Tymczasem unia mogłaby być strefą jak najbardziej przyjazną konsumentom. W Polsce (oraz w innych krajach UE) cukier i ryż mogłyby kosztować po złotówce za kilogram, banany po 1,5 zł, a pomarańcze po 2 zł za kilogram, o jedną trzecią mogłyby być tańsze mięso, ryby, wino stołowe i oliwa z oliwek. Nie jest to program wyborczy nowej populistycznej partii, ale faktyczna cena żywności: bez dopłat, subwencji i ceł. To, że dziś płacimy za te produkty o kilkaset procent więcej, to skutek absurdalnego z ekonomicznego punktu widzenia dotowania i chronienia rolnictwa.
Dyktatura farmerów
Przeciętna czteroosobowa rodzina mieszkająca w Unii Europejskiej dopłaca do rolnictwa 1200 dolarów (3600 zł) rocznie - wynika z badań dr. Richarda Howartha z University of Wales. Według wyliczeń Łukasza Hardta, ekonomisty PAN i eksperta Instytutu Sobieskiego, ceny mleka i mięsa są w Polsce już prawie takie jak w krajach starej unii. I nie będą już niższe. Na początku tego roku polski rząd sprzeciwił się bowiem stopniowemu znoszeniu dopłat do skupu mleka, zbóż, a nawet tytoniu! Na forum WTO (Światowa Organizacja Handlu) Polska domaga się, by móc dotować żywność przynajmniej do 2015 r. Oznacza to, że przez ten czas będziemy wyzyskiwani przez rolnicze lobby. Subwencje wypłacane rolnikom w Unii Europejskiej są bowiem najwyższe na świecie. Obliczono, że dotowane krowy mają wyższe "dochody" per capita niż połowa ludzi na ziemi. Europejskie subwencje są równoznaczne z nałożeniem na żywność ceł w wysokości 82 proc. Dla porównania - w USA dopłaty pokrywają 28 proc. ceny produktu, a w Nowej Zelandii - zaledwie 1 proc.
Argument, że na dotowaniu rolnictwa zarabiamy, bo w UE za wszystko płacą Niemcy, jest nieprawdziwy. W 2005 r. polscy podatnicy wydadzą 3,5 mld zł na dopłaty bezpośrednie, 4 mld zł na składkę do UE (taka część składki będzie przeznaczona na rolnictwo) oraz 15 mld zł na Kasę Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego. Oznacza to, że bezpośrednio, nie licząc wyższych regulowanych cen żywności, każdy pracujący Polak wspiera rolników kwotą 2 tys. zł. Protekcjonistyczna europolityka cenowa, którą poparł nasz rząd, będzie nas wszystkich drogo kosztować. Od 1 marca tego roku USA chcą - w odwecie za nałożenie przez UE wysokich ceł na amerykański ryż - podnieść cła na unijne cytrusy, oliwki, brzoskwinie itp. Jeśli dojdzie do eskalacji wojny handlowej, stracą nie tylko klienci, ale i polskie firmy zainteresowane eksportem do USA.
Eurobanany, czyli rachunek od Chiraca
Wybuch wojny handlowej UE ze Stanami Zjednoczonymi jest już w zasadzie przesądzony. Trzy dni po komunikacie rządu USA w sprawie karnych ceł na ryż Komisja Europejska otworzyła kolejny front. 31 stycznia 2005 r. zgłosiła w WTO, że w 2006 r. trzykrotnie podniesie cła na banany (z 75 euro za tonę do 230 euro za tonę). USA, gdzie mają siedziby największe koncerny handlujące południowoamerykańskimi bananami (Dole, Del Monte i Chiquita, kontrolujące dwie trzecie światowego rynku), potraktowały to jako kolejny akt agresji i zapowiedziały retorsje. - Ta podwyżka wypchnęłaby nas z europejskiego rynku - mówi "Wprost" Ronaldo Saborio, ambasador Kostaryki przy WTO. UE kupuje bowiem rocznie 40 proc. światowej produkcji bananów o wartości 6 mld USD. Za oceanem wściekłość wywołuje także wiarołomstwo unii. - W trakcie negocjacji WTO w Doha ustalono, że nastąpi pełna liberalizacja rynku owoców tropikalnych - dodaje Ronaldo Saborio.
