Amerykanie znoszą wizy za przestrzeganie prawa, a nie za wojskową pomoc
Ameryko! Nie rób z nas terrorystów", "Znieść te wizy", "Ameryko! Nie jesteśmy bydłem", "Irak za wizy". Pod takimi hasłami polskie tabloidy od kilku miesięcy prowadzą na pierwszych stronach batalię o zniesienie wiz do Stanów Zjednoczonych. We wrześniu 2004 r. w kampanię przeciw wizom dał się wciągnąć dziennikowi "Fakt" były prezydent Lech Wałęsa. "Wałęsa i "Fakt" jadą przekonać Amerykę", "Wałęsa nie odpuszcza Ameryce", "Lech Wałęsa walczy jak lew" - popierały prezydenta "Fakt" i "Super Express". Także "Gazeta Wyborcza" piórem swego byłego waszyngtońskiego korespondenta wspierała Wałęsę. "Trzymamy za Pana kciuki, panie prezydencie" - pisał Bartosz Węglarczyk. Zmotywowany do akcji Wałęsa groził amerykańskim kongresmanom i senatorom: "Przywiozłem z sobą śpiwór i nie wyjadę, dopóki nie zniesiecie wiz dla Polaków". Jego spotkania z senatorami Hillary Clinton czy Barbarą Mikulski nie przyniosły jednak żadnych rezultatów. Bo nie mogły przynieść. Z prostego powodu - Stany Zjednoczone są państwem prawa. Wizy dla Polaków to nie kwestia dobrej woli administracji, tylko przestrzegania prawa przez Polaków, którzy przyjeżdżają do USA.
Sprawa wiz na krótko ucichła na początku tego roku, ale odżyła po wizycie amerykańskiej sekretarz stanu Condoleezzy Rice w Polsce. "Zniesienie wiz już blisko" - cieszył się "Fakt". Po zeszłotygodniowej wizycie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w Waszyngtonie zapał wizoholików gwałtownie osłabł. "Prezydent wrócił z niczym" - orzekły w krótkich notkach tabloidy. Szkoda, że przed uruchomieniem wizowej histerii nie użyto prostego narzędzia - zdrowego rozsądku i myślenia.
Pseudoturyści znad Wisły
Jeżeli chcemy się ubiegać o prawny przywilej dla polskich obywateli, czyli objęcie nas programem "Visa waiver", powinniśmy przestrzegać w USA prawa. A amerykańskie prawo stanowi, że tylko obywatele krajów, w których mniej niż 3 proc. podań o wizy turystyczne rozpatruje się negatywnie, mogą liczyć na wjazd do USA bez wiz, a właściwie to z promesą wizową. Jeśli promesy nie zostaną odrzucone podczas odprawy paszportowej na terenie USA, uprawniają do 90-dniowego pobytu w Ameryce. Polska żadną miarą nie spełnia amerykańskich wymogów: w 2002 r. odrzucono 34 proc. wniosków o wizy, a w roku 2003 - 29 proc. (nie ma jeszcze danych za 2004 r.). Od magicznych 3 proc. dzieli nas więc ogromny dystans - 10 długości. Powszechne w Polsce myślenie w kategoriach, że należy się nam zniesienie wiz za udział w irackiej misji, jest fundamentalnym nieporozumieniem. Amerykanie znoszą wizy, gdy respektowane jest prawo, a nie za pomoc w wojnie czy jakiejś innej dziedzinie.
Dziennik "Washington Post", komentując wizytę prezydenta Kwaśniewskiego w Waszyngtonie i jego zabiegi o zniesienie wiz dla Polaków, napisał: "Bezrobocie w Polsce sięga 19 proc., zmuszając wielu ludzi do szukania pracy za granicą, również w Ameryce". Z tych oszczędnych słów jasno wynika, że ani amerykańska opinia publiczna, ani władze federalne nie mają złudzeń co do natury polskiej turystyki do USA. O tym, że Polacy nagminnie i masowo przekraczają przepisy prawa imigracyjnego, podejmując pracę na czarno lub przedłużając nielegalnie pobyt, wiedzą właściwie wszyscy. A już na pewno wiedzą o tym celnicy na lotniskach w Nowym Jorku czy Chicago, na których odprawa paszportowa Polaków jest szczególnie surowa i dla osób postronnych może stanowić żenujące widowisko.
