Wisłocka nie opowiadała głodnych kawałków, że mężczyzna najpierw się zakochuje, a dopiero potem ma ochotę na seks Wspaniali ludzie odchodzą, a zacofańce żyją. Jaka była, niech ją Bóg sądzi, ale jedno robiła mądrze - łączyła pojęcie seksu z miłością. To, czego dzisiejsze jaśnie oświecone autorytety nie potrafią wyjaśnić, ona miała w jednym palcu. To była jedna z najmądrzejszych polskich kobiet. Dzięki niej od 15. roku życia ćwiczyłam mięśnie Koegla. Mądra pani, szczera, uczciwa i aż podziw bierze, jaka niezakłamana. Tak reagowali internauci na wiadomość o śmierci Michaliny Wisłockiej. Najpopularniejsza doktor od ars amandi - jak ją nazywano - miała 84 lata. I mimo że od wielu lat, schorowana, przestała się udzielać miedialnie, mało kto nie słyszał o autorce "Sztuki kochania". Od czasu gdy ta książka pojawiła się na rynku, a było to prawie trzydzieści lat temu, kupiło ją ponad siedem milionów ludzi.
Wisłocka prowadziła pierwszą w Polsce poradnię świadomego macierzyństwa. W latach 50. jeździła po całym kraju z wykładami, podczas których propagowała antykoncepcję i pewnie nie przychodziło jej na myśl, że już wkrótce stanie się alfą i omega, jeśli idzie o życie erotyczne rodaków. Będzie ich namawiała nie tylko do świadomego macierzyństwa, ale i do radości, jaką kobieta i mężczyzna powinni i mogą znaleźć w alkowie. Słuchali, ale dlaczego akurat Wisłockiej? Być może dlatego, że pierwsza przestała publicznie opowiadać tak zwane głodne kawałki, że najpierw to mężczyzna zakochuje się w kobiecie, a dopiero potem ma ochotę na coś więcej. Pani doktor bez ogródek i prosto z mostu waliła, że najpierw to mężczyzna ma w głowie seks, a dopiero potem zaczyna myśleć o miłości. Najpierw jest pociąg. Seksualny. Takie spojrzenie na świat nie bardzo pasowało do ówcześnie obowiązującej obywatelskiej rzeczywistości, według której kobieta i mężczyzna są na świecie po to, żeby zbudować podstawową komórkę społeczną, jaką jest rodzina. A nie po to, żeby hasać.
Mimo takich przekonań Wisłocka krzewiła swoje. A jej poglądy świetnie wpisywały się w powiedzonko Jeana de la Bruyere'a, francuskiego moralisty, iż "zdarza się często, że kobieta ukrywa przed mężczyzną wszystko, co do niego czuje, podczas gdy on ze swej strony udaje wszystko, czego nie czuje". Co robić? - pytali obywatele. A ona odpowiadała: nie gasić światła w sypialni, bawić się seksualnością, przestać przed sobą grać, niczego nie udawać, a wówczas będzie wam w łóżku dobrze jak nigdy dotąd. To ważne, chociaż nie dla wszystkich najważniejsze. Wisłocka uważana, zwłaszcza przez mieszczańskie środowiska, za skandalistkę zaskarbiła sobie sympatię ludzi młodych. Czytano ją pod poduszką i na uniwersytetach. Oglądano w telewizji w najlepszym czasie antenowym. Bo już wkrótce nadeszły dla rodzimej erotyki lepsze czasy i Wisłocka ze swoją popularyzatorską pasją mogła wypłynąć na szersze wody. Stała się jedną z najpopularniejszych kobiet w Polsce. Od czasów Boya-Żeleńskiego i Ireny Krzywickiej nikt o seksie nie mówił tak obrazowo i bez pruderii.
Michalina Wisłocka to taka polska doktor Ruth Westheimer, której kilka generacji Amerykanów zawdzięcza zwycięstwo nad obyczajowym spętaniem. A nie jest łatwo w tej materii liczyć na wygraną, bo gdy kochankowie mają z uprawianiem miłości problemy, to i mówić o nich nie potrafią. Wstydzą się. Na swój sposób rubaszna doktor Wisłocka radziła sobie z tym wstydem jak mało kto. Nie używała uczonych pojęć, nie posługiwała się hermetycznymi metaforami, ale - jak sama mówiła w jednym z wywiadów - "ważne, że proponowałam pewne układy takim, co mieli tu za wąsko, tam za szeroko, tu za krótko, tam za długo". Gdy pytano ją o upadek obyczajów, o to, dlaczego dziewczyny są teraz takie łatwe, odpowiadała: zawsze były normalne, przyzwoite dziewczyny i te puszczalskie. Dla niej wszystko było proste i do wypowiedzenia na głos. Impotencja, andropauza, menopauza, punkt G i to, że czasami ma się ochotę na perwersję. Ilu z nas pamięta jeszcze, jak namawiała do radosnej zabawy we dwoje, do zakładania przez kobiety bransoletek na przeguby dłoni, bo te działają na mężczyznę w intymnej sytuacji jak najprzedniejszy afrodyzjak. Na wspólne kąpiele i bicie się poduszkami. Jednak i pani doktor miała w tych sprawach własne cenzury. Jakoś nie przemawiały do jej wyobraźni kajdanki, które miały urozmaicać ars amandi. Bicie paskiem po pupie, lateksowe ubranka itd. Ona wierzyła w zdrowy seks zdrowych ludzi. Perwersje zostawiała innym.
