Filmy marynistyczne będą kasowymi przebojami tego sezonu
Żaden gatunek filmowy nie jest naprawdę martwy - taka nauka płynie z Hollywood. Ile razy odtrąbiono już śmierć westernu, tymczasem ten gatunek nie tylko się wciąż odradza, ale i szlachetnieje (w latach 90. zebrał kilkanaście Oscarów). Tańczono też już na grobie musicalu, a filmy z tego gatunku wywalczyły najpierw pięć nominacji ("Moulin Rouge"), a rok później otrzymały sześć Oscarów (słabsze "Chicago"). Przygodowe kino o piratach również uznawano za przeżytek. Mówiło się nawet, że ciąży na nim klątwa. Tymczasem miesiąc temu na amerykańskie ekrany weszła wysokobudżetowa produkcja Disneya (za 125 mln USD) "Piraci z Karaibów. Klątwa Czarnej Perły", która okazała się wielkim sukcesem. Piraci pokonali w kinach m.in. trzecią część "Terminatora", zarabiając podczas pierwszego weekendu ponad 46 mln dolarów (po pięciu dniach - ponad 70 mln USD). Kapitana Jacka Sparrowa (główna rola) gra Johnny Depp. "Piraci z Karaibów" to jeden z filmów marynistycznych, które pojawią się także w przyszłym roku.
Zbóje w rajtuzach
Kino o morskich rozbójnikach jest tak stare jak Hollywood. Co ciekawe, wymyślił je ten sam człowiek, którego uważa się za ojca westernu. W 1903 r. Edwin S. Porter, pracownik wytwórni Thomasa Edisona, nakręcił dziesięciominutowy "Wielki napad na pociąg" - ze słynną mrożącą krew w żyłach sceną, w której przestępca strzela prosto w obiektyw kamery. W tym samym roku powstał znacznie prostszy dwuminutowy filmik "Patrolowa łódź policji zatoki nowojorskiej chwyta piratów". Nie oferował nic ponad to, co głosi tytuł - współcześni policjanci doganiają i po krótkiej walce aresztują trójkę uciekinierów w małej łódce.
Początkowo film piracki rozwijał się znacznie wolniej niż western. Między innymi dlatego, że na początku wieku w Ameryce wciąż roiło się od prawdziwych kowbojów, których popisy można było za grosze zarejestrować na taśmie. Wymachiwanie szpadą i małpie akrobacje na linach żaglowca to rozrywki nie tylko bardziej egzotyczne, ale i kosztowniejsze. Kino marynistyczne na dobre wystartowało dopiero w latach 20. XX wieku. Po pierwsze - wytwórnie mogły już sobie pozwolić na budowę wystawnych dekoracji, na przykład kilkunastometrowego żaglowca. Po drugie - pojawiły się gwiazdy zdolne do popisów wymaganych w tym gatunku, m.in. Douglas Fairbanks - jeden z pionierów hollywoodzkiego kina akcji.
Złota epoka filmów o piratach rozpoczęła się w połowie lat 30. Inwestowano w nie dużo pieniędzy, bo oferowały wszystko, co Hollywood ceni: zawadiackich szlachetnych bohaterów, romans, przygodę, akcję i egzotykę. Po prostu czysta rozrywka, która w niektórych wypadkach sprawdza się do dzisiaj. Z drobnymi zastrzeżeniami, bo standardy prezentacji męskich bohaterów zmieniły się do tego stopnia, że widok facetów z wąsikami i obfitym makijażem, hasających w rajtuzach po pokładzie często sprawia po latach wrażenie niezamierzonej gejowskiej farsy.
Nagła śmierć
Koniec rozwoju filmu z piratami był nagły. Co dziwne, przyszedł w okresie, gdy w hollywo-odzkim kinie wciąż ceniono naiwne fabuły, czyli w latach 50. Przez następne pół wieku gatunek powielał tę samą garść schematów: szlachetnych awanturników, zakochane w nich piękne córki dygnitarzy, zastępy jednonogich oraz jednookich wilków morskich i coraz bardziej czerstwe pomysły na popisy szermierzy. Kto widział jeden z tych filmów, w gruncie rzeczy widział pozostałą setkę.