Zirytowani amerykańscy celnicy za pośrednictwem tłumaczy przesłuchują kolejnych Polaków, którzy deklarują krajoznawcze fascynacje, podczas gdy ślad, jaki zostawili po sobie w komputerach Urzędu Imigracyjnego, wskazuje na coś zupełnie innego. Faktem jest, że nastawienie amerykańskich urzędników nie wydaje się przychylne, ale też Polacy przekraczają przepisy wizowe nałogowo. I nie tylko to psuje nam opinię: każdy, kto miał sposobność lecieć "pijanym samolotem" relacji Chicago - Warszawa - Kraków lub był świadkiem wyprowadzania pijanych polskich pasażerów z samolotu, którego start został opóźniony przez burdę na pokładzie, wie, jakie to wywołuje komentarze. Wszelkie uogólnienia bywają krzywdzące i wielu Polaków burzy się, gdy przytaczane są takie historie, ale to nie studenci czy biznesmeni zostaną w pamięci współpasażerów i celników, lecz grupki pieniaczy. Sami więc zapracowaliśmy na czarny PR.
Ludzie gorszego gatunku
Ograniczenia imigracyjne dotyczą Polaków nie po raz pierwszy. Amerykanom zdarzały się okresy izolacji i niechęci do Słowian, Żydów, Węgrów, Irlandczyków, katolików. Pod koniec XIX wieku antypolskie i antysłowiańskie resentymenty nasiliły się i na pewno nie pomogło nam to, że z rodziny polskich imigrantów pochodził Leon Czołgosz - morderca prezydenta McKinleya. Prezydent Woodraw Wilson pisał, że "oto przybyło wielu ludzi z najniższych klas z południowych Włoch i ludzi gorszego gatunku z Węgier i Polski (...), nie mających kwalifikacji, energii ani przedsiębiorczości i inteligencji" ("History of American People"). Znamienne, że takie poglądy się zmieniały, a za nimi przepisy imigracyjne, gdy Ameryka przyjęła wielką falę polskiej emigracji wojennej oraz kolejną falę - po wprowadzeniu stanu wojennego. Wtedy do USA przyjeżdżali głównie Polacy rzutcy, wykształceni, przedsiębiorczy. Ale to nie oni wpływają obecnie na opinię o nas, lecz rzesze niewykwalifikowanych, nie znających języka sezonowych pracowników lub nielegalnych imigrantów. Kiedy minęły współczucie i sympatia wywołane stanem wojennym oraz zauroczeniem "Solidarnością", w Ameryce odrodziły się dawne stereotypy.
Syndrom Greenpoint
Konsul Marek Skulimowski z konsulatu w Nowym Jorku zapewnia, że Polonia nie jest mniejszością, która przysparzałaby kłopotów policji, a biedne dzielnice zasiedlane przez Polaków z czasem ładnieją i stają się bezpieczne. Jednak słynny Greenpoint, czyli główne skupisko Polaków w Nowym Jorku, to smutna, zaniedbana okolica, w której połowa mieszkańców nie ma zalegalizowanego statusu, a jeszcze więcej pracuje na czarno.
Na początku tego roku w artykule "Kłopoty ze służbą" brytyjski tygodnik "The Economist", pisząc o branży opiekunek do dzieci, stworzył groteskowy obraz Amerykanów, którzy będą mieli kłopoty, by porozumieć się z własnymi dziećmi - "wychowywanymi przez nie znające angielskiego Polki i Meksykanki". Polscy informatycy i programiści w Krzemowej Dolinie stanowią szanowaną, świetnie zarabiającą grupę, ale to nie oni kształtują opinie przeciętnych Amerykanów, prasy, Urzędu Imigracyjnego i Kongresu. Dla nich Polska jest eksporterem nielegalnych i niewykwalifikowanych robotników. Ani udział w koalicji wojskowej w Iraku, ani zabiegi dyplomatów nie powinny dawać nadziei na to, że na nasz użytek zostaną zmienione przepisy imigracyjne. Każdy, kto tak myśli, sugeruje, że dla naszego widzimisię czy wydumanych zasług Amerykanie złamią swoje najświętsze zasady. Nie złamią.
