Irena Dziedzic była damą i potworem w jednym. Budziła podziw i siała strach. Unikała improwizacji, była perfekcjonistką
W czasach, gdy standardy polskiego talk show wyznaczają Michał Wiśniewski (dający się przepytywać Hubertowi Urbańskiemu w TVN-owskim "Jestem jaki jestem - Ring") oraz Kuba Wojewódzki (w polsatowskim programie pod tym samym tytułem) z nostalgią wspominam pionierkę tego gatunku, Irenę Dziedzic. Jej program "Tele-Echo" przez lata był jedynym polskim talk show, ale też jego formuła została wypolerowana do doskonałości. Z dzisiejszego punktu widzenia doskonałości anachronicznej, ale jednak wolnej od amatorszczyzny, chałtury czy chociażby zwykłego ludzkiego zmęczenia. Irena Dziedzic przez całą swoją karierę zachowała styl wielkiej damy. Miała szyk czyniący z niej arbitra elegantiarum i charakter wywołujący strach wśród współpracowników. Jeśli w historii kina mówi się o Grecie Garbo, że była wspaniała, wyniosła i "niedotykalna", to w historii telewizji te określenia należałoby zarezerwować właśnie dla Ireny Dziedzic.
W pracy miała dyktatorski, nie znoszący sprzeciwu sposób bycia i jednocześnie finezję europejskiej - powiedzielibyśmy dzisiaj - inteligentki. Była damą i potworem w jednym. Budziła podziw i siała strach. Jej rozmówcy wyglądali jak struchlałe, przerażone myszy, odpowiadające na pytania przebiegłej kocicy. Ale kiedy trzeba było reprezentować Polskę na międzynarodowych ekranach telewizyjnych, zawsze wybór padał na nią. Można było być spokojnym, że da sobie radę, nie zapomni języka (zagranicznego!) w gębie, oczaruje, przyćmi resztę. Na dodatek swoim wyglądem na pewno zaświadczy, że przecież najpiękniejsze kobiety to Polki.
Irena Dziedzic była perfekcjonistką. Nie eksperymentowała i nie improwizowała. Wszystko musiało być zawczasu przygotowane w najdrobniejszych szczegółach. Przez wiele lat widzowie zastanawiali się, dlaczego wszyscy jej goście w "Tele-Echu" zachowują się podobnie i odpowiadają na pytania tym samym gładkim językiem, zawsze przy tym dając gospodyni okazję do zabłyśnięcia efektowną puentą. Pewnego razu Bogusław Kaczyński opowiedział mi, jak został zaproszony przez panią Irenę do domu, gdzie szczegółowo omówili mającą się odbyć w telewizji rozmowę. Następnie gospodyni zasiadła przy biurku i... napisała na maszynie cały wywiad: najpierw pana zapytam o to, a pan niby żartem odpowie, że to nie tak. Potem zapytam, co pan sądzi o Iksie, a pan odpowie mniej więcej tak.... Wtedy ja zażartuję, a pan się żachnie I tak dalej, i tak dalej. Kiedy rola była już napisana, gość "Tele-Echa" miał obowiązek opanować ją pamięciowo, jak aktor. A później było nagranie w studiu telewizyjnym. Jedni ze swoją rolą radzili sobie lepiej, inni gorzej. Tym ostatnim pociły się ręce i zasychało w gardle, ale swobodna i zawsze umiejąca się znaleźć pani Irena potrafiła na czas odwrócić od tego uwagę i dać gościom czas, by przyszli do siebie.
Trudno nie przyznać, że tak realizowane rozmowy musiały być sztuczne. Jednocześnie jednak miały literacką potoczystość i gwarantowaną zawartość merytoryczną. Nie zdarzały się wpadki ani ględzenie nie na temat. Nie było też partyjnej nowomowy ani slangowego bełkotu. "Tele-Echo" ustanawiało normę konwersacyjną, co w zapyziałej i na siłę proletaryzowanej PRL miało niewątpliwą wartość.
Irena Dziedzic, gdyby chciała, mogłaby być dzisiaj szanowanym wykładowcą, uczącym studentów dziennikarstwa sztuki występowania przed kamerą oraz teorii talk show. Wszak jej definicja tego gatunku (pokazywana zawsze w czołówce "Tele-Echa") do dzisiaj pozostaje aktualna: program powinien pokazywać tych, których znacie; których poznać chcecie; których poznać powinniście; których nie poznalibyście, gdyby nie "Tele-Echo". Proste i genialne. Nikt lepiej by tego nie wymyślił. Ale Irena Dziedzic nie chce uczyć młodych. Wycofała się z czynnego życia i nawet niechętnie udziela wywiadów. Kiedy swego czasu chciałem poprosić ją o udział w moim programie telewizyjnym, odparła zapraszającemu ją w moim imieniu researcherowi: Ja wywiadów nie udzielam. Ja je przeprowadzam!