Western, który wydaje się równie mocno przeżarty schematami, zdołał mimo wszystko przekształcić się w latach 60. w antywestern. Po części dlatego, że mit wolnego kowboja i podbijania nowych terenów (tzw. mitologia granicy) są w amerykańskiej kulturze niezwykle nośne. Z kolei musical zdołał wchłonąć nie tylko kontrkulturę ("Hair", "Jesus Christ Superstar"), ale i stylistykę MTV, kinowy postmodernizm ("Moulin Rouge"), a nawet formalne ekspery-menty reżyserów europejskich ("Tańcząc w ciemnościach"). Filmy o piratach nie doczekały się takich eksperymentów, lecz nie z tego powodu, iż nie było w tych filmach potencjału. W końcu większość fabuł krąży wokół bohaterów z moralnej szarej strefy.
Kino kostiumowe musi mieć wielki budżet. A tam gdzie wchodzą w grę duże wydatki, nie ma miejsca na eksperymenty. I w ten sposób podstawowa cecha gatunku - spektakularność i egzotyka - stały się głównym powodem jego skostnienia i upadku.
Zmartwychwstanie piratów
Jakby za mało było problemów z nadmiarem dławiących schematów w filmach z piratami, w ostatnim ćwierćwieczu doszła jeszcze wspomniana klątwa. Wysokobudżetowe opowieści o awanturnikach z Karaibów posłały na dno niejednego producenta. "Piraci" Romana Polańskiego byli jedną z największych klap finansowych lat 80. (budżet 40 mln dolarów, przychód w USA - 1,6 mln USD). "Wyspa piratów" Renny'ego Harlina okazała się jednym z najgorszych interesów lat 90. (budżet 92 mln dolarów, przychód - 11 mln USD). "Hook" Stevena Spielberga, mimo że na siebie zarobił, uchodzi za najgorszy film reżysera. Pirackich produkcji nie uratowali nawet członkowie cyrku Monty Pythona zaangażowani w projekt "Yellowbeard" z 1983 r. Za sukces można uznać tylko ich krótkometra-żową parodię gatunku: "The Crimson Permanent Assurance". Można by założyć, że dorosłego widza nie interesuje już gatunek pełen chwytów z bajek dla dzieci. Ale nawet dzieci odrzuciły filmy nawiązujące do tego nurtu - "Muppety na wyspie skarbów" z 1996 r. czy ubiegłoroczną disneyowską przeróbkę powieści Stevensona "Planeta skarbów". Klątwa? Być może. Pozostaje jeszcze całkiem zasadny argument, że żaden z tych filmów nie nadawał się do oglądania.
"Piraci z Karaibów" w reżyserii Gore'a Verbinskiego ("Polowanie na myszy", "Krąg") są już w Stanach Zjednoczonych jednym z największych sukcesów roku. Z kolei jesienią na ekrany wejdzie nowy film Australijczyka Petera Weira ("Stowarzyszenie umarłych poetów", "Świadek", "Bez lęku" czy "Truman Show") "Pan i władca. Na krańcu świata". Film Weira jest wymieniany jako jeden z oscarowych pewniaków. I choć opowiada o brytyjskiej flocie z czasów Napoleona, to jako film marynistyczny jest przez komentatorów wrzucany do jednego worka z "Piratami z Karaibów". "Pana i władcę" wyprodukowała (za 120 mln USD) wytwórnia 20th Century Fox, a zdjęcia realizowano w Fox Baja Studios w meksykańskim Rosarito, gdzie kręcono "Titanica". W głównego bohatera, kapitana Jacka Aubreya, wcielił się Russell Crowe ("Gladiator", "Piękny umysł"). Film "Pan i władca" to adaptacja poczytnej w Ameryce 20-tomowej sagi marynistycznej Patricka O'Briana.
