Za udawanie przed światem kogoś, kim się nie jest, prędzej czy później trzeba zapłacić najwyższą cenę
Pewnego dnia trzeba się rozliczyć ze wszystkiego. Ale to ze wszystkiego. Rzecz nieuchronna. I jakkolwiek odkładasz to, w czym się myliłeś, co jesteś dłużny, przed czym stchórzyłeś, w czym jest twoja wina, z tego wszystkiego rozliczysz się pewnego dnia. Dlatego bezustannie wzmacniaj swoją duszę, bo nie jesteś bez grzechu. A kiedy poprowadzą cię na stos, powtarzaj w duchu: jestem niewinny, ale jestem też winny. I rozlicz się dobrowolnie, wprzód nim tego zażądają: czyń roztropnie, a ludzie cię będą bardziej szanować, jeżeli to uczynisz" - słowami Sandora Maraiego można by zrecenzować "Telefon", najnowszy film Joela Schumachera. Jego bohater wchodzi pewnego dnia do budki telefonicznej, aby nie wiedząc o tym, narodzić się na nowo. Wyzna grzechy, stanie się chłopcem z Bronksu, czyli sobą.
Tyle że za udawanie przed światem kogoś, kim się nie jest, prędzej czy później trzeba zapłacić najwyższą cenę. Także w uczuciach. Dotyczy to i mężczyzn, którzy latami wcielają się w skórę macho z demobilu, a chwilami skrycie tęsknią za subtelną i delikatną stroną życia, i kobiet, które marzą o innym życiu niż "dobrowolnie" przez nie wybrane w imię wygody i usatysfakcjonowania innych.
Odszukałam ten cytat z Maraiego po przeczytaniu listów Simone de Beauvoir do Nelsona Algrena. Fascynująca, żywa lektura i namacalny dowód na to, że wierność sobie to nie czcze frazesy.
"Jestem niesamowicie zachłanna; chcę od życia wszystkiego, chcę być kobietą i mężczyzną, mieć wielu przyjaciół i samotność, dużo pracować i pisać dobre książki, i podróżować, i się bawić, być egoistką i altruistką... Widzisz, jak trudno osiągnąć wszystko, czego chcę" - pisała w latach 50. Beauvoir do amerykańskiego kochanka Nelsona Algrena.
Na prawie sześciuset stronach listów Simone de Beauvoir jawi się jako kobieta, która nie miewała problemów z odnalezieniem się w świecie mężczyzn. Walczyła z nimi, przyjaźniła się, rozstawała i nieraz grała tak jak oni znaczonymi kartami. "Pana książka mi się spodobała i Pan też mi się spodobał" - wyznała Algrenowi. Skończyła właśnie 40 lat i zakochała się w nim bez pamięci. "Mam nadzieję, że się sobą nawzajem nie rozczarujemy... Jeśli będę chłodna i wyniosła albo głupsza i mniej wytworna, niż myślałeś... poczekaj do następnego dnia" - pisała. To wcale nie on, ale ona zdecydowała o tym, jak miał wyglądać ten romans. Kochała, cieszyła się, że jest kochana, ale przecież nie tylko po to przyszła na świat. Beauvoir doskonale wiedziała, czego oczekuje od siebie, czego od mężczyzny, a czego od życia. Czy było jej z tą wiedzą łatwiej? "Niemożność ofiarowania całego życia nie oznacza, że nie kocha się dostatecznie mocno, gdyż ja wiem, że jedno i drugie jest prawdą: nasze życia muszą pozostać w pewnym sensie rozłączone, a jednak tak bardzo cię kocham". Algren nie mógł więc liczyć na to, że Beauvoir opuści dla niego Paryż i osiądzie w Chicago, ani że porzuci dla niego małego i niechlujnego Sartre'a. Kochała się w wielu mężczyznach (a to podobno takie niekobiece) i zawsze stawiała sprawę jasno: "Mimo, że nie śpię już z Sartre'em, to nigdy go nie zostawię. Wiesz, że mogłabym porzucić dla Ciebie większość rzeczy, ale nie byłabym tą Simone, która Ci się tak podoba, gdybym porzuciła życie z Sartre'em. Okazałabym się brudnym stworzeniem, zdrajczynią i egoistką". A taką Beauvoir nie chciała być. Co jakiś czas więc wchodziła do swojej "budki telefonicznej" i przypominała światu, kim jest. Silnym, niezależnym człowiekiem. "Nie samolubnym, ale samodzielnym".
