15 milionów pacyfistów popiera Saddama Husajna
Związkowcy, licealiści, profesorowie i ich studenci, islamscy radykałowie, antyglobaliści, feministki oraz gospodynie domowe z Ameryki, Europy i Australii. To oni manifestowali w ubiegłym tygodniu przeciw wojnie w Iraku. Było ich około 15 milionów. Z pewnością na ulicach nie zgromadziła tych ludzi obawa o los Irakijczyków. Gdyby tak było, wcześniej upomnieliby się o prawa ciemiężonych przez reżim Saddama Husajna. W ostatnich 10 latach media odnotowały w Europie zaledwie 16 manifestacji, podczas których zbierało się najczęściej po kilkanaście osób sprzeciwiających się nie tyle okrucieństwu dyktatora, ile... ONZ-owskim sankcjom nałożonym na Bagdad.
Ostatnio MTV powtórnie nadała debatę o Iraku, w której wzięli udział Tony Blair i nastolatki z kilkunastu państw. Po lawinie deklaracji młodych Europejczyków, że Ameryka nie ma prawa atakować nikogo, głos zabiera Ammar Hassan, uciekinier z Bagdadu, i prosi premiera Wielkiej Brytanii: "Niech pan obali Saddama, proszę. On jest mordercą. Ludzie w Iraku umierają cały czas, nawet teraz, kiedy my tu rozmawiamy". Wtedy w studiu zapada cisza. Zdecydowanie za długa jak na dynamiczny program dla młodzieży.
To samo, co Ammar, mówią od dawna tysiące uchodźców z jego ojczyzny. Nie przeszkadza to demonstrantom wznosić haseł, że ataku nie powinno się zaczynać, bo "podczas bombardowań giną cywile". Co więcej, wielu "zatroskanych" powtarza jak mantrę: nie mamy prawa się wtrącać w sprawy innego państwa, to Irakijczycy sami powinni się uporać z reżimem.
Opinię, że Saddama nie trzeba pozbawiać prezydentury, podziela zdecydowana większość Europejczyków. Z badań ośrodka Pew Research Center wynika, że najwięcej zwolenników obalenia dyktatora znajduje się w Niemczech. To "najwięcej" to zaledwie 27 proc. Europejskie oskarżenia o obojętność na los Irakijczyków stawiane amerykańskiej administracji brzmią jak festiwal obłudy.
Zawodowcy i ideolodzy
Manifestujących z państw rozwiniętych połączyły obawy o własną skórę. O tym, że to strach, a nie logika kieruje demonstrantami, świadczy to, iż największe protesty odbyły się w krajach, których obywatele czują się zagrożeni wojną, czyli w USA i Wielkiej Brytanii, państwach zaangażowanych w iracki konflikt, oraz na południu Europy, gdzie poczucie bliskości Iraku jest nieporównywalnie większe.
Oprócz "przestraszonych wojną" można wyróżnić jeszcze dwie grupy, które wzięły udział w manifestacjach. Pierwsza to "zawodowi protestujący", dla których przeciwstawianie się czemukolwiek jest swego rodzaju rytuałem. Protestują oni przeciwko globalnemu ociepleniu, zanieczyszczeniu oceanów albo reality show, w zależności od tego, o czym mówią media.
Grupa odgrywająca najważniejszą rolę w ostatnich wydarzeniach na ulicach to ideolodzy: głównie antyglobaliści, ci sami, którzy jeździli demonstrować do Seattle, Genui i Pragi. I tym razem stanęli na wysokości zadania. Na tysiącach stron internetowych ukazują się zapowiedzi kolejnych wieców i wskazówki, jak na nie dotrzeć. Wszędzie też pełno ostrzeżeń, by "nie dać się nabrać na triki amerykańskiej propagandy", która "zrobi wszystko, byśmy się nie dowiedzieli, ilu niewinnych cywilów zginęło podczas bestialskich bombardowań".
Wspólnota interesów
Głównym organizatorem kampanii antywojennej w Wielkiej Brytanii jest Koalicja Powstrzymać Wojnę. Nazwa brzmi podniośle, ale mało kto wie, że trzon pięćdziesięciopięcioosobowego komitetu stojącego na czele organizacji stanowią przedstawiciele Rady Meczetów, Komitetu na rzecz Praw Palestyny, Ruchu Oporu przeciw Globalizacji, brytyjskiej Partii Socjalistyczno-Robotniczej i redaktorzy lewicowych pism. Okazuje się więc, że demonstracjami sterują siły polityczne, którym zależy na wspieraniu interesów arabskich albo na pognębieniu rządu w Londynie. Popularna bulwarówka "Daily Mirror", od kilku miesięcy zwalczająca premiera Blaira, wyłożyła w lutym 10 tys. funtów na wynajęcie ekranu pod Big Benem w Londynie, gdzie pojawiały się antywojenne hasła.
Żaden organizator demonstracji nie podał informacji o tym, ile pieniędzy zebrano na wspieranie manifestacji antywojennych. Mówi się ogólnikowo o datkach od stowarzyszeń i osób prywatnych, ale niektóre z tych "prywatnych" dotacji sięgają kilkunastu tysięcy dolarów, a przez centra organizacyjne protestów przepływają miliony dolarów.