Czy triumf "Piratów Karaibów" i bardzo prawdopodobny sukces "Pana i władcy" wystarczą, by mówić o odrodzeniu gatunku? Raczej nie. Wystarczy natomiast do uznania argumentu jakościowego. Recenzenci podkreślają, że scenariusz "Piratów Karaibów" (autorzy Ted Elliott i Terry Rossio, scenarzyści "Shreka") jest po prostu znacznie lepszy od tych z ubiegłych lat. A to już prowadzi do potwierdzenia prostej reguły - jeżeli odpowiedni ludzie zabierają się do rzeczy, to żaden gatunek nie jest naprawdę martwy. Nawet jeśli na banderze widać trupią czaszkę.
Zbóje w rajtuzach
Kino o morskich rozbójnikach jest tak stare jak Hollywood. Co ciekawe, wymyślił je ten sam człowiek, którego uważa się za ojca westernu. W 1903 r. Edwin S. Porter, pracownik wytwórni Thomasa Edisona, nakręcił dziesięciominutowy "Wielki napad na pociąg" - ze słynną mrożącą krew w żyłach sceną, w której przestępca strzela prosto w obiektyw kamery. W tym samym roku powstał znacznie prostszy dwuminutowy filmik "Patrolowa łódź policji zatoki nowojorskiej chwyta piratów". Nie oferował nic ponad to, co głosi tytuł - współcześni policjanci doganiają i po krótkiej walce aresztują trójkę uciekinierów w małej łódce.
Początkowo film piracki rozwijał się znacznie wolniej niż western. Między innymi dlatego, że na początku wieku w Ameryce wciąż roiło się od prawdziwych kowbojów, których popisy można było za grosze zarejestrować na taśmie. Wymachiwanie szpadą i małpie akrobacje na linach żaglowca to rozrywki nie tylko bardziej egzotyczne, ale i kosztowniejsze. Kino marynistyczne na dobre wystartowało dopiero w latach 20. XX wieku. Po pierwsze - wytwórnie mogły już sobie pozwolić na budowę wystawnych dekoracji, na przykład kilkunastometrowego żaglowca. Po drugie - pojawiły się gwiazdy zdolne do popisów wymaganych w tym gatunku, m.in. Douglas Fairbanks - jeden z pionierów hollywoodzkiego kina akcji.
Złota epoka filmów o piratach rozpoczęła się w połowie lat 30. Inwestowano w nie dużo pieniędzy, bo oferowały wszystko, co Hollywood ceni: zawadiackich szlachetnych bohaterów, romans, przygodę, akcję i egzotykę. Po prostu czysta rozrywka, która w niektórych wypadkach sprawdza się do dzisiaj. Z drobnymi zastrzeżeniami, bo standardy prezentacji męskich bohaterów zmieniły się do tego stopnia, że widok facetów z wąsikami i obfitym makijażem, hasających w rajtuzach po pokładzie często sprawia po latach wrażenie niezamierzonej gejowskiej farsy.
Nagła śmierć
Koniec rozwoju filmu z piratami był nagły. Co dziwne, przyszedł w okresie, gdy w hollywo-odzkim kinie wciąż ceniono naiwne fabuły, czyli w latach 50. Przez następne pół wieku gatunek powielał tę samą garść schematów: szlachetnych awanturników, zakochane w nich piękne córki dygnitarzy, zastępy jednonogich oraz jednookich wilków morskich i coraz bardziej czerstwe pomysły na popisy szermierzy. Kto widział jeden z tych filmów, w gruncie rzeczy widział pozostałą setkę.
Western, który wydaje się równie mocno przeżarty schematami, zdołał mimo wszystko przekształcić się w latach 60. w antywestern. Po części dlatego, że mit wolnego kowboja i podbijania nowych terenów (tzw. mitologia granicy) są w amerykańskiej kulturze niezwykle nośne. Z kolei musical zdołał wchłonąć nie tylko kontrkulturę ("Hair", "Jesus Christ Superstar"), ale i stylistykę MTV, kinowy postmodernizm ("Moulin Rouge"), a nawet formalne ekspery-menty reżyserów europejskich ("Tańcząc w ciemnościach"). Filmy o piratach nie doczekały się takich eksperymentów, lecz nie z tego powodu, iż nie było w tych filmach potencjału. W końcu większość fabuł krąży wokół bohaterów z moralnej szarej strefy.