Niszcząca wojna handlowa będzie prowadzona w imię nabijania kabzy kilku tysiącom unijnych plantatorów bananów i realizacji francuskiej polityki zagranicznej. Właśnie rynek bananów jest książkowym przykładem absurdalnej europejskiej polityki rolnej. Około 20 proc. sprzedawanych w UE bananów jest uprawianych na należących do Hiszpanii Wyspach Kanaryjskich, w tzw. zamorskich departamentach Francji (Martynika i Gwadelupa), na portugalskiej Maderze i Azorach oraz na greckiej Krecie. Reszta pochodzi z Ameryki Południowej oraz 48 krajów rejonu Pacyfiku, Afryki i Karaibów (m.in. z Wybrzeża Kości Słoniowej, Jamajki, Kamerunu, Belize, Grenady i Dominikany), byłych europejskich kolonii (głównie francuskich, ale i brytyjskich), które w 1975 r. podpisały z ówczesną Wspólnotą Europejską tzw. konwencję z Lome (w 2000 r. potwierdzoną w porozumieniu z Cotonou). Na podstawie tej umowy kraje te mają prawo wyeksportować bez cła do UE 800 tys. ton bananów rocznie, co stanowi 10 proc. europejskiego rynku. Banany uprawiane w byłych europejskich koloniach mają jedną wadę: są dwukrotnie droższe od bananów południowoamerykańskich! UE cłami równa ceny w górę. W rezultacie kupując dziś banany, musimy płacić za kilogram nawet 6 zł, czyli trzy, cztery razy więcej niż przed wstąpieniem do unii.
W ten sposób Bruksela nie tylko narzuca nam produkty unijnych farmerów, ale i swoich politycznych sojuszników. Oznacza to, że najsilniejsze państwa UE prowadzą własną politykę zagraniczną kosztem pozostałych członków. W grę wchodzą nie tylko banany, ale także specjalne bezcłowe kontyngenty (na przykład na sery, mleko w proszku). Przyznano je głównie dawnym europejskim koloniom z regionu Karaibów, ale także RPA. - Belize było kolonią brytyjską, a sąsiednia Gwatemala - hiszpańską. Belize ma szczególne preferencje, a Gwatemala - nie. To jest nie do zaakceptowania - denerwuje się Ronaldo Saborio.
Eurooliwa niesprawiedliwa
Nie do zaakceptowania jest fakt, że aby zjeść warzywa wyprodukowane poza UE, musimy zapłacić trzy razy więcej niż są warte. Eksport warzyw do krajów UE obłożony jest bowiem cłem w wysokości 288 proc. Trudno też przejść do porządku nad tym, że zamiast tanich pomarańczy i cytryn z Argentyny czy Izraela kupujemy pozornie tańsze (dzięki subsydiom, za które płacimy w podatkach) pomarańcze i cytryny z Hiszpanii, Grecji i Włoch.
Tymczasem wysocy urzędnicy UE publicznie wyrażają troskę o kraje słabiej rozwinięte. Podkreślają, jak dużo pieniędzy UE przeznacza na pomoc tym państwom. Na przykład we wrześniu zeszłego roku Komisja Europejska poparła ideę wprowadzenia globalnego podatku, z którego wpływy będą przeznaczone na walkę z nędzą. - Ileż jeszcze razy musimy powtarzać, że najbardziej destruktywną bronią masowej zagłady na świecie jest nędza? - pytał patetycznie prezydent Francji Jacques Chirac, zapowiadając, że do 2012 r. Francja przekaże nawet 0,7 proc. swojego PKB na walkę z nędzą. Tymczasem to właśnie Francja współtworzy tą nędzę, gdyż jest drugim na świecie eksporterem żywności. - To czysta hipokryzja, gdyż dotowane produkty rolne niszczą wcześniej jedyny przemysł, jaki może się rozwijać w tych państwach - zauważa Rafał Antczak, ekspert CASE. Dziś na przykład najtańsza oliwa jest produkowana w Maroku, Tunezji, Libanie, Syrii i Turcji. Tymczasem 95 proc. oliwy z oliwek sprzedawanej na całym świecie pochodzi z Hiszpanii, Włoch i Grecji. To także skutek wspólnej polityki rolnej. W jej wyniku producenci eurooliwy otrzymują 2,3 mld USD subwencji rocznie - to dwa razy więcej, niż wynoszą roczne obroty światowego handlu oliwą z oliwek (1,1 mld USD). Z kolei eksport dotowanych mrożonych kurczaków z UE do Kamerunu tylko w ostatnich sześciu latach zlikwidował w tym kraju 110 tys. miejsc pracy.
Eurowino, czyli rachunek od Komisji Europejskiej
Protekcjonistyczna polityka rolna UE jest szkodliwa nie tylko dla konsumentów. System dopłat i ceł sprawia, że przedsiębiorcy z UE żyją jak na wybiegu w ogrodzie zoologicznym. Chronieni przed rynkiem, nie potrafią się na nim odnaleźć. Unijni farmerzy mimo forów często nie są w stanie konkurować z tymi, którzy ze wsparcia nie korzystają. Najlepszym przykładem jest rynek wina. UE przyznaje europejskim producentom tego trunku dotacje sięgające 1,2 mld euro rocznie, czyli tyle, ile wynosi wartość całej sprzedaży wina w Australii. Okazało się, że to nie wystarcza, by się obronić na rynku. Europejskie wina przegrywają ze znacznie tańszymi (nie dotowanymi) winami australijskimi, nowozelandzkimi, chilijskimi czy kalifornijskimi. 7 października 2004 roku przedstawiciele Komisji Europejskiej stwierdzili, że unia przeznaczy jeszcze
450 mln euro subsydiów dla producentów win, by przestawili się na produkcję drogich win wysokiej jakości. Najwięcej dostaną Francja (145 mln euro) i Włochy (103 mln euro).