70 tysięcy na dziko
Rzeczywista liczba Polaków przebywających w USA nielegalnie jest nie do obliczenia. Dane szacunkowe wskazują, że rocznie bez legalnego prawa pobytu przebywa co najmniej 70 tys. polskich obywateli. Liczba ta jest mocno zaniżona. Tak czy inaczej plasowałoby to nas na dziesiątym miejscu wśród grup etnicznych, z których wywodzi się najwięcej nielegalnych imigrantów. Dla Kongresu, który podejmie decyzję o tym, czy Polskę można objąć programem "Visa waiver", nawet zaniżone dane wystarczają, by zaliczyć nas do kategorii turystów nie przestrzegających amerykańskiego prawa imigracyjnego.
Nie ma statystyk, które informowałyby, jak praworządni są Polacy w USA. Pojęcie Polish-American oznacza zarówno osoby urodzone w Polsce, posiadające obywatelstwo amerykańskie, jak i na przykład czwartą generację Amerykanów polskiego pochodzenia. Ogółem Polish-Americans może być prawie 10 mln.
W amerykańskich i polonijnych mediach coraz częściej można przeczytać o polskich gangach korumpujących celników na lotniskach. W Chicago wpadła duża grupa załatwiająca u celników z lotniska O'Hare lewe dokumenty imigracyjne. Wśród oskarżonych przeważają osoby o polskich personaliach, na przykład: Marek S. z Wood Dale, Piotr Jan G. z Chicago. - To, że Amerykanie nie są skłonni znieść obowiązku wizowego dla Polaków, nie wynika z obaw o kryminalne wykroczenia. Chodzi o uzasadnione przypuszczenia, że Polacy podjęliby nielegalną pracę na dużą skalę - mówi mecenas Agata Gostyńska specjalizująca się w prawie emigracyjnym. Te kwestie reguluje ustawa imigracyjna z 2000 r. Na jej podstawie Departament Stanu co roku bada polityczną i ekonomiczną sytuację w poszczególnych krajach, a następnie przekazuje swoje rekomendacje prokuratorowi generalnemu.
Zły precedens
Niezależnie od obietnic polskich i amerykańskich polityków w sprawie wiz nic się radykalnie ani szybko nie zmieni. Polityka imigracyjna po 11 września 2001 r. jest w USA bardziej restrykcyjna, a Kongres skłania się raczej do mnożenia restrykcji niż do ich znoszenia. Obietnice prezydenta Busha należy czytać zgodnie z kluczem języka dyplomacji. Wynika z tego, że nawet jeśli Biały Dom wywierałby w tej sprawie naciski na kongresmanów, to nie odniosłoby to większego skutku. Kilka znaczących lobby parłoby przecież w odwrotnym kierunku. Tak zwani konserwatyści imigracyjni i związki zawodowe przypomnieliby o tym, że w USA też jest bezrobocie, a napływ Polaków oznaczałby tanią, nielegalną siłę roboczą, konkurującą z bezrobotnymi Amerykanami. Organizacja Federation for American Immigration Reform (FAIR), zabiegająca o restrykcyjne reformy prawa imigracyjnego, przypomni kongresmanom, że jesteśmy eksporterem niewykwalifikowanych robotników. Jak podał Reuter, waszyngtońscy politycy już twierdzą, że zniesienie wiz dla Polaków byłoby "złym precedensem".
Racja stanu kontra racja tłumu
Prezydent Bush zabiega w Kongresie o przyznanie Polsce 100 mln dolarów na modernizację polskiej armii. Ze strony Amerykanów przydałyby się nam też takie przywileje jak transfer know-how, inwestycje, poparcie dla Ukrainy i wiele innych form pomocy dyplomatycznej oraz gospodarczej. W tej sytuacji zabieganie o włączenie nas do programu "Visa waiver" oznacza niepotrzebne przypominanie Kongresowi i opinii publicznej o nielegalnej imigracji i wykroczeniach wizowych Polaków. Stawia to nas w pozycji natrętnego petenta i nie poprawia wizerunku przed znacznie ważniejszymi negocjacjami. Racja stanu to coś zupełnie innego niż racja tłumu.