Kino kostiumowe musi mieć wielki budżet. A tam gdzie wchodzą w grę duże wydatki, nie ma miejsca na eksperymenty. I w ten sposób podstawowa cecha gatunku - spektakularność i egzotyka - stały się głównym powodem jego skostnienia i upadku.
Zmartwychwstanie piratów
Jakby za mało było problemów z nadmiarem dławiących schematów w filmach z piratami, w ostatnim ćwierćwieczu doszła jeszcze wspomniana klątwa. Wysokobudżetowe opowieści o awanturnikach z Karaibów posłały na dno niejednego producenta. "Piraci" Romana Polańskiego byli jedną z największych klap finansowych lat 80. (budżet 40 mln dolarów, przychód w USA - 1,6 mln USD). "Wyspa piratów" Renny'ego Harlina okazała się jednym z najgorszych interesów lat 90. (budżet 92 mln dolarów, przychód - 11 mln USD). "Hook" Stevena Spielberga, mimo że na siebie zarobił, uchodzi za najgorszy film reżysera. Pirackich produkcji nie uratowali nawet członkowie cyrku Monty Pythona zaangażowani w projekt "Yellowbeard" z 1983 r. Za sukces można uznać tylko ich krótkometra-żową parodię gatunku: "The Crimson Permanent Assurance". Można by założyć, że dorosłego widza nie interesuje już gatunek pełen chwytów z bajek dla dzieci. Ale nawet dzieci odrzuciły filmy nawiązujące do tego nurtu - "Muppety na wyspie skarbów" z 1996 r. czy ubiegłoroczną disneyowską przeróbkę powieści Stevensona "Planeta skarbów". Klątwa? Być może. Pozostaje jeszcze całkiem zasadny argument, że żaden z tych filmów nie nadawał się do oglądania.
"Piraci z Karaibów" w reżyserii Gore'a Verbinskiego ("Polowanie na myszy", "Krąg") są już w Stanach Zjednoczonych jednym z największych sukcesów roku. Z kolei jesienią na ekrany wejdzie nowy film Australijczyka Petera Weira ("Stowarzyszenie umarłych poetów", "Świadek", "Bez lęku" czy "Truman Show") "Pan i władca. Na krańcu świata". Film Weira jest wymieniany jako jeden z oscarowych pewniaków. I choć opowiada o brytyjskiej flocie z czasów Napoleona, to jako film marynistyczny jest przez komentatorów wrzucany do jednego worka z "Piratami z Karaibów". "Pana i władcę" wyprodukowała (za 120 mln USD) wytwórnia 20th Century Fox, a zdjęcia realizowano w Fox Baja Studios w meksykańskim Rosarito, gdzie kręcono "Titanica". W głównego bohatera, kapitana Jacka Aubreya, wcielił się Russell Crowe ("Gladiator", "Piękny umysł"). Film "Pan i władca" to adaptacja poczytnej w Ameryce 20-tomowej sagi marynistycznej Patricka O'Briana.
Czy triumf "Piratów Karaibów" i bardzo prawdopodobny sukces "Pana i władcy" wystarczą, by mówić o odrodzeniu gatunku? Raczej nie. Wystarczy natomiast do uznania argumentu jakościowego. Recenzenci podkreślają, że scenariusz "Piratów Karaibów" (autorzy Ted Elliott i Terry Rossio, scenarzyści "Shreka") jest po prostu znacznie lepszy od tych z ubiegłych lat. A to już prowadzi do potwierdzenia prostej reguły - jeżeli odpowiedni ludzie zabierają się do rzeczy, to żaden gatunek nie jest naprawdę martwy. Nawet jeśli na banderze widać trupią czaszkę.
Klasyka kina pirackiego |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 31/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.