Polskie elity są przeświadczone, że największym zagrożeniem w naszym kraju jest społeczeństwo Kto im łzy przywróci? - pyta retorycznie abp Józef Życiński. Kto wynagrodzi krzywdę niewinnie posądzonych, którzy znaleźli się na liście z funkcjonariuszami i agentami - pytają dziennikarze "Gazety Wyborczej", pytają Monika Olejnik, Tomasz Lis i tabun innych prawomyślnych i zatroskanych. Indeks osobowy archiwów IPN miałby się okazać oceanem cierpienia tych, którzy na nim figurują. I dzieje się tak, mimo że wszyscy, zarówno przedstawiciele instytucji, która go sporządziła, jak i osoba nieco szerzej udostępniająca go dziennikarzom, tudzież komentujący sprawę podkreślają, że nie jest to lista agentów i nie wolno jako agentów traktować znajdujących się na niej osób.
Pycha zatroskanych
Na czym ma polegać krzywda osób z katalogu IPN? Ano na tym, że ludzie niewinni, którzy trafili do indeksu, mają być podobno poddani moralnemu ostracyzmowi. Wprawdzie akty takiego ostracyzmu nie zostały odnotowane, ale różni zatroskani ogłaszają, że subiektywne poczucie zagrożenia wystarcza, aby skompromitować jakiekolwiek działanie, które stan taki wywołuje. Pozostawmy na boku fakt, że tego typu postawa uniemożliwia jakiekolwiek działanie, i zapytajmy: kto prowokuje poczucie zagrożenia?
Okaże się, że to właśnie zatroskani wmawiają osobom, które odnajdują na liście swoje nazwiska i imiona (nie wiadomo nawet, czy to oni, gdyż osób o takim samym imieniu i nazwisku może być wiele), iż stały się obiektem moralnego potępienia. Jeśli odpowiednio mocno i często wpływowe media oraz inne ośrodki opiniotwórcze będą powtarzały, że znalezienie się w spisie archiwalnym jest poważnym zagrożeniem, to poczucie takie mogą wywołać u najbardziej rozumnych osób, które nie spotkały się z żadnym aktem wrogości. Ludzie ogarnięci strachem jako groźbę potrafią interpretować każdą niewinną wypowiedź czy zupełnie obojętny akt. Tylko kto będzie za tę psychozę odpowiedzialny?
I ty zostaniesz zmanipulowany!
Budowanie psychozy jest kolejną odsłoną strategii zastraszania, którą przeciwnicy rozliczenia PRL skutecznie stosowali przez ostatnie piętnaście lat. Dobitnym jej przykładem był artykuł Pawła Smoleńskiego w "Gazecie Wyborczej" - "I ty zostaniesz agentem". Autor, wbrew wszelkim faktom, wywodził, że każdemu można udowodnić współpracę z SB. Gdyby tak było, proces lustracji byłby nie tylko niemożliwy, ale zasadniczo szkodliwy. Tyle że tak nie jest.
Nie twierdzę, że wszyscy, którzy nagle uznali samopoczucie osób figurujących w indeksie IPN za sprawę najważniejszą, świadomie uczestniczą w budowaniu atmosfery zagrożenia. Są wśród nich tacy, którzy bezrefleksyjnie powtarzają schematy wypracowane przez przeciwników rozliczeń. Są tacy, którzy zawsze dołączają do nagonki inicjowanej przez możnych. Są tacy, którzy zawsze z lubością wezmą udział w łatwej licytacji "na wrażliwość". Są jednak i tacy, których trudno posądzić o naiwność - jak żona Jerzego Urbana Małgorzata Daniszewska, kiedyś wydawca pisma "Zły", epatującego fotografiami ofiar wszelkiego typu przestępstw. Wydając "Złego", Daniszewska nie przejmowała się wrażliwością pokrzywdzonych i ich bliskich, dziś zaś chce być rzeczniczką pokrzywdzonych (znalazła się w indeksie IPN). Bo kreatorami paniki są potężne układy, których interesom lustracja zagraża. Wszyscy uczestniczący - świadomie czy nieświadomie - w budowaniu aury zagrożenia są odpowiedzialni za samopoczucie tych, o których podobno tak się troszczą.
