Niech Polacy zrzekną się roszczeń wobec dawnego ZSRR na rzecz niemieckich wypędzonych
Rządząca w Niemczech lewica przestała się bawić w sentymenty. Niemcy mają prawo - mówią jej przedstawiciele - spojrzeć na swoją historię na nowo, a jest w niej cierpienie i krzywda wyrządzona przez Polaków, Czechów i inne narody. W polityce niemieckiej pojawiło się ostatnio (?) coś więcej niż tylko troska o wypędzonych. Pojawiło się pewne zrozumienie dla terytorialnych resentymentów. I to nawet u kanclerza Gerharda Schrödera oraz ministra spraw zagranicznych Joschki Fischera. Na razie objawia się ono wzmożonym naciskiem na Czechy, by anulowały tzw. dekrety Benes�a. O tym, co może się dziać dalej, świadczy sejmowa wypowiedź Włodzimierza Cimoszewicza, ministra spraw zagranicznych RP (z 24 lipca): "Nie można wykluczyć, że po wejściu Polski do Unii Europejskiej stowarzyszenia wypędzonych Niemców będą próbowały rościć sobie prawa do polskich ziem zachodnich. Te próby będą jednak nieskuteczne i to jest sprawa zupełnie oczywista. (...) Polskiej władzy nie są znane fakty, aby oficjalne władze Niemiec miały z tym cokolwiek wspólnego". Czy rzeczywiście mamy taką pewność?
Czy deklarowane przez Schrödera i Leszka Millera doskonałe stosunki między Niemcami a Polską nie są tylko propagandą? Od stanu relacji polsko-niemieckich zawsze zależało znaczenie Związku Wypędzonych. Im te relacje były lepsze, tym mniej znacząca była pozycja związku. Jego siła wzrastała, gdy pogarszały się stosunki polsko-niemieckie. Bund der Vertriebenen czuje się dziś lepiej niż kiedykolwiek.
Tabu wypędzonych?
Erika Steinbach, przewodnicząca BdV, nigdy nie bawiła się w sentymenty. Dotychczas nie usłyszeliśmy z jej ust słów ubolewania z powodu zbrodni dokonanych przez Niemców na Żydach, Polakach, Cyganach, Słowakach i innych narodach. Jej uparta walka o wejście na polityczne salony zaczyna wydawać owoce. A jeszcze niedawno sądzono, że BdV jest jedną z licznych organizacji wyższej użyteczności publicznej, które skupiają się na pielęgnowaniu tradycji i kultury przywiezionej z dawnej ojczyzny. W 1998 r. na łamach biuletynu Związku Wypędzonych "Deutscher Ostdienst" ukazał się artykuł Herberta Maessena o znamiennym tytule "Wypędzeni z życia publicznego". Można tam m.in. przeczytać: "Problemy wypędzonych nie znajdują miejsca w gazetach czy mediach elektronicznych. Możliwości uprawiania publicystyki w tej dziedzinie są żadne. Media wypędzonych tracą konieczne materialne wsparcie". Autor ubolewa, że postulaty wypędzonych są w społeczeństwie niemieckim odrzucane albo traktowane obojętnie. Młodzież nic nie wie o niemieckim Królewcu i Immanuelu Kancie, nie wie o Gdańsku, chyba że jako o rodzinnym mieście Güntera Grassa. Niemcy nie znają swojej historii i nie chcą jej znać.
W tamtych czasach poważne dzienniki unikały jak ognia eksponowania, a nawet odnotowywania wypowiedzi znanych działaczy związkowych. Kilka dni temu na łamach "Frankfurter Allgemeine Zeitung" można było przeczytać, że w swojej ocenie działalności związku oraz w ocenie projektu powołania Centrum przeciw Wypędzeniom prof. Władysław Bartoszewski, były szef polskiego MSZ, kieruje się resentymentami. Dowiadujemy się też nieoczekiwanie, że pora skończyć z poprawnością polityczną dotyczącą sprawy wypędzeń.
Wypędzeni z Mandżurii
W skład Związku Wypędzonych wchodzą - obok Ziomkostwa Ślązaków i Ziomkostwa Niemców Sudeckich - organizacje całkiem egzotyczne, jak Ziomkostwo Szwabów Wołoskich, które skupia wysiedleńców z Rumunii, Rosjan wołżańskich i późnych przesiedleńców z tzw. demoludów, głównie z Polski. Każdy, kto w czasach hitlerowskich mieszkał choć przez chwilę poza obszarem dzisiejszej RFN (nawet w Mandżurii), a następnie wrócił, ma status wypędzonego. Joschka Fischer ma zatem status wypędzonego z Węgier. W niemieckiej interpretacji, za wypędzonego może być uznany nawet syn generalnego gubernatora Hansa Franka, a także dzieci załogi Oświęcimia. Tak dorobiła się statusu wypędzonej sama Erika Steinbach, której ojciec służył przez kilka lat na polskim Pomorzu. Dlatego Steinbach, podając liczbę wypędzonych, mówiła o trzydziestu milionach. Potem nieco się pohamowała - dziś wspomina o czternastu milionach.