Tęskniła za swoim kochankiem, ale i przekonywała go: "Będziemy mieli więcej i kochać będziemy mocniej niż niejeden mąż i żona; będziemy spotykać się w miłości i w miłości rozstawać, i razem się cieszyć szczęściem lub tęsknić za sobą, zawsze w miłości". W tym czasie pisała następne książki, zarabiała duże pieniądze i podróżowała. Algren pisał kolejne książki, nie miał pieniędzy, siedział sfrustrowany w domu i deklarował: "Jestem w stanie natychmiast się z Tobą ożenić". Gdy dopadała go chandra i miał już dosyć tej miłości na odległość, Beauvoir wiedziała, jak go zatrzymać. Obietnicami bez pokrycia. "Mam wielką nadzieję, że znów Cię zobaczę, Nelsonie. Wzięłabym własny pokój i byłabym bardzo miła: pozmywam naczynia i wyszoruję podłogi, sama pójdę po jajka i ciasto rumowe, nie dotknę Twoich włosów, policzka ani ramienia bez wyraźnego pozwolenia". To były te znaczone karty, które zazwyczaj mężczyźni wykładają na stół, obiecując wierność po grób. Grają nimi też kobiety, które przyrzekają, że w razie potrzeby zrezygnują z własnych ambicji. Gdy jednak trzeba się było z tych mrzonek rozliczyć, Beauvoir tłumaczyła: "Oddałabym podróże i wszelkie rozrywki, oddałabym przyjaciół i słodycz Paryża za możliwość pozostania na zawsze z Tobą, lecz nie umiałabym żyć szczęściem i miłością, nie umiałabym zarzucić pisania i pracy w tym jednym miejscu, gdzie moje pisanie i praca mają sens". Jakie to "niekobiece" postawienie sprawy. Czy dlatego Algren nie zrozumiał kobiety, która tak całkowicie czuła się kobietą w ramionach mężczyzny, i to znaczyło dla niej wiele, bardzo wiele? Może zrozumiał, że był dla niej tylko ciastkiem rumowym, które co prawda zjada się z apetytem, ale na pewno się od niego nie utyje? A czy nie o to chodzi niezależnej kobiecie?
Tyle że za udawanie przed światem kogoś, kim się nie jest, prędzej czy później trzeba zapłacić najwyższą cenę. Także w uczuciach. Dotyczy to i mężczyzn, którzy latami wcielają się w skórę macho z demobilu, a chwilami skrycie tęsknią za subtelną i delikatną stroną życia, i kobiet, które marzą o innym życiu niż "dobrowolnie" przez nie wybrane w imię wygody i usatysfakcjonowania innych.
Odszukałam ten cytat z Maraiego po przeczytaniu listów Simone de Beauvoir do Nelsona Algrena. Fascynująca, żywa lektura i namacalny dowód na to, że wierność sobie to nie czcze frazesy.
"Jestem niesamowicie zachłanna; chcę od życia wszystkiego, chcę być kobietą i mężczyzną, mieć wielu przyjaciół i samotność, dużo pracować i pisać dobre książki, i podróżować, i się bawić, być egoistką i altruistką... Widzisz, jak trudno osiągnąć wszystko, czego chcę" - pisała w latach 50. Beauvoir do amerykańskiego kochanka Nelsona Algrena.
