Wie pan, kto tak naprawdę wynalazł Lego? – zagaduje Robert Podleś z zabawkowego Cobi. – No Duńczycy, tam jest przecież siedziba firmy – odpowiadam. – Żadni Duńczycy, tylko Harry Page. Angielski wynalazca, który opatentował bardzo podobne klocki jeszcze w czasie II wojny światowej – oburza się Podleś. Nic dziwnego, że za Lego nie przepada. Przez wojnę patentową z duńską firmą przybyło mu sporo siwych włosów na głowie. Sam produkuje klocki dla dzieci, ale jego zestawy różnią się od tych duńskich. – Przez 11 lat Lego starało nam się wmówić, że skopiowaliśmy ich pomysł. Kazali nam skończyć z produkcją i zniszczyć maszyny – mówi. Tak było jeszcze w latach 90. Dopiero kiedy na początku tego stulecia Sąd Najwyższy przyznał rację Podlesiowi, biznes wskoczył na wyższe obroty. Zabawki z Cobi trafiają na 40 zagranicznych rynków. USA podbił klockową wersją Titanica. Włosi kupują przed świętami jego wersję szopki bożonarodzeniowej – oczywiście do składania w kilkudziesięciu elementach. Klienci z Chile, Mauritiusa czy Iranu wolą składać jego statki, samoloty i czołgi. W samej ojczyźnie Lego są sklepy, gdzie na półkach leżą klocki z Polski, a duńskich klocków brak. Takich jak Podleś polskich przedsiębiorców, dla których zabawki stały się poważnym biznesem, jest więcej.
Szacuje się, że polski rynek zabawkarski jest wart ok. 2,5 mld zł. I co roku rośnie w tempie dwucyfrowym. Kazimierz Wierzbicki, prezes puzzlowego Trefla, pomysł na biznes przywiózł z Francji. – Na turnieju koszykarskim zakwaterowali mnie u Francuzki, która miała na ścianach puzzle oprawione w ramy. Poklejone elementy układały się w obrazy Rubensa albo van Gogha. Proszę mi wierzyć, że 31 lat temu, w porównaniu z szarym PRL, to robiło wrażenie – wspomina. Pierwszą maszynę do produkcji puzzli skonstruował brat Wierzbickiego, który skończył studia techniczne. Na start miał 100 marek niemieckich zebranych z własnych oszczędności i pożyczek od rodziny. Żeby zostać rzemieślnikiem, musiał udawać, że ma średnie wykształcenie.
Wykształcony człowiek nie mógł wtedy marnować się przecież w biznesie. – Napisałem więc w oświadczeniu, że będę robił pomoce dydaktyczne i dostałem zgodę na prowadzenie działalności. Wiem, że to było nieeleganckie, ale nie miałem innego wyjścia – tłumaczy się Wierzbicki. Po zarejestrowaniu firmy pojawił się kolejny kłopot. Żeby zdobyć trochę tektury do produkcji pierwszej partii puzzli, Wierzbicki musiał odtańczyć kujawiaka z władzą ludową. Spółdzielnia, do której należał, występowała o tekturę do miejskiego cechu rzemiosł. Ten do cechu wojewódzkiego. Wojewódzki cech wnioskował o tekturę do Ministerstwa Kultury i centralnego zrzeszenia cechów. Potem Wierzbicki jechał do Warszawy po talon na 25 kg tektury. Talon odbierało się w Łodzi – z fabryki, która produkowała wkładki do czapek dla radzieckiego wojska. I tak z żołnierskich furażerek powstała pierwsza partia puzzli. Na obrazku niesprzedane plakaty zespołu TSA z Markiem Piekarczykiem. – Rozeszły się błyskawicznie, chociaż sprzedawaliśmy je tylko w jednym miejscu – małym sklepiku na dworcu kolejowym w Gdyni – mówi Wierzbicki.
