Premierowi Danii daję największe szanse wśród kandydatów na szefa Komisji Europejskiej
"Bez wątpienia jestem zainteresowany tą posadą, ale poczekajmy na to, jak rozwinie się sytuacja w unii za rok, zobaczę też, co będzie działo się w moim życiu" - Paavo Lipponen
Zaczęły się spekulacje, albo i targi, o schedę po przewodniczącym Komisji Europejskiej Romano Prodim. Kiedy cztery lata temu zaczynał on aktualną kadencję, na użytek krajów kandydujących obiecał, że zakończy ją sukcesem procesu rozszerzenia. Wszystko wskazuje na to, że Prodi, o którym mówiono wtedy, że zostaje szefem komisji "z braku laku", dotrzyma słowa. Udział jego instytucji w tym procesie praktycznie się zakończył - uwieńczą go ratyfikacje traktatu akcesyjnego, co odbędzie się albo za sprawą referendów w trzech ostatnich krajach kandydujących, albo bezpośrednio na drodze parlamentarnej w krajach członkowskich.
Następca Prodiego stanie przed zupełnie innym zadaniem. Dodatkowym kontekstem jego urzędowania będzie - poza prowadzeniem spraw rozszerzonej unii - nowy kształt instytucjonalny wspólnoty nadany jej przez pierwszy w historii zjednoczenia europejskiego traktat konstytucyjny. Jaki - jeszcze nie wiemy, okaże się to w trakcie, a zwłaszcza w końcówce jesienno-zimowej konferencji międzyrządowej. Nowy przewodniczący komisji będzie współautorem sukcesu lub klęski tego traktatu.
Wróble na brukselskich dachach ćwierkają najczęściej o sześciu kandydatach: byłym premierze Finlandii - Paavo Lipponenie - oraz obecnych premierach: Austrii - Wolfgangu Schüsselu, Belgii - Guyu Verhofstatdzie, Danii - Andersie Foghu Rasmussenie, Wielkiej Brytanii - Tonym Blairze, i Hiszpanii - José Marii Aznarze. Trzeba przyznać, że jest to wielobarwna paleta. Kandydaci pochodzą z krajów poprzedniego rozszerzenia i z kraju założycielskiego; z krajów o skłonnościach federalistycznych lub też skrajnie eurosceptycznych. Są ludźmi sukcesu lub aspirują do funkcji europejskich wobec niewielkich szans reelekcji na rynku krajowym. W ostatecznej rozgrywce będą się liczyć cechy osobowościowe, wśród których najważniejsza może się okazać zdolność przywództwa. Pamiętając o zasadzie "pierwsze śliwki robaczywki", wśród kandydatów dotychczas ujawnionych największe szanse daję duńskiemu premierowi Rasmussenowi, któremu może być najłatwiej osiągnąć konsensus w czekającym nas europejskim konklawe.
Najnowszy eurobarometr przyniósł interesujące wyniki sondaży opinii publicznej. Wśród społeczeństw państw kandydujących najbardziej cieszą się na wejście do UE Cypryjczycy, najmniej - Estończycy. Rozumiem pierwszych, dla których niedawne doświadczenie otwarcia wewnętrznej granicy "turecko"-"greckiej" było chyba emocjonalnie podobne do fenomenu zburzenia muru berlińskiego. Nie rozumiem tych drugich, chyba że zdążyli kompletnie zapomnieć o nieodległym przecież doświadczeniu okupacji sowieckiej. Miedzy dwoma ekstremami (72 proc. dla Cypru i 31 proc. dla Estonii), gdzieś w środku, ale jednak zdecydowanie bliżej optymistycznych Cypryjczyków, znalazła się Polska (61 proc.).
Pośród mieszkańców krajów członkowskich najlepiej czują się w unii Luksemburczycy (85 proc.), najgorzej Brytyjczycy (30 proc.). To ostatnie nie byłoby niczym dziwnym, gdyby nie deptali im po piętach Austriacy. Jeśli pamiętamy, że to Brytyjczycy, Austriacy (34 proc. satysfakcji z członkostwa), Finowie (42 proc.), Hiszpanie (62 proc.), Duńczycy (63 proc.) lub Belgowie (67 proc.) mogą Europie zaofiarować swych premierów na urząd szefa komisji, zyskujemy dodatkowe elementy do wakacyjnych plotek, ale także do poważniejszych analiz politycznych i kalkulacji.
Mapa naszego kontynentu obrazująca europejskie samopoczucie obywateli poszczególnych krajów jest - jak widać - skomplikowana. Najbardziej podoba mi się to, że już wkrótce Polacy będą mogli rzeczywiście współdecydować o nowym szefie komisji, a także o przyszłym przewodniczącym Rady Europejskiej i europejskim ministrze spraw zagranicznych. To nam się jeszcze nigdy w historii nie zdarzyło.