Nikt nie przeczy, że wypędzenia, usuwanie siłą ze stron rodzinnych, gdziekolwiek się zdarzają, są godne potępienia. Grzechem niemieckiej interpretacji jest zamazywanie różnic między wypędzeniem, ucieczką i przeprowadzką. To fałszowanie i naciąganie faktów. Nie było żadnych dekretów Bieruta, na które powołują się niektórzy działacze ziomkostw. Wysiedlenie Niemców, którzy nie zdążyli uciec przed Armią Czerwoną, zostało zaordynowane przez sowieckie władze wojskowe i potwierdzone przez zwycięskie mocarstwa w Poczdamie. Te decyzje nigdy nie były wykonywane bezwzględnie i konsekwentnie - inaczej nie byłoby dziś w Polsce mniejszości niemieckiej i jej sejmowej reprezentacji. Ani uchodźcy, ani przesiedleńcy, ani wreszcie fałszywi Niemcy, którzy w czasach komunistycznych po dostaniu się do RFN mogli uzyskać obywatelstwo dzięki zapisaniu się do związków wypędzonych, wypędzonymi nie są.
Koniec samobiczowania!
Politycy partii rządzących dziś w Niemczech mają świadomość, że roszczenia Związku Wypędzonych są w swoim duchu sprzeczne z ideą zjednoczonej Europy i układami dwustronnymi. Układy z 1990 r. przewidują wykluczenie restytucji majątków. Innymi słowy - rząd RFN zrezygnował w imieniu wypędzonych z ich roszczeń. W praktyce wziął więc na siebie ich zaspokojenie. Rządy nie mówią tego wprost, okłamują wypędzonych, aby nie rozpętywać fali procesów.
Na tym tle toczy się dyskusja o nowej świadomości Niemców, którzy chcą wreszcie przestać się samobiczować, bo jako naród cierpieli na równi z innymi, więc teraz należą im się za to pomniki. Nowa niemiecka interpretacja wojny i jej skutków dowodzi utraty wrażliwości - zarówno ludzkiej, jak i politycznej. Cierpienie sprawcy i cierpienie ofiary nigdy nie będą moralnie zrównane.
Steinbach do Moskwy!
Należę do wielomilionowej rzeszy Polaków, którzy musieli opuścić ziemie rodzinne na wschodnich rubieżach. Też zostałam wypędzona! Tak jak wielu innych Polaków moi rodzice i dziadkowie stracili swoją własność. Bezpowrotnie. Może ktoś w Niemczech powie wreszcie bez bawienia się w poprawność polityczną, że zawdzięczamy to Niemcom i ich zbrodniczej umowie z Sowietami, której efektem była zmiana mapy Europy. Nie domagamy się od Litwinów, Ukraińców czy Białorusinów zwrotu naszych majątków. Cieszymy się, że te narody uzyskały suwerenność i mogą żyć w wolności. Nie zauważyłam, by niemieccy wypędzeni wyrażali radość z odzyskania przez Polskę niepodległości. Jedynie wykorzystują demokrację w naszym państwie do stawiania żądań i prób wymuszania odszkodowań. Mam pomysł - my, Polacy, zrzekniemy się wszelkich roszczeń wobec dawnego Związku Sowieckiego na rzecz wypędzonych. W ramach rekompensaty. Niech Steinbach załatwia sprawę z Kremlem. Ciekawe, jak to się skończy. Moskwa z pewnością nie będzie się bawiła w polityczną poprawność.
Czy powinniśmy współczuć niemieckim kobietom gwałconym przez sowieckich żołnierzy? Współczujemy im, ale nie bardziej niż polskim kobietom i dziewczętom gwałconym przez żołnierzy tej armii podczas marszu na Berlin. Tyle że Polki nie wołały "Sieg Heil!" i nie wspierały hitlerowskiego najeźdźcy.
