Waszyngtonowi bliżej teraz do Europy przez Brukselę niż przez Paryz i Berlin Ukarać Francję, zignorować Niemcy i wynagrodzić Rosję - tak po wybuchu wojny w Iraku mawiała podobno Condoleezza Rice, wówczas doradczyni prezydenta USA ds. bezpieczeństwa narodowego. Dziś, gdy Rice pełni funkcję sekretarza stanu, niemieccy i francuscy dyplomaci robią, co mogą, by w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi przywrócić normalność. Wizyta prezydenta George'a W. Busha w Europie świadczy o tym, że częściowo się im udaje - amerykański przywódca tylko w Niemczech spędzi cały dzień w czasie swojej europejskiej podróży.
Niemcy nie są dziś jednak w najlepszej formie, co rzuca się w oczy nawet w dalekim Waszyngtonie. Bezrobocie sięga najwyższego poziomu w historii RFN. Wzrost gospodarczy jest skromny, za to deficyt budżetowy ogromny. Niemieccy naukowcy, którzy w ostatnich latach otrzymali Nagrodę Nobla, pracowali w USA, a czasy, gdy Amerykanie cenili studia we Freiburgu, Heidelbergu czy Monachium, przeminęły. Część amerykańskich ekspertów ma wrażenie, że nadaktywnością na arenie międzynarodowej ekipa Schrödera chce sobie zrekompensować porażki na scenie wewnętrznej. Niemcy mają się poczuć silni nie dzięki dokonaniom gospodarczym czy naukowym, jak to było w niedawnej przeszłości, ale dzięki mocarstwowej pozycji ich kraju. Stąd bierze się uparta walka Niemiec o stały fotel w Radzie Bezpieczeństwa ONZ
Dla Waszyngtonu zdecydowanie korzystniej byłoby jednak, gdyby stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa zajęła Unia Europejska. W krytycznych sytuacjach UE jest często podzielona (tak było m.in. w sprawie Iraku), a podzielona unia nie groziłaby Amerykanom wetem, jak robiła Francja przy wsparciu Niemiec, lecz musiałaby się wstrzymać od głosu. Jednocześnie Bruksela podejmuje coraz więcej decyzji z zakresu europejskiej polityki zagranicznej i rola poszczególnych stolic europejskich w stosunkach transatlantyckich maleje. W orędziu o stanie państwa prezydent Bush mówił o relacjach z UE, a nie z "europejskimi sojusznikami". I to właśnie w Brukseli przywódca USA rozpocznie swoją europejską podróż.
Bush miał rację
Tematem, który zdominuje brukselską część wizyty, będzie z pewnością sytuacja na Bliskim Wschodzie. Do czasu zeszłorocznej reelekcji Busha w Europie ze zgrozą przyglądano się, jak potępia on status quo na Bliskim Wschodzie, jak twierdzi, że dotychczasowa polityka Zachodu wobec tego regionu była nieskuteczna, jak proponuje przeprowadzenie tam demokratycznej rewolucji i wreszcie - jak zamiast skupić się na konflikcie palestyńsko-izraelskim, odmawia kontaktów z Jaserem Arafatem i decyduje się obalić siłą reżim Saddama Husajna. W Brukseli uważano Busha za naiwnego i nieodpowiedzialnego.
Dziś okazuje się, że to Bush miał rację. Mieszkańcy Bliskiego Wschodu nie stanowią mniej wartościowego gatunku ludzkiego i chcą decydować o swojej przyszłości tak samo jak obywatele zachodnich demokracji. Dowiodły tego wybory w Iraku, w których frekwencja przekroczyła poziom osiągany w niektórych państwach europejskich. To samo dotyczy konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Gdy Arafata zastąpili nowi liderzy, pojawiła się szansa na porozumienie z Izraelczykami. W Brukseli Bush będzie zachęcał przywódców Unii Europejskiej i NATO do większej odwagi i zaangażowania na rzecz demokratyzacji Bliskiego Wschodu.