500+ na zabawki
Jak to się stało, że z małej firemki Trefl stał się największym polskim producentem zabawek ze 150 mln zł przychodów rocznie? Dużo pomogła umowa licencyjna z Disneyem, którą Wierzbicki podpisał jeszcze w latach 90. – Zabawki z Kubusiem Puchatkiem, Królem Lwem, Pocahontas były niewyobrażalnym sukcesem. Każdy wtedy tęsknił za Zachodem. Bajki Disneya pokochali też nasi wschodni sąsiedzi, do których zaczęliśmy dużo eksportować – komentuje Roman Kniter, obecny prezes Trefla. Dzisiaj zabawki od Wierzbickiego trafiają już do ponad 50 krajów. Połowa całej sprzedaży Trefla pochodzi z eksportu. Tyle samo sprzedaje w kraju. Pytam przedsiębiorców z branży, czy dzisiaj dzieci mają jeszcze ochotę bawić się zabawkami. Trzylatki potrafią już przecież same sobie włączyć bajkę na tablecie. A według najnowszych badań Instytutu Matki i Dziecka ponad połowa polskich nastolatków spędza od dwóch do sześciu godzin dziennie przed ekranem komputera albo telewizora. – Elektroniki mamy wokół siebie już tak dużo, że rodzice zaczęli wracać do sprawdzonych metod wychowawczych. Chcą spędzać czas ze sobą, a nie z kolejnym urządzeniem – mówi Kniter z Trefla. – Tablet nigdy nie zastąpi budowania zamków z piasku. Rodzice są tego świadomi i dokonują coraz lepszych wyborów, jeśli chodzi o produkty dla dzieci – mówi Marcin Woźniak z zabawkowego Wader-Woźniak. Według danych firmy badawczej NPD sprzedaż zabawek w Polsce wzrosła w zeszłym roku o 10,4 proc. To kolejny rok wzrostów. A te mogą być jeszcze większe, bo NPD bazuje tylko na analizie tego, co ze swoich półek sprzeda kilku największych detalistów w kraju. Patrząc globalnie, największym rynkiem są Stany Zjednoczone, gdzie rodzice wydają rocznie 360 dolarów na zabawki dla dziecka. W Europie wychodzi 300 euro na dziecko. W Czechach: 140 euro. W Polsce prawie trzy razy mniej niż u naszych południowych sąsiadów. – Największym europejskim rynkiem jest Wielka Brytania, gdzie branża zabawkarska urosła w zeszłym roku o jeden procent. Wywołało to ogromną euforię, bo jakikolwiek wzrost na tak nasyconym rynku jest szokiem. Ale polski skok o 11 proc. nie powinien dziwić – komentuje Podleś. Branża mówi, że koniunkturę na rynku napompuje też na pewno program 500+. – Rocznie na dzieci ma iść 22 mld zł. Gdyby rodzice z tej kwoty wydawali chociaż pięć procent na zabawki dodatkowo, to nasza branża urosłaby o ponad połowę – mówi Kniter. Ale czy rodzice będą wydawać miesięcznie 25 zł na nową zabawkę? – Początkowo na pewno będą chcieli być wobec siebie uczciwi zgodnie z myślą: skoro biorę pół tysiąca złotych na dziecko, to powinienem je na dziecko wydać – dodaje.
Bomba zamiast klocków
Ale dla polskich producentów Polska jest już i tak za ciasna. Woźniak z Wadera eksportuje zabawki do 70 krajów, w tym do RPA, Izraela czy Korei Południowej. Rocznie sprzedaje 6 mln zabawek za 50 mln zł. Hit sprzedażowy: plastikowa wywrotka gigant. Solidna zabawka o udźwigu do 150 kg. Albo seria Kid Cars. Kilkanaście modeli różnych pojazdów: traktorów, dźwigów, pociągów. Łącznie Woźniak sprzedał ich już 20 mln sztuk. Podleś z Cobi podbija USA. Żeby wejść na tamten rynek, musiał długo starać się o certyfikat przeciw terroryzmowi. Kiedy go już ma, co roku odwiedzają go amerykańscy specjaliści, którzy badają poziom zabezpieczeń w zakładzie. Nikt z zewnątrz nie może do firmy wchodzić. Załadunek produktów muszą obserwować trzy różne kamery. Nagranie z monitoringu ma być utrzymywane w pamięci przez 60 dni. Każdy kontener musi być zaplombowany. Tak Amerykanie upewniają się, że Podleś nie wwiezie do Stanów bomby w pudełku po klockach. Teraz przygotowuje dla Amerykanów specjalne zestawy nawiązujące do najważniejszych wydarzeń w historii USA.
Przedszkolak na testera
Pytam, jak się robi zabawkę, którą chcą mieć miliony dzieci? Najpierw pomysł trafia na papier. Później tworzy się trójwymiarowy model elektroniczny. A potem już prototyp, którym można się bawić. U największych polskich firm zabawkarskich istnieją działy badań i rozwoju. Graficy, psychologowie, inżynierowie siedzą i myślą, co tu mogłoby się dziecku spodobać, a jednocześnie nie zagrażać jego życiu i zdrowiu. Gotowy prototyp trafia na testy do przedszkoli, gdzie dzieci pod okiem opiekunów sprawdzają, czy zabawka się podoba. Jak się podoba, powstają formy wtryskowe, które będą potem służyć do produkcji poszczególnych elementów. Kiedy wyrób jest gotowy, zaczynają się testy bezpieczeństwa. – W specjalistycznych laboratoriach eksperci sprawdzają jej skład chemiczny, oznakowanie, palność, właściwości mechaniczne i fizyczne, łatwość utrzymania w czystości. Dopiero po wykonaniu takich testów można produkt dopuścić do sprzedaży – mówi Marcin Woźniak z firmy Wader-Woźniak.Koszt wprowadzenia nowego modelu zabawki na rynek to kwota liczona w setkach tysięcy złotych. – Może taniej byłoby produkować w Chinach? – pytam producentów. – Chiny nie są już tak tanią fabryką jak kiedyś. W naszej branży Polska jest w stanie z nimi konkurować – odpowiada Kniter z Trefla. Poza tym nie po to w latach 90. polscy producenci tworzyli zabawki, które odróżniałyby się od kolorowej chińszczyzny dla dzieci, żeby dzisiaj wyprowadzać się z Polski.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.