Steinbach wymyśliła, że Centrum przeciw Wypędzeniom będzie poświęcone nie tylko wypędzonym Niemcom, ale i Albańczykom z Kosowa, a także fali wypędzeń w Afryce. Bystry obserwator tych poczynań wie, że ta wzniosła idea to tylko parawan faktycznych celów kierownictwa związku. Centrum w rzeczywistości stanowiłoby pomnik niemieckich ofiar wojny, bo Steinbach nie obchodzą cierpienia innych narodów. Nie sądzę więc, by kontridea utworzenia takiego centrum we Wrocławiu czy innym mieście została przyjęta przez wypędzonych. Im przecież nie o to chodzi. Pomnik powinien, ich zdaniem, stanąć w Berlinie, stolicy Niemiec. Dodajmy - w mieście z przeszłością hitlerowsko-komunistyczną.
Czy deklarowane przez Schrödera i Leszka Millera doskonałe stosunki między Niemcami a Polską nie są tylko propagandą? Od stanu relacji polsko-niemieckich zawsze zależało znaczenie Związku Wypędzonych. Im te relacje były lepsze, tym mniej znacząca była pozycja związku. Jego siła wzrastała, gdy pogarszały się stosunki polsko-niemieckie. Bund der Vertriebenen czuje się dziś lepiej niż kiedykolwiek.
Tabu wypędzonych?
Erika Steinbach, przewodnicząca BdV, nigdy nie bawiła się w sentymenty. Dotychczas nie usłyszeliśmy z jej ust słów ubolewania z powodu zbrodni dokonanych przez Niemców na Żydach, Polakach, Cyganach, Słowakach i innych narodach. Jej uparta walka o wejście na polityczne salony zaczyna wydawać owoce. A jeszcze niedawno sądzono, że BdV jest jedną z licznych organizacji wyższej użyteczności publicznej, które skupiają się na pielęgnowaniu tradycji i kultury przywiezionej z dawnej ojczyzny. W 1998 r. na łamach biuletynu Związku Wypędzonych "Deutscher Ostdienst" ukazał się artykuł Herberta Maessena o znamiennym tytule "Wypędzeni z życia publicznego". Można tam m.in. przeczytać: "Problemy wypędzonych nie znajdują miejsca w gazetach czy mediach elektronicznych. Możliwości uprawiania publicystyki w tej dziedzinie są żadne. Media wypędzonych tracą konieczne materialne wsparcie". Autor ubolewa, że postulaty wypędzonych są w społeczeństwie niemieckim odrzucane albo traktowane obojętnie. Młodzież nic nie wie o niemieckim Królewcu i Immanuelu Kancie, nie wie o Gdańsku, chyba że jako o rodzinnym mieście Güntera Grassa. Niemcy nie znają swojej historii i nie chcą jej znać.
W tamtych czasach poważne dzienniki unikały jak ognia eksponowania, a nawet odnotowywania wypowiedzi znanych działaczy związkowych. Kilka dni temu na łamach "Frankfurter Allgemeine Zeitung" można było przeczytać, że w swojej ocenie działalności związku oraz w ocenie projektu powołania Centrum przeciw Wypędzeniom prof. Władysław Bartoszewski, były szef polskiego MSZ, kieruje się resentymentami. Dowiadujemy się też nieoczekiwanie, że pora skończyć z poprawnością polityczną dotyczącą sprawy wypędzeń.
Wypędzeni z Mandżurii
W skład Związku Wypędzonych wchodzą - obok Ziomkostwa Ślązaków i Ziomkostwa Niemców Sudeckich - organizacje całkiem egzotyczne, jak Ziomkostwo Szwabów Wołoskich, które skupia wysiedleńców z Rumunii, Rosjan wołżańskich i późnych przesiedleńców z tzw. demoludów, głównie z Polski. Każdy, kto w czasach hitlerowskich mieszkał choć przez chwilę poza obszarem dzisiejszej RFN (nawet w Mandżurii), a następnie wrócił, ma status wypędzonego. Joschka Fischer ma zatem status wypędzonego z Węgier. W niemieckiej interpretacji, za wypędzonego może być uznany nawet syn generalnego gubernatora Hansa Franka, a także dzieci załogi Oświęcimia. Tak dorobiła się statusu wypędzonej sama Erika Steinbach, której ojciec służył przez kilka lat na polskim Pomorzu. Dlatego Steinbach, podając liczbę wypędzonych, mówiła o trzydziestu milionach. Potem nieco się pohamowała - dziś wspomina o czternastu milionach.