Na prawie sześciuset stronach listów Simone de Beauvoir jawi się jako kobieta, która nie miewała problemów z odnalezieniem się w świecie mężczyzn. Walczyła z nimi, przyjaźniła się, rozstawała i nieraz grała tak jak oni znaczonymi kartami. "Pana książka mi się spodobała i Pan też mi się spodobał" - wyznała Algrenowi. Skończyła właśnie 40 lat i zakochała się w nim bez pamięci. "Mam nadzieję, że się sobą nawzajem nie rozczarujemy... Jeśli będę chłodna i wyniosła albo głupsza i mniej wytworna, niż myślałeś... poczekaj do następnego dnia" - pisała. To wcale nie on, ale ona zdecydowała o tym, jak miał wyglądać ten romans. Kochała, cieszyła się, że jest kochana, ale przecież nie tylko po to przyszła na świat. Beauvoir doskonale wiedziała, czego oczekuje od siebie, czego od mężczyzny, a czego od życia. Czy było jej z tą wiedzą łatwiej? "Niemożność ofiarowania całego życia nie oznacza, że nie kocha się dostatecznie mocno, gdyż ja wiem, że jedno i drugie jest prawdą: nasze życia muszą pozostać w pewnym sensie rozłączone, a jednak tak bardzo cię kocham". Algren nie mógł więc liczyć na to, że Beauvoir opuści dla niego Paryż i osiądzie w Chicago, ani że porzuci dla niego małego i niechlujnego Sartre'a. Kochała się w wielu mężczyznach (a to podobno takie niekobiece) i zawsze stawiała sprawę jasno: "Mimo, że nie śpię już z Sartre'em, to nigdy go nie zostawię. Wiesz, że mogłabym porzucić dla Ciebie większość rzeczy, ale nie byłabym tą Simone, która Ci się tak podoba, gdybym porzuciła życie z Sartre'em. Okazałabym się brudnym stworzeniem, zdrajczynią i egoistką". A taką Beauvoir nie chciała być. Co jakiś czas więc wchodziła do swojej "budki telefonicznej" i przypominała światu, kim jest. Silnym, niezależnym człowiekiem. "Nie samolubnym, ale samodzielnym".
Tęskniła za swoim kochankiem, ale i przekonywała go: "Będziemy mieli więcej i kochać będziemy mocniej niż niejeden mąż i żona; będziemy spotykać się w miłości i w miłości rozstawać, i razem się cieszyć szczęściem lub tęsknić za sobą, zawsze w miłości". W tym czasie pisała następne książki, zarabiała duże pieniądze i podróżowała. Algren pisał kolejne książki, nie miał pieniędzy, siedział sfrustrowany w domu i deklarował: "Jestem w stanie natychmiast się z Tobą ożenić". Gdy dopadała go chandra i miał już dosyć tej miłości na odległość, Beauvoir wiedziała, jak go zatrzymać. Obietnicami bez pokrycia. "Mam wielką nadzieję, że znów Cię zobaczę, Nelsonie. Wzięłabym własny pokój i byłabym bardzo miła: pozmywam naczynia i wyszoruję podłogi, sama pójdę po jajka i ciasto rumowe, nie dotknę Twoich włosów, policzka ani ramienia bez wyraźnego pozwolenia". To były te znaczone karty, które zazwyczaj mężczyźni wykładają na stół, obiecując wierność po grób. Grają nimi też kobiety, które przyrzekają, że w razie potrzeby zrezygnują z własnych ambicji. Gdy jednak trzeba się było z tych mrzonek rozliczyć, Beauvoir tłumaczyła: "Oddałabym podróże i wszelkie rozrywki, oddałabym przyjaciół i słodycz Paryża za możliwość pozostania na zawsze z Tobą, lecz nie umiałabym żyć szczęściem i miłością, nie umiałabym zarzucić pisania i pracy w tym jednym miejscu, gdzie moje pisanie i praca mają sens". Jakie to "niekobiece" postawienie sprawy. Czy dlatego Algren nie zrozumiał kobiety, która tak całkowicie czuła się kobietą w ramionach mężczyzny, i to znaczyło dla niej wiele, bardzo wiele? Może zrozumiał, że był dla niej tylko ciastkiem rumowym, które co prawda zjada się z apetytem, ale na pewno się od niego nie utyje? A czy nie o to chodzi niezależnej kobiecie?
Więcej możesz przeczytać w 31/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.