Budując swój zawodowy autorytet, Wisłocka rzuciła na szalę jeszcze jeden atut. Nigdy nie skrywała się ze swoją prywatnością za uprawianym przez siebie zawodem, za białym fartuchem doktora. Otwarcie mówiła o tym, że można być szczęśliwym na tysiąc innych sposobów, niekoniecznie w łóżku. Taka historia przytrafiła się w jej własnym małżeństwie. Zawód był dla niej ważniejszy niż miłosne harce. W tym względzie najwyraźniej się z mężem nie dopasowała. On chciał stale. Ona rzadko. Mówiła o tym. Pacjenci ją kochali, bo była jedną z nich. Uczyła ich, że miłości potrzebna jest dyscyplina. Przestrzegała, żeby nie wierzyć w opowieści o nie gasnącym pożądaniu, bo te czynią w naszym życiu więcej szkody niż pożytku.
Mimo takich przekonań Wisłocka krzewiła swoje. A jej poglądy świetnie wpisywały się w powiedzonko Jeana de la Bruyere'a, francuskiego moralisty, iż "zdarza się często, że kobieta ukrywa przed mężczyzną wszystko, co do niego czuje, podczas gdy on ze swej strony udaje wszystko, czego nie czuje". Co robić? - pytali obywatele. A ona odpowiadała: nie gasić światła w sypialni, bawić się seksualnością, przestać przed sobą grać, niczego nie udawać, a wówczas będzie wam w łóżku dobrze jak nigdy dotąd. To ważne, chociaż nie dla wszystkich najważniejsze. Wisłocka uważana, zwłaszcza przez mieszczańskie środowiska, za skandalistkę zaskarbiła sobie sympatię ludzi młodych. Czytano ją pod poduszką i na uniwersytetach. Oglądano w telewizji w najlepszym czasie antenowym. Bo już wkrótce nadeszły dla rodzimej erotyki lepsze czasy i Wisłocka ze swoją popularyzatorską pasją mogła wypłynąć na szersze wody. Stała się jedną z najpopularniejszych kobiet w Polsce. Od czasów Boya-Żeleńskiego i Ireny Krzywickiej nikt o seksie nie mówił tak obrazowo i bez pruderii.
Michalina Wisłocka to taka polska doktor Ruth Westheimer, której kilka generacji Amerykanów zawdzięcza zwycięstwo nad obyczajowym spętaniem. A nie jest łatwo w tej materii liczyć na wygraną, bo gdy kochankowie mają z uprawianiem miłości problemy, to i mówić o nich nie potrafią. Wstydzą się. Na swój sposób rubaszna doktor Wisłocka radziła sobie z tym wstydem jak mało kto. Nie używała uczonych pojęć, nie posługiwała się hermetycznymi metaforami, ale - jak sama mówiła w jednym z wywiadów - "ważne, że proponowałam pewne układy takim, co mieli tu za wąsko, tam za szeroko, tu za krótko, tam za długo". Gdy pytano ją o upadek obyczajów, o to, dlaczego dziewczyny są teraz takie łatwe, odpowiadała: zawsze były normalne, przyzwoite dziewczyny i te puszczalskie. Dla niej wszystko było proste i do wypowiedzenia na głos. Impotencja, andropauza, menopauza, punkt G i to, że czasami ma się ochotę na perwersję. Ilu z nas pamięta jeszcze, jak namawiała do radosnej zabawy we dwoje, do zakładania przez kobiety bransoletek na przeguby dłoni, bo te działają na mężczyznę w intymnej sytuacji jak najprzedniejszy afrodyzjak. Na wspólne kąpiele i bicie się poduszkami. Jednak i pani doktor miała w tych sprawach własne cenzury. Jakoś nie przemawiały do jej wyobraźni kajdanki, które miały urozmaicać ars amandi. Bicie paskiem po pupie, lateksowe ubranka itd. Ona wierzyła w zdrowy seks zdrowych ludzi. Perwersje zostawiała innym.
Budując swój zawodowy autorytet, Wisłocka rzuciła na szalę jeszcze jeden atut. Nigdy nie skrywała się ze swoją prywatnością za uprawianym przez siebie zawodem, za białym fartuchem doktora. Otwarcie mówiła o tym, że można być szczęśliwym na tysiąc innych sposobów, niekoniecznie w łóżku. Taka historia przytrafiła się w jej własnym małżeństwie. Zawód był dla niej ważniejszy niż miłosne harce. W tym względzie najwyraźniej się z mężem nie dopasowała. On chciał stale. Ona rzadko. Mówiła o tym. Pacjenci ją kochali, bo była jedną z nich. Uczyła ich, że miłości potrzebna jest dyscyplina. Przestrzegała, żeby nie wierzyć w opowieści o nie gasnącym pożądaniu, bo te czynią w naszym życiu więcej szkody niż pożytku.
Więcej możesz przeczytać w 7/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.