Polacy ciągle żyją urojeniami na temat wartości majątku odziedziczonego po PRL
Historia odchodzenia od własności państwowej obfituje od dawna - nie tylko w Polsce - w piramidalne nieporozumienia. Najpierw toczono boje w obronie własności państwowej jako lepszej, integrującej człowieka pracy z majątkiem (rozkradanym). Poźniej broniono własności państwowej w gałęziach uznawanych za strategiczne, czyli upoważnione do bezruchu i korzystania z budżetowego garnuszka. Ten i ów powoływał się przy tym na państwowe przedsiębiorstwa w międzywojennej Polsce, w których praca była wysoko cenionym zaszczytem i dobrodziejstwem. Tylko że poziom cnót obywatelskich był wtedy zupełnie inny niż w totalitarnej Polsce Ludowej.
Kilka lat temu pojawiły się genialne pomysły uwłaszczenia obywateli majątkiem państwowym po to, by wyrównać straty poniesione w czasach komunizmu. Była to oczywiście próba zbiorowego ataku na kasę. Bardzo wcześnie zaczęła się ujawniać przepaść miedzy rozdymanymi wyobrażeniami o wartości naszego majątku a jego realistycznymi wycenami. Pojawiły się publikacje profesora z Seattle (jak to poważnie brzmi!) obfitujące we wzięte z sufitu szacunki mające wykazać zbrodniczy charakter naszej prywatyzacji. To prawda, że od początku popełniano w niej błędy świadczące o słabej kondycji naszego aparatu, o jego niezdolności do walki o właściwą wycenę rynkową. Nie wykorzystano instytucji akcji imiennych, mogących zintegrować załogę z miejscem, warsztatem pracy. Przez lata zapominano, że najważniejszym aspektem umowy prywatyzacyjnej są zobowiązania inwestycyjne nabywcy, a nie pakiet socjalny, one bowiem decydują o materialnej, rzeczywistej przyszłości zakładu. Mariola Balicka z konkurencyjnego tygodnika przypomniała nam przecież ostatnio skandaliczną prywatyzację Domów Towarowych Centrum, wymuszoną przez załogę, skuszoną atrakcyjnym pakietem socjalnym, którego inwestor nie miał w ogóle zamiaru realizować.
Nie wmawiajmy sobie jednak, że ten nasz mocno przestarzały i zużyty majątek można było sprzedać kilkakrotnie drożej. O tym, jak trudne są problemy prywatyzacji, świadczy przykład wschodnich Niemiec, gdzie początkowo, po roku 1990, usiłowano prowadzić normalną politykę sprzedaży, dokonując nawet niemałych nakładów na modernizację i restrukturyzację majątku odziedziczonego po NRD. Usiłowania te w praktyce spełzły na niczym. Nikt nie chciał kupować poenerdowskiego barachła, ocenianego przecież wyżej niż polskie budowle socjalizmu. Niemcy sprywatyzowali to wszystko za symboliczną markę i uznali, że to bardziej opłacalne od utrzymywania własności państwowej.
Czas wreszcie przezwyciężyć nasze urojenia na temat wartości majątku odziedziczonego po PRL. Od gierkowskiej ekspansji nakładów (bo nie efektów) inwestycyjnych minęło 30 lat. W porównaniu z osiągnięciami światowej techniki były to już wtedy obiekty przestarzałe i na dodatek fatalnie ukierunkowane strukturalnie, znacznie gorzej niż na przykład inwestycje czeskie. Produkowaliśmy grube blachy czołgowe, a nie nowoczesne profile. Dlatego naszych hut należało się pozbyć już wcześniej, a nie rok w rok dopłacać kilka miliardów do ich wegetacji. Mnie, podatnika, utrzymywanie takiej własności państwowej kosztuje zbyt wiele.
Społeczeństwu i każdemu z nas opłaca się zapanowanie własności prywatnej jeszcze z jednego powodu. Pamiętamy dobrze, że od państwowych przedsiębiorstw i zarządców państwowej własności nie wolno było niczego się domagać i żądać. Natręctwo tego rodzaju uważane było za atak na socjalizm. Zakłady państwowe miały prawo do zanieczyszczania środowiska, do rabunkowej eksploatacji zasobów naturalnych, do uprzywilejowanego zaopatrzenia, do nieprzestrzegania ustaw. Własność państwowa zubożała kraje socjalistyczne względem reszty świata. To właśnie w gospodarce rynkowej, prywatnej, bez sektora państwowego łatwiej zmusić przedsiębiorcę do przestrzegania prawa i obowiązujących norm - zgodnie z interesem społecznym.