Emocjonalny szantaż
Kilka dni temu uczestniczyłem w dyskusji z udziałem sławnego prawnika, który zarzucił mi, że "odebrałem mu honor". Uznał, że stał się ofiarą igrzysk rozpętanych przeze mnie ku uciesze motłochu. Porównał się do chrześcijanina rzucanego na arenę wśród rozwrzeszczanej tłuszczy. Gdy nalegałem, by wyjaśnił, na czym polega jego krzywda, stwierdził, że przecież ktoś (obcy - jak zaznaczył) może o nim pomyśleć coś niewłaściwego. Prawnik ów nie ukrywał, że zawsze był przeciwnikiem lustracji. Trudno się oprzeć wrażeniu, że może zupełnie nieświadomie potraktował swoją (domniemaną) obecność na liście jako kolejny argument przeciw lustracji. I to argument szczególny, czyli emocjonalny szantaż, na który nie sposób racjonalnie odpowiedzieć. Jeśli jednak profesor tak bardzo stracił dystans do rzeczywistości, że mówił szczerze, to kto za jego stan odpowiada? Czy nie ci, którzy rozpętali kampanię zagrożenia?
W wypowiedzi prawnika istotny jest jeszcze jeden wątek. Polskie społeczeństwo jawi się w niej jako agresywny, bezrozumny motłoch rwący się do samosądu. Moim zdaniem, największym problemem jest w tym społeczeństwie poczucie beznadziejności i marazm, za co winę ponoszą głównie jego elity. Jeśli w polskich elitach dominuje przeświadczenie, że największym zagrożeniem w naszym kraju jest społeczeństwo, czyli demos, to trudno oczekiwać po nich demokratycznych postaw. Dla mnie większym problemem jest stan dominujących w III RP elit, które stały się "towarzystwem" i odpowiadają za obecną rzeczywistość. Notabene otrzymałem wiele listów od tzw. prostych ludzi, którzy pytają mnie, dlaczego uważa się, iż nie potrafią odróżnić katalogu od listy agentów.
Wspólnota strachu
Tworzenie aury zagrożenia, czyli budowanie wspólnoty strachu, postępuje. Janina Paradowska sugeruje, że nadchodzi nowy marzec (aluzja do antysemickiej hecy rozpętanej przez komunistów w 1968 r.), a więc lustracja będzie wykorzystywana instrumentalnie do eliminowania politycznych konkurentów czy wręcz całych grup społecznych. Czy można odnotować jakiekolwiek działanie, które choćby sugerowałoby taki pomysł? Nie można. Ale jeśli odpowiednio często będziemy to powtarzać, słuchacze zagrożenie zaczną traktować serio.
"Liderzy prawicy, negując osiągnięcia III RP, nie kryją jednocześnie swej pogardy dla reguł demokracji i zasad państwa prawa" - piszą w swoim liście otwartym krakowscy intelektualiści, nie podając żadnych przykładów owej pogardy. Wynika z tego, że krytyka III RP jest zamachem na prawo i demokrację. W rzeczywistości krytycy III RP atakują akurat ułomność prawa i demokracji. Jednym z jej przejawów jest także brak lustracji.
Tym, którzy tak się troszczą o dobre samopoczucie osób z indeksu IPN, należy zwrócić uwagę, by przede wszystkim ich nie straszyli. I domagali się szerszego i sprawniejszego dostępu do akt, w których można sprawdzić, kto kim był. Tylko czy naprawdę o dobre samopoczucie tu chodzi?
Na czym ma polegać krzywda osób z katalogu IPN? Ano na tym, że ludzie niewinni, którzy trafili do indeksu, mają być podobno poddani moralnemu ostracyzmowi. Wprawdzie akty takiego ostracyzmu nie zostały odnotowane, ale różni zatroskani ogłaszają, że subiektywne poczucie zagrożenia wystarcza, aby skompromitować jakiekolwiek działanie, które stan taki wywołuje. Pozostawmy na boku fakt, że tego typu postawa uniemożliwia jakiekolwiek działanie, i zapytajmy: kto prowokuje poczucie zagrożenia?
