełdowi, artyści i inni stworzyli nową elitę Partii Demokratycznej. To do nich pasuje stary komunistyczny dowcip: "Co to jest kawior? To ulubiony przysmak klasy robotniczej, zjadany przez jej najlepszych przedstawicieli". John Kerry, typowy kawiorowy postępowiec, gdyby wygrał kampanię, byłby najbogatszym prezydentem w historii Stanów Zjednoczonych.
Klęska manipulujących mediów
Amerykańskie media nierzadko zachowywały się w tych wyborach wręcz obrzydliwie. Z niełatwych do rozszyfrowania powodów ponad 80 proc. dziennikarzy (i zapewne jeszcze więcej wydawców) to zwolennicy demokratów, skrajnie antybushowscy, w dodatku przeciwnicy wolnego rynku. W jeszcze większym stopniu przeciwnikami prezydenta są akademicy (ponad 90 proc.). Stwarza to ogromne pole do manipulacji. Na początku demokratycznym strategom i wynajętym macherom od politycznego makijażu wydawało się, że gospodarka będzie słabym punktem republikanów. Stąd niesłychana wręcz "propaganda klęski" w ostatnich kilkunastu miesiącach. Można by stwierdzić, że zgodnie z zasadą mówiącą, iż zwracająca uwagę dobra wiadomość to właśnie zła wiadomość, prasa i media elektroniczne zawsze wyciągają wiadomości złe. Otóż nie! Badania obiektywizmu mediów wykazały, że prasa znacznie częściej daje tytuły sugerujące, że źle dzieje się w gospodarce rządzonej przez republikanów. Przed tymi wyborami doszły jeszcze - jak to się określa w filmach akcji - efekty specjalne.
Dziennikarze telewizyjni, niezależnie od własnych stronniczych komentarzy, zwykli zapraszać do studia profesorów, którzy - też z reguły lewicowcy - potwierdzali ich oceny. W ostatniej kampanii to już nie wystarczało i niektórzy wznosili się na nowe szczyty stronniczości. Jeden z prowadzących dziennik przedstawiał swego gościa jako profesora historii, zapominając dodać, że jest to niejako oficjalny historyk rodziny Kerrych. I ten ostatni, w roli obiektywnego naukowca, przedstawiał swoją jawnie stronniczą interpretację!
Dan Rather, ulubieniec "Gazety Wyborczej", gwiazda CBS, roztrąbił sprokurowaną przez zwolenników Kerry`ego fałszywkę o rzekomym lenistwie obecnego prezydenta, który służył jako oficer rezerwy w lotnictwie Gwardii Narodowej. Atakując George`a W. Busha, chciał - rzecz jasna - odwrócić uwagę od poważnych wątpliwości co do bohaterstwa Kerry`ego podczas wojny wietnamskiej, podważanego przez stowarzyszenie weteranów tzw. szybkich łodzi patrolowych (na których Kerry miał ponoć dokonywać swoich bohaterskich czynów). Tymczasem sprawa się rypła dosłownie w ciągu jednej doby. Internauci zdemaskowali fałszywkę, wykazując, że rzekome notatki dowódcy Busha nie mogły być prawdziwe, gdyż wykorzystany w nich krój czcionki nie był używany w maszynach do pisania! Został wynaleziony później, już w dobie komputerów osobistych. Przypomina się historia SB, rozpowszechniającej na początku lat 80. oskarżenie Stefana Bratkowskiego o... handel dewizami. Tyle że do pokwitowania ówczesnego prezesa stowarzyszenia dziennikarzy jakiś durny ubek dopisał dwa zera innym kolorem ołówka.
Podobieństwa dotyczą nie tylko lenistwa fałszerzy, których łączyło poczucie bezkarności. Tyle że w Ameryce XXI wieku okazało się to złudne. Internet, radio i wreszcie Fox Television Ruperta Murdocha, australijskiego konserwatysty, przełamały monopol lewicowych mediów. Chociaż Rather miał czelność obstawać przy swojej fałszywce, prawda poszła w świat. Tymczasem jeszcze kilkanaście lat wcześniej demaskacja fałszywki mogła po prostu nie dotrzeć do świadomości społecznej. Konkurencja - jak zawsze (i nie tylko w gospodarce) - zrobiła swoje.
Republikanie górą
Zwolennikom demokratów pozostał więc tylko Irak. W mediach (w kolejności alfabetycznej: ABC, CBS, CNN, NBC) dominowała Al-Kaida i jej iracki rzeźnik. To, że jego ludzie byli przeganiani z miasta do miasta sunnickiego trójkąta, gdzie mogli liczyć na poparcie, nie docierało do telewidzów. Wybory w Afganistanie też dostały niewiele czasu antenowego. Dobre wiadomości były szczególnie niepożądane w okresie przedwyborczym.
I wszystko na nic! Republikanie - z dominacją w większości stanów, z ich akceptacją przez przeciętnego obywatela - wydają się tworzyć na najbliższe lata naturalną partię władzy. Można się z tego tylko cieszyć.
PS Felieton napisałem 12 października w przekonaniu, że obraz przedwyborczy jest zupełnie jasny dla każdego, kto chciałby spojrzeć na niego własnymi oczami.
Więcej możesz przeczytać w 48/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.