Manifestacja w Londynie 15 lutego kosztowała prawie milion funtów. Firmy transportowe zrobiły interes roku: do stolicy przyjechały tego dnia autokary i pociągi z ponad tysiąca miejscowości. Wynajęcie sceny w Hyde Parku kosztowało 6 tys. funtów. Politycy wspierający antywojenne (czytaj: antyrządowe) demonstracje liczą, że pieniądze zainwestowane w organizację protestów zwrócą się w formie kapitału politycznego. Andrew Murray, przywódca Koalicji Powstrzymać Wojnę, w rozmowie z brytyjskim dziennikiem "Guardian" przyznał: "Im dłużej będą trwały te protesty, tym wyraźniej ludzie zaczną dostrzegać, że nie chodzi tylko o wojnę w Iraku. Ta kampania może przynieść trwałe zmiany w polityce w Wielkiej Brytanii".
Siła propagandy
W organizowaniu manifestacji pomocna okazała się również antywojenna postawa rządów Niemiec, Rosji, i Francji. Uruchomienie machin propagandowych tych krajów sprawiło, że obywatele nie zaangażowani dotychczas w życie publiczne odłożyli na chwilę piloty telewizorów i poszli demonstrować. Czy w tej sytuacji przekona kogokolwiek opublikowany w "Die Zeit" wywiad z inspektorami rozbrojeniowymi ONZ, którzy twierdzą, że gdyby Francja, Niemcy i Rosja solidarnie ze Stanami Zjednoczonymi zagroziły Saddamowi wojną, nie doszłoby do jej wybuchu?
Tymaczasem profesor Michael Hardt z Duke University i socjolog Antonio Negri (odsiadujący w areszcie domowym wyrok za współudział w porwaniu i zamordowaniu Aldo Moro) pewnie zacierali ręce, oglądając w ubiegłym tygodniu relacje z antywojennych pikiet. W końcu niespełna trzy lata temu w głośnej książce "Imperium" wydanej przez Harvard University Press przewidzieli taki scenariusz wydarzeń: konfrontację jedynego mocarstwa, czyli Ameryki, ze światową opinią publiczną.
Bez wątpienia toczą się dwie wojny. Jak skończy się ta pierwsza, na froncie w Iraku, raczej wiadomo. Teatrem drugiej są europejskie i amerykańskie ulice. Od polityki prezydenta USA, od tego, czy zdoła on zapobiec bratobójczym walkom po zakończeniu operacji w Iraku, zależy wynik bitwy z opinią publiczną.
Ostatnio MTV powtórnie nadała debatę o Iraku, w której wzięli udział Tony Blair i nastolatki z kilkunastu państw. Po lawinie deklaracji młodych Europejczyków, że Ameryka nie ma prawa atakować nikogo, głos zabiera Ammar Hassan, uciekinier z Bagdadu, i prosi premiera Wielkiej Brytanii: "Niech pan obali Saddama, proszę. On jest mordercą. Ludzie w Iraku umierają cały czas, nawet teraz, kiedy my tu rozmawiamy". Wtedy w studiu zapada cisza. Zdecydowanie za długa jak na dynamiczny program dla młodzieży.
To samo, co Ammar, mówią od dawna tysiące uchodźców z jego ojczyzny. Nie przeszkadza to demonstrantom wznosić haseł, że ataku nie powinno się zaczynać, bo "podczas bombardowań giną cywile". Co więcej, wielu "zatroskanych" powtarza jak mantrę: nie mamy prawa się wtrącać w sprawy innego państwa, to Irakijczycy sami powinni się uporać z reżimem.
Opinię, że Saddama nie trzeba pozbawiać prezydentury, podziela zdecydowana większość Europejczyków. Z badań ośrodka Pew Research Center wynika, że najwięcej zwolenników obalenia dyktatora znajduje się w Niemczech. To "najwięcej" to zaledwie 27 proc. Europejskie oskarżenia o obojętność na los Irakijczyków stawiane amerykańskiej administracji brzmią jak festiwal obłudy.
Zawodowcy i ideolodzy
Manifestujących z państw rozwiniętych połączyły obawy o własną skórę. O tym, że to strach, a nie logika kieruje demonstrantami, świadczy to, iż największe protesty odbyły się w krajach, których obywatele czują się zagrożeni wojną, czyli w USA i Wielkiej Brytanii, państwach zaangażowanych w iracki konflikt, oraz na południu Europy, gdzie poczucie bliskości Iraku jest nieporównywalnie większe.
Oprócz "przestraszonych wojną" można wyróżnić jeszcze dwie grupy, które wzięły udział w manifestacjach. Pierwsza to "zawodowi protestujący", dla których przeciwstawianie się czemukolwiek jest swego rodzaju rytuałem. Protestują oni przeciwko globalnemu ociepleniu, zanieczyszczeniu oceanów albo reality show, w zależności od tego, o czym mówią media.