Ameryko! Nie rób z nas terrorystów", "Znieść te wizy", "Ameryko! Nie jesteśmy bydłem", "Irak za wizy". Pod takimi hasłami polskie tabloidy od kilku miesięcy prowadzą na pierwszych stronach batalię o zniesienie wiz do Stanów Zjednoczonych. We wrześniu 2004 r. w kampanię przeciw wizom dał się wciągnąć dziennikowi "Fakt" były prezydent Lech Wałęsa. "Wałęsa i "Fakt" jadą przekonać Amerykę", "Wałęsa nie odpuszcza Ameryce", "Lech Wałęsa walczy jak lew" - popierały prezydenta "Fakt" i "Super Express". Także "Gazeta Wyborcza" piórem swego byłego waszyngtońskiego korespondenta wspierała Wałęsę. "Trzymamy za Pana kciuki, panie prezydencie" - pisał Bartosz Węglarczyk. Zmotywowany do akcji Wałęsa groził amerykańskim kongresmanom i senatorom: "Przywiozłem z sobą śpiwór i nie wyjadę, dopóki nie zniesiecie wiz dla Polaków". Jego spotkania z senatorami Hillary Clinton czy Barbarą Mikulski nie przyniosły jednak żadnych rezultatów. Bo nie mogły przynieść. Z prostego powodu - Stany Zjednoczone są państwem prawa. Wizy dla Polaków to nie kwestia dobrej woli administracji, tylko przestrzegania prawa przez Polaków, którzy przyjeżdżają do USA.
Sprawa wiz na krótko ucichła na początku tego roku, ale odżyła po wizycie amerykańskiej sekretarz stanu Condoleezzy Rice w Polsce. "Zniesienie wiz już blisko" - cieszył się "Fakt". Po zeszłotygodniowej wizycie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w Waszyngtonie zapał wizoholików gwałtownie osłabł. "Prezydent wrócił z niczym" - orzekły w krótkich notkach tabloidy. Szkoda, że przed uruchomieniem wizowej histerii nie użyto prostego narzędzia - zdrowego rozsądku i myślenia.
Pseudoturyści znad Wisły
Jeżeli chcemy się ubiegać o prawny przywilej dla polskich obywateli, czyli objęcie nas programem "Visa waiver", powinniśmy przestrzegać w USA prawa. A amerykańskie prawo stanowi, że tylko obywatele krajów, w których mniej niż 3 proc. podań o wizy turystyczne rozpatruje się negatywnie, mogą liczyć na wjazd do USA bez wiz, a właściwie to z promesą wizową. Jeśli promesy nie zostaną odrzucone podczas odprawy paszportowej na terenie USA, uprawniają do 90-dniowego pobytu w Ameryce. Polska żadną miarą nie spełnia amerykańskich wymogów: w 2002 r. odrzucono 34 proc. wniosków o wizy, a w roku 2003 - 29 proc. (nie ma jeszcze danych za 2004 r.). Od magicznych 3 proc. dzieli nas więc ogromny dystans - 10 długości. Powszechne w Polsce myślenie w kategoriach, że należy się nam zniesienie wiz za udział w irackiej misji, jest fundamentalnym nieporozumieniem. Amerykanie znoszą wizy, gdy respektowane jest prawo, a nie za pomoc w wojnie czy jakiejś innej dziedzinie.
Dziennik "Washington Post", komentując wizytę prezydenta Kwaśniewskiego w Waszyngtonie i jego zabiegi o zniesienie wiz dla Polaków, napisał: "Bezrobocie w Polsce sięga 19 proc., zmuszając wielu ludzi do szukania pracy za granicą, również w Ameryce". Z tych oszczędnych słów jasno wynika, że ani amerykańska opinia publiczna, ani władze federalne nie mają złudzeń co do natury polskiej turystyki do USA. O tym, że Polacy nagminnie i masowo przekraczają przepisy prawa imigracyjnego, podejmując pracę na czarno lub przedłużając nielegalnie pobyt, wiedzą właściwie wszyscy. A już na pewno wiedzą o tym celnicy na lotniskach w Nowym Jorku czy Chicago, na których odprawa paszportowa Polaków jest szczególnie surowa i dla osób postronnych może stanowić żenujące widowisko.