Stany Zjednoczone i Europa potrafią wspólnie działać na rzecz demokratyzacji trudnych regionów i osiągać doskonałe wyniki, co pokazała "pomarańczowa rewolucja" na Ukrainie. Demokratyzować trzeba nie tylko Bliski Wschód. Europejscy przywódcy mogliby na przykład wykorzystać rozmowę z amerykańskim prezydentem, by ustalić sposób pozbawienia władzy Aleksandra Łukaszenki na Białorusi. Tylko czy będą mieli na to ochotę? Raczej nie.
Chińska kość niezgody
Pomoc udzielona ruchowi demokratycznemu na Ukrainie była wyjątkowa w postępowaniu Unii Europejskiej. Niestety, wkrótce potem nastąpił zwrot w przeciwnym kierunku. W styczniu Unia Europejska zniosła sankcje nałożone na komunistyczną Kubę i odświeżyła politykę obłaskawiania reżimu Fidela Castro.
Teraz tandem Chirac - Schröder zapowiada zniesienie embarga UE na dostawy broni dla komunistycznych Chin. Stanowczo sprzeciwiają się temu Amerykanie i dobrze, że wspiera ich przynajmniej część europejskich elit. Za pozostawieniem embarga opowiadają się współrządzący w Niemczech Zieloni, a także Parlament Europejski. Czas pokaże, czy będą mieli większą siłę przebicia niż niemiecki kanclerz i francuski prezydent.
Forsowanie zniesienia embarga może oznaczać, że ocieplenie na linii Waszyngton - Berlin i Waszyngton - Bruksela nie potrwa długo. Tym bardziej że to nie koniec amerykańsko-europejskich kłopotów. W stosunkach transatlantyckich istotnym problemem jest irański program nuklearny. Niemcy, Francja i Wielka Brytania zaangażowały się w negocjacje z ajatollahami. Chcą ich powstrzymać przed budową arsenału broni atomowej. Tyle że Irańczycy ani myślą się wycofać ze swojego programu. Mogliby go najwyżej zakonserwować pod warunkiem uzyskania zachodniej pomocy finansowej i technicznej.
Amerykanie sceptycznie przyglądają się tym rokowaniom. Chcą się dowiedzieć od Europejczyków, jak zamierzają postąpić, jeśli negocjacje zakończą się fiaskiem. Ani Niemcy, ani Francuzi, ani Brytyjczycy nie potrafią odpowiedzieć na to pytanie. Powtarzają jedynie, że absolutnie sprzeciwiają się zbrojnej interwencji w Iranie. W którymś momencie trzeba będzie jednak Irańczyków powstrzymać. Czy wtedy będziemy mieli powtórkę z napięć, jakie pojawiły się między Stanami Zjednoczonymi a "starą Europą" w sprawie Iraku? Całkiem możliwe.
Autor jest koordynatorem programowym Nowej Inicjatywy Atlantyckiej działającej przy American Enterprise Institute w Waszyngtonie (www.aei.org/nai)
Dla Waszyngtonu zdecydowanie korzystniej byłoby jednak, gdyby stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa zajęła Unia Europejska. W krytycznych sytuacjach UE jest często podzielona (tak było m.in. w sprawie Iraku), a podzielona unia nie groziłaby Amerykanom wetem, jak robiła Francja przy wsparciu Niemiec, lecz musiałaby się wstrzymać od głosu. Jednocześnie Bruksela podejmuje coraz więcej decyzji z zakresu europejskiej polityki zagranicznej i rola poszczególnych stolic europejskich w stosunkach transatlantyckich maleje. W orędziu o stanie państwa prezydent Bush mówił o relacjach z UE, a nie z "europejskimi sojusznikami". I to właśnie w Brukseli przywódca USA rozpocznie swoją europejską podróż.
Bush miał rację
Tematem, który zdominuje brukselską część wizyty, będzie z pewnością sytuacja na Bliskim Wschodzie. Do czasu zeszłorocznej reelekcji Busha w Europie ze zgrozą przyglądano się, jak potępia on status quo na Bliskim Wschodzie, jak twierdzi, że dotychczasowa polityka Zachodu wobec tego regionu była nieskuteczna, jak proponuje przeprowadzenie tam demokratycznej rewolucji i wreszcie - jak zamiast skupić się na konflikcie palestyńsko-izraelskim, odmawia kontaktów z Jaserem Arafatem i decyduje się obalić siłą reżim Saddama Husajna. W Brukseli uważano Busha za naiwnego i nieodpowiedzialnego.