Grupa odgrywająca najważniejszą rolę w ostatnich wydarzeniach na ulicach to ideolodzy: głównie antyglobaliści, ci sami, którzy jeździli demonstrować do Seattle, Genui i Pragi. I tym razem stanęli na wysokości zadania. Na tysiącach stron internetowych ukazują się zapowiedzi kolejnych wieców i wskazówki, jak na nie dotrzeć. Wszędzie też pełno ostrzeżeń, by "nie dać się nabrać na triki amerykańskiej propagandy", która "zrobi wszystko, byśmy się nie dowiedzieli, ilu niewinnych cywilów zginęło podczas bestialskich bombardowań".
Wspólnota interesów
Głównym organizatorem kampanii antywojennej w Wielkiej Brytanii jest Koalicja Powstrzymać Wojnę. Nazwa brzmi podniośle, ale mało kto wie, że trzon pięćdziesięciopięcioosobowego komitetu stojącego na czele organizacji stanowią przedstawiciele Rady Meczetów, Komitetu na rzecz Praw Palestyny, Ruchu Oporu przeciw Globalizacji, brytyjskiej Partii Socjalistyczno-Robotniczej i redaktorzy lewicowych pism. Okazuje się więc, że demonstracjami sterują siły polityczne, którym zależy na wspieraniu interesów arabskich albo na pognębieniu rządu w Londynie. Popularna bulwarówka "Daily Mirror", od kilku miesięcy zwalczająca premiera Blaira, wyłożyła w lutym 10 tys. funtów na wynajęcie ekranu pod Big Benem w Londynie, gdzie pojawiały się antywojenne hasła.
Żaden organizator demonstracji nie podał informacji o tym, ile pieniędzy zebrano na wspieranie manifestacji antywojennych. Mówi się ogólnikowo o datkach od stowarzyszeń i osób prywatnych, ale niektóre z tych "prywatnych" dotacji sięgają kilkunastu tysięcy dolarów, a przez centra organizacyjne protestów przepływają miliony dolarów.
Manifestacja w Londynie 15 lutego kosztowała prawie milion funtów. Firmy transportowe zrobiły interes roku: do stolicy przyjechały tego dnia autokary i pociągi z ponad tysiąca miejscowości. Wynajęcie sceny w Hyde Parku kosztowało 6 tys. funtów. Politycy wspierający antywojenne (czytaj: antyrządowe) demonstracje liczą, że pieniądze zainwestowane w organizację protestów zwrócą się w formie kapitału politycznego. Andrew Murray, przywódca Koalicji Powstrzymać Wojnę, w rozmowie z brytyjskim dziennikiem "Guardian" przyznał: "Im dłużej będą trwały te protesty, tym wyraźniej ludzie zaczną dostrzegać, że nie chodzi tylko o wojnę w Iraku. Ta kampania może przynieść trwałe zmiany w polityce w Wielkiej Brytanii".
Siła propagandy
W organizowaniu manifestacji pomocna okazała się również antywojenna postawa rządów Niemiec, Rosji, i Francji. Uruchomienie machin propagandowych tych krajów sprawiło, że obywatele nie zaangażowani dotychczas w życie publiczne odłożyli na chwilę piloty telewizorów i poszli demonstrować. Czy w tej sytuacji przekona kogokolwiek opublikowany w "Die Zeit" wywiad z inspektorami rozbrojeniowymi ONZ, którzy twierdzą, że gdyby Francja, Niemcy i Rosja solidarnie ze Stanami Zjednoczonymi zagroziły Saddamowi wojną, nie doszłoby do jej wybuchu?
Tymaczasem profesor Michael Hardt z Duke University i socjolog Antonio Negri (odsiadujący w areszcie domowym wyrok za współudział w porwaniu i zamordowaniu Aldo Moro) pewnie zacierali ręce, oglądając w ubiegłym tygodniu relacje z antywojennych pikiet. W końcu niespełna trzy lata temu w głośnej książce "Imperium" wydanej przez Harvard University Press przewidzieli taki scenariusz wydarzeń: konfrontację jedynego mocarstwa, czyli Ameryki, ze światową opinią publiczną.
Bez wątpienia toczą się dwie wojny. Jak skończy się ta pierwsza, na froncie w Iraku, raczej wiadomo. Teatrem drugiej są europejskie i amerykańskie ulice. Od polityki prezydenta USA, od tego, czy zdoła on zapobiec bratobójczym walkom po zakończeniu operacji w Iraku, zależy wynik bitwy z opinią publiczną.
Manifestacje antywojenne w Polsce organizuje Inicjatywa Stop Wojnie, skupiająca m.in. Komitet EFS2003, lewicową Pracowniczą Demokrację, Federację Młodych UP (wbrew popierającej wojnę UP) oraz Stowarzyszenie Studentów Muzułmańskich i Stowarzyszenie Irakijczyków w Polsce. Do Inicjatywy SW nie przyłączyła się m.in. Nowa Lewica, organizacja związana z Piotrem Ikonowiczem, która jednak przed sobotnią manifestacją rozwiesiła w Warszawie kilkadziesiąt plakatów zachęcających do przyjścia na plac Zamkowy. |
Więcej możesz przeczytać w 14/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.