A jednak udało mi się spotkać z Ireną Dziedzic. Było to na planie filmu "Szczur" (w reżyserii Jana Łomnickiego), w którym oboje mieliśmy zagrać epizodyczne role. Historia, w której braliśmy udział, rozgrywała się w Sali Kongresowej podczas wyborów Miss Polski. Pani Irena była przewodniczącą, a ja członkiem fikcyjnego jury. I tym razem przyszła perfekcyjnie przygotowana. Rolę miała w małym palcu. Wyglądała młodo i z klasą. Gdy zawołano nas na plan filmowy, wyszedłem z garderoby ostatni i z zainteresowaniem obserwowałem idące przede mną dziewczynę, które miały zaraz wziąć udział w konkursie Miss Polski. Wśród nich szła Irena Dziedzic. Możecie wierzyć lub nie, ale to ona ściągała uwagę wszystkich elegancją i gracją ruchów. Miała ów szyk, którego ciągle nam brakuje i w telewizji, i w codziennym życiu.
[email protected]
W pracy miała dyktatorski, nie znoszący sprzeciwu sposób bycia i jednocześnie finezję europejskiej - powiedzielibyśmy dzisiaj - inteligentki. Była damą i potworem w jednym. Budziła podziw i siała strach. Jej rozmówcy wyglądali jak struchlałe, przerażone myszy, odpowiadające na pytania przebiegłej kocicy. Ale kiedy trzeba było reprezentować Polskę na międzynarodowych ekranach telewizyjnych, zawsze wybór padał na nią. Można było być spokojnym, że da sobie radę, nie zapomni języka (zagranicznego!) w gębie, oczaruje, przyćmi resztę. Na dodatek swoim wyglądem na pewno zaświadczy, że przecież najpiękniejsze kobiety to Polki.
Irena Dziedzic była perfekcjonistką. Nie eksperymentowała i nie improwizowała. Wszystko musiało być zawczasu przygotowane w najdrobniejszych szczegółach. Przez wiele lat widzowie zastanawiali się, dlaczego wszyscy jej goście w "Tele-Echu" zachowują się podobnie i odpowiadają na pytania tym samym gładkim językiem, zawsze przy tym dając gospodyni okazję do zabłyśnięcia efektowną puentą. Pewnego razu Bogusław Kaczyński opowiedział mi, jak został zaproszony przez panią Irenę do domu, gdzie szczegółowo omówili mającą się odbyć w telewizji rozmowę. Następnie gospodyni zasiadła przy biurku i... napisała na maszynie cały wywiad: najpierw pana zapytam o to, a pan niby żartem odpowie, że to nie tak. Potem zapytam, co pan sądzi o Iksie, a pan odpowie mniej więcej tak.... Wtedy ja zażartuję, a pan się żachnie I tak dalej, i tak dalej. Kiedy rola była już napisana, gość "Tele-Echa" miał obowiązek opanować ją pamięciowo, jak aktor. A później było nagranie w studiu telewizyjnym. Jedni ze swoją rolą radzili sobie lepiej, inni gorzej. Tym ostatnim pociły się ręce i zasychało w gardle, ale swobodna i zawsze umiejąca się znaleźć pani Irena potrafiła na czas odwrócić od tego uwagę i dać gościom czas, by przyszli do siebie.
Trudno nie przyznać, że tak realizowane rozmowy musiały być sztuczne. Jednocześnie jednak miały literacką potoczystość i gwarantowaną zawartość merytoryczną. Nie zdarzały się wpadki ani ględzenie nie na temat. Nie było też partyjnej nowomowy ani slangowego bełkotu. "Tele-Echo" ustanawiało normę konwersacyjną, co w zapyziałej i na siłę proletaryzowanej PRL miało niewątpliwą wartość.
Irena Dziedzic, gdyby chciała, mogłaby być dzisiaj szanowanym wykładowcą, uczącym studentów dziennikarstwa sztuki występowania przed kamerą oraz teorii talk show. Wszak jej definicja tego gatunku (pokazywana zawsze w czołówce "Tele-Echa") do dzisiaj pozostaje aktualna: program powinien pokazywać tych, których znacie; których poznać chcecie; których poznać powinniście; których nie poznalibyście, gdyby nie "Tele-Echo". Proste i genialne. Nikt lepiej by tego nie wymyślił. Ale Irena Dziedzic nie chce uczyć młodych. Wycofała się z czynnego życia i nawet niechętnie udziela wywiadów. Kiedy swego czasu chciałem poprosić ją o udział w moim programie telewizyjnym, odparła zapraszającemu ją w moim imieniu researcherowi: Ja wywiadów nie udzielam. Ja je przeprowadzam!
A jednak udało mi się spotkać z Ireną Dziedzic. Było to na planie filmu "Szczur" (w reżyserii Jana Łomnickiego), w którym oboje mieliśmy zagrać epizodyczne role. Historia, w której braliśmy udział, rozgrywała się w Sali Kongresowej podczas wyborów Miss Polski. Pani Irena była przewodniczącą, a ja członkiem fikcyjnego jury. I tym razem przyszła perfekcyjnie przygotowana. Rolę miała w małym palcu. Wyglądała młodo i z klasą. Gdy zawołano nas na plan filmowy, wyszedłem z garderoby ostatni i z zainteresowaniem obserwowałem idące przede mną dziewczynę, które miały zaraz wziąć udział w konkursie Miss Polski. Wśród nich szła Irena Dziedzic. Możecie wierzyć lub nie, ale to ona ściągała uwagę wszystkich elegancją i gracją ruchów. Miała ów szyk, którego ciągle nam brakuje i w telewizji, i w codziennym życiu.
[email protected]
Więcej możesz przeczytać w 14/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.