Zirytowani amerykańscy celnicy za pośrednictwem tłumaczy przesłuchują kolejnych Polaków, którzy deklarują krajoznawcze fascynacje, podczas gdy ślad, jaki zostawili po sobie w komputerach Urzędu Imigracyjnego, wskazuje na coś zupełnie innego. Faktem jest, że nastawienie amerykańskich urzędników nie wydaje się przychylne, ale też Polacy przekraczają przepisy wizowe nałogowo. I nie tylko to psuje nam opinię: każdy, kto miał sposobność lecieć "pijanym samolotem" relacji Chicago - Warszawa - Kraków lub był świadkiem wyprowadzania pijanych polskich pasażerów z samolotu, którego start został opóźniony przez burdę na pokładzie, wie, jakie to wywołuje komentarze. Wszelkie uogólnienia bywają krzywdzące i wielu Polaków burzy się, gdy przytaczane są takie historie, ale to nie studenci czy biznesmeni zostaną w pamięci współpasażerów i celników, lecz grupki pieniaczy. Sami więc zapracowaliśmy na czarny PR.
Ludzie gorszego gatunku
Ograniczenia imigracyjne dotyczą Polaków nie po raz pierwszy. Amerykanom zdarzały się okresy izolacji i niechęci do Słowian, Żydów, Węgrów, Irlandczyków, katolików. Pod koniec XIX wieku antypolskie i antysłowiańskie resentymenty nasiliły się i na pewno nie pomogło nam to, że z rodziny polskich imigrantów pochodził Leon Czołgosz - morderca prezydenta McKinleya. Prezydent Woodraw Wilson pisał, że "oto przybyło wielu ludzi z najniższych klas z południowych Włoch i ludzi gorszego gatunku z Węgier i Polski (...), nie mających kwalifikacji, energii ani przedsiębiorczości i inteligencji" ("History of American People"). Znamienne, że takie poglądy się zmieniały, a za nimi przepisy imigracyjne, gdy Ameryka przyjęła wielką falę polskiej emigracji wojennej oraz kolejną falę - po wprowadzeniu stanu wojennego. Wtedy do USA przyjeżdżali głównie Polacy rzutcy, wykształceni, przedsiębiorczy. Ale to nie oni wpływają obecnie na opinię o nas, lecz rzesze niewykwalifikowanych, nie znających języka sezonowych pracowników lub nielegalnych imigrantów. Kiedy minęły współczucie i sympatia wywołane stanem wojennym oraz zauroczeniem "Solidarnością", w Ameryce odrodziły się dawne stereotypy.
Syndrom Greenpoint
Konsul Marek Skulimowski z konsulatu w Nowym Jorku zapewnia, że Polonia nie jest mniejszością, która przysparzałaby kłopotów policji, a biedne dzielnice zasiedlane przez Polaków z czasem ładnieją i stają się bezpieczne. Jednak słynny Greenpoint, czyli główne skupisko Polaków w Nowym Jorku, to smutna, zaniedbana okolica, w której połowa mieszkańców nie ma zalegalizowanego statusu, a jeszcze więcej pracuje na czarno.
Na początku tego roku w artykule "Kłopoty ze służbą" brytyjski tygodnik "The Economist", pisząc o branży opiekunek do dzieci, stworzył groteskowy obraz Amerykanów, którzy będą mieli kłopoty, by porozumieć się z własnymi dziećmi - "wychowywanymi przez nie znające angielskiego Polki i Meksykanki". Polscy informatycy i programiści w Krzemowej Dolinie stanowią szanowaną, świetnie zarabiającą grupę, ale to nie oni kształtują opinie przeciętnych Amerykanów, prasy, Urzędu Imigracyjnego i Kongresu. Dla nich Polska jest eksporterem nielegalnych i niewykwalifikowanych robotników. Ani udział w koalicji wojskowej w Iraku, ani zabiegi dyplomatów nie powinny dawać nadziei na to, że na nasz użytek zostaną zmienione przepisy imigracyjne. Każdy, kto tak myśli, sugeruje, że dla naszego widzimisię czy wydumanych zasług Amerykanie złamią swoje najświętsze zasady. Nie złamią.