Okaże się, że to właśnie zatroskani wmawiają osobom, które odnajdują na liście swoje nazwiska i imiona (nie wiadomo nawet, czy to oni, gdyż osób o takim samym imieniu i nazwisku może być wiele), iż stały się obiektem moralnego potępienia. Jeśli odpowiednio mocno i często wpływowe media oraz inne ośrodki opiniotwórcze będą powtarzały, że znalezienie się w spisie archiwalnym jest poważnym zagrożeniem, to poczucie takie mogą wywołać u najbardziej rozumnych osób, które nie spotkały się z żadnym aktem wrogości. Ludzie ogarnięci strachem jako groźbę potrafią interpretować każdą niewinną wypowiedź czy zupełnie obojętny akt. Tylko kto będzie za tę psychozę odpowiedzialny?
I ty zostaniesz zmanipulowany!
Budowanie psychozy jest kolejną odsłoną strategii zastraszania, którą przeciwnicy rozliczenia PRL skutecznie stosowali przez ostatnie piętnaście lat. Dobitnym jej przykładem był artykuł Pawła Smoleńskiego w "Gazecie Wyborczej" - "I ty zostaniesz agentem". Autor, wbrew wszelkim faktom, wywodził, że każdemu można udowodnić współpracę z SB. Gdyby tak było, proces lustracji byłby nie tylko niemożliwy, ale zasadniczo szkodliwy. Tyle że tak nie jest.
Nie twierdzę, że wszyscy, którzy nagle uznali samopoczucie osób figurujących w indeksie IPN za sprawę najważniejszą, świadomie uczestniczą w budowaniu atmosfery zagrożenia. Są wśród nich tacy, którzy bezrefleksyjnie powtarzają schematy wypracowane przez przeciwników rozliczeń. Są tacy, którzy zawsze dołączają do nagonki inicjowanej przez możnych. Są tacy, którzy zawsze z lubością wezmą udział w łatwej licytacji "na wrażliwość". Są jednak i tacy, których trudno posądzić o naiwność - jak żona Jerzego Urbana Małgorzata Daniszewska, kiedyś wydawca pisma "Zły", epatującego fotografiami ofiar wszelkiego typu przestępstw. Wydając "Złego", Daniszewska nie przejmowała się wrażliwością pokrzywdzonych i ich bliskich, dziś zaś chce być rzeczniczką pokrzywdzonych (znalazła się w indeksie IPN). Bo kreatorami paniki są potężne układy, których interesom lustracja zagraża. Wszyscy uczestniczący - świadomie czy nieświadomie - w budowaniu aury zagrożenia są odpowiedzialni za samopoczucie tych, o których podobno tak się troszczą.
Emocjonalny szantaż
Kilka dni temu uczestniczyłem w dyskusji z udziałem sławnego prawnika, który zarzucił mi, że "odebrałem mu honor". Uznał, że stał się ofiarą igrzysk rozpętanych przeze mnie ku uciesze motłochu. Porównał się do chrześcijanina rzucanego na arenę wśród rozwrzeszczanej tłuszczy. Gdy nalegałem, by wyjaśnił, na czym polega jego krzywda, stwierdził, że przecież ktoś (obcy - jak zaznaczył) może o nim pomyśleć coś niewłaściwego. Prawnik ów nie ukrywał, że zawsze był przeciwnikiem lustracji. Trudno się oprzeć wrażeniu, że może zupełnie nieświadomie potraktował swoją (domniemaną) obecność na liście jako kolejny argument przeciw lustracji. I to argument szczególny, czyli emocjonalny szantaż, na który nie sposób racjonalnie odpowiedzieć. Jeśli jednak profesor tak bardzo stracił dystans do rzeczywistości, że mówił szczerze, to kto za jego stan odpowiada? Czy nie ci, którzy rozpętali kampanię zagrożenia?