Dziś okazuje się, że to Bush miał rację. Mieszkańcy Bliskiego Wschodu nie stanowią mniej wartościowego gatunku ludzkiego i chcą decydować o swojej przyszłości tak samo jak obywatele zachodnich demokracji. Dowiodły tego wybory w Iraku, w których frekwencja przekroczyła poziom osiągany w niektórych państwach europejskich. To samo dotyczy konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Gdy Arafata zastąpili nowi liderzy, pojawiła się szansa na porozumienie z Izraelczykami. W Brukseli Bush będzie zachęcał przywódców Unii Europejskiej i NATO do większej odwagi i zaangażowania na rzecz demokratyzacji Bliskiego Wschodu.
Stany Zjednoczone i Europa potrafią wspólnie działać na rzecz demokratyzacji trudnych regionów i osiągać doskonałe wyniki, co pokazała "pomarańczowa rewolucja" na Ukrainie. Demokratyzować trzeba nie tylko Bliski Wschód. Europejscy przywódcy mogliby na przykład wykorzystać rozmowę z amerykańskim prezydentem, by ustalić sposób pozbawienia władzy Aleksandra Łukaszenki na Białorusi. Tylko czy będą mieli na to ochotę? Raczej nie.
Chińska kość niezgody
Pomoc udzielona ruchowi demokratycznemu na Ukrainie była wyjątkowa w postępowaniu Unii Europejskiej. Niestety, wkrótce potem nastąpił zwrot w przeciwnym kierunku. W styczniu Unia Europejska zniosła sankcje nałożone na komunistyczną Kubę i odświeżyła politykę obłaskawiania reżimu Fidela Castro.
Teraz tandem Chirac - Schröder zapowiada zniesienie embarga UE na dostawy broni dla komunistycznych Chin. Stanowczo sprzeciwiają się temu Amerykanie i dobrze, że wspiera ich przynajmniej część europejskich elit. Za pozostawieniem embarga opowiadają się współrządzący w Niemczech Zieloni, a także Parlament Europejski. Czas pokaże, czy będą mieli większą siłę przebicia niż niemiecki kanclerz i francuski prezydent.
Forsowanie zniesienia embarga może oznaczać, że ocieplenie na linii Waszyngton - Berlin i Waszyngton - Bruksela nie potrwa długo. Tym bardziej że to nie koniec amerykańsko-europejskich kłopotów. W stosunkach transatlantyckich istotnym problemem jest irański program nuklearny. Niemcy, Francja i Wielka Brytania zaangażowały się w negocjacje z ajatollahami. Chcą ich powstrzymać przed budową arsenału broni atomowej. Tyle że Irańczycy ani myślą się wycofać ze swojego programu. Mogliby go najwyżej zakonserwować pod warunkiem uzyskania zachodniej pomocy finansowej i technicznej.
Amerykanie sceptycznie przyglądają się tym rokowaniom. Chcą się dowiedzieć od Europejczyków, jak zamierzają postąpić, jeśli negocjacje zakończą się fiaskiem. Ani Niemcy, ani Francuzi, ani Brytyjczycy nie potrafią odpowiedzieć na to pytanie. Powtarzają jedynie, że absolutnie sprzeciwiają się zbrojnej interwencji w Iranie. W którymś momencie trzeba będzie jednak Irańczyków powstrzymać. Czy wtedy będziemy mieli powtórkę z napięć, jakie pojawiły się między Stanami Zjednoczonymi a "starą Europą" w sprawie Iraku? Całkiem możliwe.
Autor jest koordynatorem programowym Nowej Inicjatywy Atlantyckiej działającej przy American Enterprise Institute w Waszyngtonie (www.aei.org/nai)
Więcej możesz przeczytać w 7/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.