Do tego trzeba jednak innego niż u nas poziomu legislacji i nie skorumpowanych urzędników.
Kilka lat temu pojawiły się genialne pomysły uwłaszczenia obywateli majątkiem państwowym po to, by wyrównać straty poniesione w czasach komunizmu. Była to oczywiście próba zbiorowego ataku na kasę. Bardzo wcześnie zaczęła się ujawniać przepaść miedzy rozdymanymi wyobrażeniami o wartości naszego majątku a jego realistycznymi wycenami. Pojawiły się publikacje profesora z Seattle (jak to poważnie brzmi!) obfitujące we wzięte z sufitu szacunki mające wykazać zbrodniczy charakter naszej prywatyzacji. To prawda, że od początku popełniano w niej błędy świadczące o słabej kondycji naszego aparatu, o jego niezdolności do walki o właściwą wycenę rynkową. Nie wykorzystano instytucji akcji imiennych, mogących zintegrować załogę z miejscem, warsztatem pracy. Przez lata zapominano, że najważniejszym aspektem umowy prywatyzacyjnej są zobowiązania inwestycyjne nabywcy, a nie pakiet socjalny, one bowiem decydują o materialnej, rzeczywistej przyszłości zakładu. Mariola Balicka z konkurencyjnego tygodnika przypomniała nam przecież ostatnio skandaliczną prywatyzację Domów Towarowych Centrum, wymuszoną przez załogę, skuszoną atrakcyjnym pakietem socjalnym, którego inwestor nie miał w ogóle zamiaru realizować.
Nie wmawiajmy sobie jednak, że ten nasz mocno przestarzały i zużyty majątek można było sprzedać kilkakrotnie drożej. O tym, jak trudne są problemy prywatyzacji, świadczy przykład wschodnich Niemiec, gdzie początkowo, po roku 1990, usiłowano prowadzić normalną politykę sprzedaży, dokonując nawet niemałych nakładów na modernizację i restrukturyzację majątku odziedziczonego po NRD. Usiłowania te w praktyce spełzły na niczym. Nikt nie chciał kupować poenerdowskiego barachła, ocenianego przecież wyżej niż polskie budowle socjalizmu. Niemcy sprywatyzowali to wszystko za symboliczną markę i uznali, że to bardziej opłacalne od utrzymywania własności państwowej.
Czas wreszcie przezwyciężyć nasze urojenia na temat wartości majątku odziedziczonego po PRL. Od gierkowskiej ekspansji nakładów (bo nie efektów) inwestycyjnych minęło 30 lat. W porównaniu z osiągnięciami światowej techniki były to już wtedy obiekty przestarzałe i na dodatek fatalnie ukierunkowane strukturalnie, znacznie gorzej niż na przykład inwestycje czeskie. Produkowaliśmy grube blachy czołgowe, a nie nowoczesne profile. Dlatego naszych hut należało się pozbyć już wcześniej, a nie rok w rok dopłacać kilka miliardów do ich wegetacji. Mnie, podatnika, utrzymywanie takiej własności państwowej kosztuje zbyt wiele.
Społeczeństwu i każdemu z nas opłaca się zapanowanie własności prywatnej jeszcze z jednego powodu. Pamiętamy dobrze, że od państwowych przedsiębiorstw i zarządców państwowej własności nie wolno było niczego się domagać i żądać. Natręctwo tego rodzaju uważane było za atak na socjalizm. Zakłady państwowe miały prawo do zanieczyszczania środowiska, do rabunkowej eksploatacji zasobów naturalnych, do uprzywilejowanego zaopatrzenia, do nieprzestrzegania ustaw. Własność państwowa zubożała kraje socjalistyczne względem reszty świata. To właśnie w gospodarce rynkowej, prywatnej, bez sektora państwowego łatwiej zmusić przedsiębiorcę do przestrzegania prawa i obowiązujących norm - zgodnie z interesem społecznym.
Do tego trzeba jednak innego niż u nas poziomu legislacji i nie skorumpowanych urzędników.
Więcej możesz przeczytać w 31/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.