Hamulec Polska
Wściekłość konsumentów, którzy po akcesji nowych państw sami się przekonali, że tańsza żywność z Europy Wschodniej wcale nie jest gorsza, zaowocowała tym, że część państw chce ograniczyć protekcjonizm. 1 stycznia 2005 r. dziesięć krajów UE (Austria, Belgia, Dania, Niemcy, Irlandia, Włochy, Luksemburg, Portugalia, Szwecja i Wielka Bratania) zdecydowało się wprowadzić pierwszy etap reformy wspólnej polityki rolnej. Polega on na tym, że dopłaty nie będą zależne od wielkości produkcji (unia produkuje zbyt dużo drogiej żywności, której nikt nie chce kupować w Europie, i dopłaca do jej eksportu), ale od jakości produktów i przestrzegania standardów ochrony środowiska. Zmiana byłaby korzystna dla mniejszych rolników, lecz uderzyłaby w interesy rolniczych baronów, którzy mają dużą reprezentację w polskim Sejmie. Zapewne dlatego przedstawiciele polskiego rządu oświadczyli, że Polska będzie w ostatniej grupie państw, które rozpoczną reformę, ale nie wcześniej niż w 2009 r.
To nie jedyny nasz wkład w utrzymywanie patologii. 20 stycznia 2005 r. owacją przywitali udającego się do Sejmu ministra rolnictwa Wojciecha Olejniczaka delegaci Krajowego Związku Plantatorów Buraka Cukrowego. Mieli mu za co dziękować. Polska nie zgodziła się bowiem na propozycję Komisji Europejskiej, by obniżyć cenę skupu buraka cukrowego z 632 euro za tonę do 421 euro za tonę. Poza tym chce, żeby ewentualne cięcia zrekompensowano w pełni (oczywiście z pieniędzy podatników, czyli naszych), a nie w 60 proc., jak proponuje KE. Co oznacza "słodka polityka", najlepiej pokazuje przykład czteroosobowej rodziny Kowalskich. Zjada ona rocznie 84 kg cukru kupowanego nawet po 4 zł za kilogram. Gdyby nie cła zaporowe, kilogram cukru kosztowałby złotówkę. W ten sposób Kowalscy wspomagają cukrowników "darowizną" w wysokości 250 zł rocznie.
Polski rząd blokuje także zmiany, o których zdecydowano jeszcze przed naszym przystąpieniem do UE, m.in. obniżenie o 25 proc. cen skupu masła i o 15 proc. cen mleka w proszku (ceny w sklepach spadłyby w podobnym stopniu). Nasz kraj nie chce również ograniczenia dopłat do produkcji tytoniu i likwidacji interwencyjnego skupu żyta. Zamiast tego rząd Marka Belki powiększył areał ziemi rolnej uznanej za trudną do gospodarowania i objętej dodatkowymi dopłatami z 13 proc. do 53 proc. całkowitej powierzchni ziem uprawnych w Polsce. 55 proc. dopłat pokryją polscy podatnicy.
Eurokłamstwo
Europejski system dotacji jest równie efektywny jak planowa gospodarka w ZSRR, tyle że w roli radzieckiej partyjnej nomenklatury będącej beneficjentem systemu w unii występuje lobby rolnicze. Twierdzenie, że bez dotacji rolnictwo padnie, jest największym kłamstwem Unii Europejskiej. Przykłady Australii, Argentyny i Nowej Zelandii udowodniły, że nie dotowane i nie chronione rolnictwo doskonale na siebie zarabia. Przedstawiciele liczących się organizacji międzynarodowych, takich jak Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy i OCED, zgodnie twierdzą, że wspólna polityka rolna przynosi więcej szkód niż korzyści. UE gwarantuje rolnikom prawie 40 proc. ich dochodów. Opowieści o niemieckich rolnikach przyjeżdżających na demonstracje w obronie subsydiów mercedesami są niestety prawdziwe: 70 proc. wszystkich dotacji w UE trafia do 20 proc. najbogatszych rolników. - Dotowanie i protekcjonizm w rolnictwie to nie polityka, ale religia - mówi Jim Sutton, minister rolnictwa Nowej Zelandii. Zaiste dziwna to religia, która utrzymuje się przede wszystkim z pieniędzy niewierzących.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.