W wypowiedzi prawnika istotny jest jeszcze jeden wątek. Polskie społeczeństwo jawi się w niej jako agresywny, bezrozumny motłoch rwący się do samosądu. Moim zdaniem, największym problemem jest w tym społeczeństwie poczucie beznadziejności i marazm, za co winę ponoszą głównie jego elity. Jeśli w polskich elitach dominuje przeświadczenie, że największym zagrożeniem w naszym kraju jest społeczeństwo, czyli demos, to trudno oczekiwać po nich demokratycznych postaw. Dla mnie większym problemem jest stan dominujących w III RP elit, które stały się "towarzystwem" i odpowiadają za obecną rzeczywistość. Notabene otrzymałem wiele listów od tzw. prostych ludzi, którzy pytają mnie, dlaczego uważa się, iż nie potrafią odróżnić katalogu od listy agentów.
Wspólnota strachu
Tworzenie aury zagrożenia, czyli budowanie wspólnoty strachu, postępuje. Janina Paradowska sugeruje, że nadchodzi nowy marzec (aluzja do antysemickiej hecy rozpętanej przez komunistów w 1968 r.), a więc lustracja będzie wykorzystywana instrumentalnie do eliminowania politycznych konkurentów czy wręcz całych grup społecznych. Czy można odnotować jakiekolwiek działanie, które choćby sugerowałoby taki pomysł? Nie można. Ale jeśli odpowiednio często będziemy to powtarzać, słuchacze zagrożenie zaczną traktować serio.
"Liderzy prawicy, negując osiągnięcia III RP, nie kryją jednocześnie swej pogardy dla reguł demokracji i zasad państwa prawa" - piszą w swoim liście otwartym krakowscy intelektualiści, nie podając żadnych przykładów owej pogardy. Wynika z tego, że krytyka III RP jest zamachem na prawo i demokrację. W rzeczywistości krytycy III RP atakują akurat ułomność prawa i demokracji. Jednym z jej przejawów jest także brak lustracji.
Tym, którzy tak się troszczą o dobre samopoczucie osób z indeksu IPN, należy zwrócić uwagę, by przede wszystkim ich nie straszyli. I domagali się szerszego i sprawniejszego dostępu do akt, w których można sprawdzić, kto kim był. Tylko czy naprawdę o dobre samopoczucie tu chodzi?
Ketman i spółka |
---|
Lesław Maleszka, były przyjaciel Bronisława Wildsteina, przez kilkanaście lat wolnej Polski uchodził za jednego z jej twórców. Okazało się, że już w 1976 r. zwerbowała go Służba Bezpieczeństwa. Został tajnym współpracownikiem o pseudonimie Ketman. Maleszka udawał wobec kolegów z krakowskiego Studenckiego Komitetu Solidarności bojownika o wolność i prawdę, a jednocześnie dla bezpieki pisał raporty i opracowania znacznie wykraczające poza to, czego wymagali od niego oficerowie prowadzący. Innymi słowy - był nadgorliwym donosicielem (donosił do połowy lat 80.). Z funkcjonariuszami SB spotykał się zwykle raz w tygodniu, bywało jednak, że bezpieka wyznaczała mu terminy co dwa dni. Maleszka donosił m.in. na zamordowanego przez policję polityczną Stanisława Pyjasa oraz na Bronisława Wildsteina. W 1988 r. został redaktorem biuletynu Komisji Robotniczej "Solidarności" w Hucie im. Lenina. Potem pracował w "Czasie Krakowskim", następnie jako zastępca redaktora naczelnego w "Gazecie Krakowskiej", a w końcu w "Gazecie Wyborczej". W listopadzie 2001 r. w "Rzeczpospolitej" ukazał się list otwarty członków SKS, demaskujący Maleszkę jako agenta bezpieki. Kilka dni później sam Maleszka przyznał się do współpracy z SB, publikując w "Gazecie Wyborczej" artykuł "Byłem Ketmanem". "Leszek Maleszka stracił w naszych oczach wiarygodność i szacunek. Jego nazwisko musi na długie lata zniknąć z łamów 'Gazety'" - pisali w komentarzu redaktorzy "Wyborczej". Maleszka zniknął z łamów, ale nadal pracuje w największym polskim dzienniku - redaguje teksty. |
Więcej możesz przeczytać w 7/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.