Nikt nie przeczy, że wypędzenia, usuwanie siłą ze stron rodzinnych, gdziekolwiek się zdarzają, są godne potępienia. Grzechem niemieckiej interpretacji jest zamazywanie różnic między wypędzeniem, ucieczką i przeprowadzką. To fałszowanie i naciąganie faktów. Nie było żadnych dekretów Bieruta, na które powołują się niektórzy działacze ziomkostw. Wysiedlenie Niemców, którzy nie zdążyli uciec przed Armią Czerwoną, zostało zaordynowane przez sowieckie władze wojskowe i potwierdzone przez zwycięskie mocarstwa w Poczdamie. Te decyzje nigdy nie były wykonywane bezwzględnie i konsekwentnie - inaczej nie byłoby dziś w Polsce mniejszości niemieckiej i jej sejmowej reprezentacji. Ani uchodźcy, ani przesiedleńcy, ani wreszcie fałszywi Niemcy, którzy w czasach komunistycznych po dostaniu się do RFN mogli uzyskać obywatelstwo dzięki zapisaniu się do związków wypędzonych, wypędzonymi nie są.
Koniec samobiczowania!
Politycy partii rządzących dziś w Niemczech mają świadomość, że roszczenia Związku Wypędzonych są w swoim duchu sprzeczne z ideą zjednoczonej Europy i układami dwustronnymi. Układy z 1990 r. przewidują wykluczenie restytucji majątków. Innymi słowy - rząd RFN zrezygnował w imieniu wypędzonych z ich roszczeń. W praktyce wziął więc na siebie ich zaspokojenie. Rządy nie mówią tego wprost, okłamują wypędzonych, aby nie rozpętywać fali procesów.
Na tym tle toczy się dyskusja o nowej świadomości Niemców, którzy chcą wreszcie przestać się samobiczować, bo jako naród cierpieli na równi z innymi, więc teraz należą im się za to pomniki. Nowa niemiecka interpretacja wojny i jej skutków dowodzi utraty wrażliwości - zarówno ludzkiej, jak i politycznej. Cierpienie sprawcy i cierpienie ofiary nigdy nie będą moralnie zrównane.
Steinbach do Moskwy!
Należę do wielomilionowej rzeszy Polaków, którzy musieli opuścić ziemie rodzinne na wschodnich rubieżach. Też zostałam wypędzona! Tak jak wielu innych Polaków moi rodzice i dziadkowie stracili swoją własność. Bezpowrotnie. Może ktoś w Niemczech powie wreszcie bez bawienia się w poprawność polityczną, że zawdzięczamy to Niemcom i ich zbrodniczej umowie z Sowietami, której efektem była zmiana mapy Europy. Nie domagamy się od Litwinów, Ukraińców czy Białorusinów zwrotu naszych majątków. Cieszymy się, że te narody uzyskały suwerenność i mogą żyć w wolności. Nie zauważyłam, by niemieccy wypędzeni wyrażali radość z odzyskania przez Polskę niepodległości. Jedynie wykorzystują demokrację w naszym państwie do stawiania żądań i prób wymuszania odszkodowań. Mam pomysł - my, Polacy, zrzekniemy się wszelkich roszczeń wobec dawnego Związku Sowieckiego na rzecz wypędzonych. W ramach rekompensaty. Niech Steinbach załatwia sprawę z Kremlem. Ciekawe, jak to się skończy. Moskwa z pewnością nie będzie się bawiła w polityczną poprawność.
Czy powinniśmy współczuć niemieckim kobietom gwałconym przez sowieckich żołnierzy? Współczujemy im, ale nie bardziej niż polskim kobietom i dziewczętom gwałconym przez żołnierzy tej armii podczas marszu na Berlin. Tyle że Polki nie wołały "Sieg Heil!" i nie wspierały hitlerowskiego najeźdźcy.
Steinbach wymyśliła, że Centrum przeciw Wypędzeniom będzie poświęcone nie tylko wypędzonym Niemcom, ale i Albańczykom z Kosowa, a także fali wypędzeń w Afryce. Bystry obserwator tych poczynań wie, że ta wzniosła idea to tylko parawan faktycznych celów kierownictwa związku. Centrum w rzeczywistości stanowiłoby pomnik niemieckich ofiar wojny, bo Steinbach nie obchodzą cierpienia innych narodów. Nie sądzę więc, by kontridea utworzenia takiego centrum we Wrocławiu czy innym mieście została przyjęta przez wypędzonych. Im przecież nie o to chodzi. Pomnik powinien, ich zdaniem, stanąć w Berlinie, stolicy Niemiec. Dodajmy - w mieście z przeszłością hitlerowsko-komunistyczną.
Więcej możesz przeczytać w 31/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.