70 tysięcy na dziko
Rzeczywista liczba Polaków przebywających w USA nielegalnie jest nie do obliczenia. Dane szacunkowe wskazują, że rocznie bez legalnego prawa pobytu przebywa co najmniej 70 tys. polskich obywateli. Liczba ta jest mocno zaniżona. Tak czy inaczej plasowałoby to nas na dziesiątym miejscu wśród grup etnicznych, z których wywodzi się najwięcej nielegalnych imigrantów. Dla Kongresu, który podejmie decyzję o tym, czy Polskę można objąć programem "Visa waiver", nawet zaniżone dane wystarczają, by zaliczyć nas do kategorii turystów nie przestrzegających amerykańskiego prawa imigracyjnego.
Nie ma statystyk, które informowałyby, jak praworządni są Polacy w USA. Pojęcie Polish-American oznacza zarówno osoby urodzone w Polsce, posiadające obywatelstwo amerykańskie, jak i na przykład czwartą generację Amerykanów polskiego pochodzenia. Ogółem Polish-Americans może być prawie 10 mln.
W amerykańskich i polonijnych mediach coraz częściej można przeczytać o polskich gangach korumpujących celników na lotniskach. W Chicago wpadła duża grupa załatwiająca u celników z lotniska O'Hare lewe dokumenty imigracyjne. Wśród oskarżonych przeważają osoby o polskich personaliach, na przykład: Marek S. z Wood Dale, Piotr Jan G. z Chicago. - To, że Amerykanie nie są skłonni znieść obowiązku wizowego dla Polaków, nie wynika z obaw o kryminalne wykroczenia. Chodzi o uzasadnione przypuszczenia, że Polacy podjęliby nielegalną pracę na dużą skalę - mówi mecenas Agata Gostyńska specjalizująca się w prawie emigracyjnym. Te kwestie reguluje ustawa imigracyjna z 2000 r. Na jej podstawie Departament Stanu co roku bada polityczną i ekonomiczną sytuację w poszczególnych krajach, a następnie przekazuje swoje rekomendacje prokuratorowi generalnemu.
Zły precedens
Niezależnie od obietnic polskich i amerykańskich polityków w sprawie wiz nic się radykalnie ani szybko nie zmieni. Polityka imigracyjna po 11 września 2001 r. jest w USA bardziej restrykcyjna, a Kongres skłania się raczej do mnożenia restrykcji niż do ich znoszenia. Obietnice prezydenta Busha należy czytać zgodnie z kluczem języka dyplomacji. Wynika z tego, że nawet jeśli Biały Dom wywierałby w tej sprawie naciski na kongresmanów, to nie odniosłoby to większego skutku. Kilka znaczących lobby parłoby przecież w odwrotnym kierunku. Tak zwani konserwatyści imigracyjni i związki zawodowe przypomnieliby o tym, że w USA też jest bezrobocie, a napływ Polaków oznaczałby tanią, nielegalną siłę roboczą, konkurującą z bezrobotnymi Amerykanami. Organizacja Federation for American Immigration Reform (FAIR), zabiegająca o restrykcyjne reformy prawa imigracyjnego, przypomni kongresmanom, że jesteśmy eksporterem niewykwalifikowanych robotników. Jak podał Reuter, waszyngtońscy politycy już twierdzą, że zniesienie wiz dla Polaków byłoby "złym precedensem".
Racja stanu kontra racja tłumu
Prezydent Bush zabiega w Kongresie o przyznanie Polsce 100 mln dolarów na modernizację polskiej armii. Ze strony Amerykanów przydałyby się nam też takie przywileje jak transfer know-how, inwestycje, poparcie dla Ukrainy i wiele innych form pomocy dyplomatycznej oraz gospodarczej. W tej sytuacji zabieganie o włączenie nas do programu "Visa waiver" oznacza niepotrzebne przypominanie Kongresowi i opinii publicznej o nielegalnej imigracji i wykroczeniach wizowych Polaków. Stawia to nas w pozycji natrętnego petenta i nie poprawia wizerunku przed znacznie ważniejszymi negocjacjami. Racja stanu to coś zupełnie innego niż racja tłumu.
Więcej możesz przeczytać w 7/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.