Zaczęły się spekulacje, albo i targi, o schedę po przewodniczącym Komisji Europejskiej Romano Prodim. Kiedy cztery lata temu zaczynał on aktualną kadencję, na użytek krajów kandydujących obiecał, że zakończy ją sukcesem procesu rozszerzenia. Wszystko wskazuje na to, że Prodi, o którym mówiono wtedy, że zostaje szefem komisji "z braku laku", dotrzyma słowa. Udział jego instytucji w tym procesie praktycznie się zakończył - uwieńczą go ratyfikacje traktatu akcesyjnego, co odbędzie się albo za sprawą referendów w trzech ostatnich krajach kandydujących, albo bezpośrednio na drodze parlamentarnej w krajach członkowskich.
Następca Prodiego stanie przed zupełnie innym zadaniem. Dodatkowym kontekstem jego urzędowania będzie - poza prowadzeniem spraw rozszerzonej unii - nowy kształt instytucjonalny wspólnoty nadany jej przez pierwszy w historii zjednoczenia europejskiego traktat konstytucyjny. Jaki - jeszcze nie wiemy, okaże się to w trakcie, a zwłaszcza w końcówce jesienno-zimowej konferencji międzyrządowej. Nowy przewodniczący komisji będzie współautorem sukcesu lub klęski tego traktatu.
Wróble na brukselskich dachach ćwierkają najczęściej o sześciu kandydatach: byłym premierze Finlandii - Paavo Lipponenie - oraz obecnych premierach: Austrii - Wolfgangu Schüsselu, Belgii - Guyu Verhofstatdzie, Danii - Andersie Foghu Rasmussenie, Wielkiej Brytanii - Tonym Blairze, i Hiszpanii - José Marii Aznarze. Trzeba przyznać, że jest to wielobarwna paleta. Kandydaci pochodzą z krajów poprzedniego rozszerzenia i z kraju założycielskiego; z krajów o skłonnościach federalistycznych lub też skrajnie eurosceptycznych. Są ludźmi sukcesu lub aspirują do funkcji europejskich wobec niewielkich szans reelekcji na rynku krajowym. W ostatecznej rozgrywce będą się liczyć cechy osobowościowe, wśród których najważniejsza może się okazać zdolność przywództwa. Pamiętając o zasadzie "pierwsze śliwki robaczywki", wśród kandydatów dotychczas ujawnionych największe szanse daję duńskiemu premierowi Rasmussenowi, któremu może być najłatwiej osiągnąć konsensus w czekającym nas europejskim konklawe.
Najnowszy eurobarometr przyniósł interesujące wyniki sondaży opinii publicznej. Wśród społeczeństw państw kandydujących najbardziej cieszą się na wejście do UE Cypryjczycy, najmniej - Estończycy. Rozumiem pierwszych, dla których niedawne doświadczenie otwarcia wewnętrznej granicy "turecko"-"greckiej" było chyba emocjonalnie podobne do fenomenu zburzenia muru berlińskiego. Nie rozumiem tych drugich, chyba że zdążyli kompletnie zapomnieć o nieodległym przecież doświadczeniu okupacji sowieckiej. Miedzy dwoma ekstremami (72 proc. dla Cypru i 31 proc. dla Estonii), gdzieś w środku, ale jednak zdecydowanie bliżej optymistycznych Cypryjczyków, znalazła się Polska (61 proc.).
Pośród mieszkańców krajów członkowskich najlepiej czują się w unii Luksemburczycy (85 proc.), najgorzej Brytyjczycy (30 proc.). To ostatnie nie byłoby niczym dziwnym, gdyby nie deptali im po piętach Austriacy. Jeśli pamiętamy, że to Brytyjczycy, Austriacy (34 proc. satysfakcji z członkostwa), Finowie (42 proc.), Hiszpanie (62 proc.), Duńczycy (63 proc.) lub Belgowie (67 proc.) mogą Europie zaofiarować swych premierów na urząd szefa komisji, zyskujemy dodatkowe elementy do wakacyjnych plotek, ale także do poważniejszych analiz politycznych i kalkulacji.
Mapa naszego kontynentu obrazująca europejskie samopoczucie obywateli poszczególnych krajów jest - jak widać - skomplikowana. Najbardziej podoba mi się to, że już wkrótce Polacy będą mogli rzeczywiście współdecydować o nowym szefie komisji, a także o przyszłym przewodniczącym Rady Europejskiej i europejskim ministrze spraw zagranicznych. To nam się jeszcze nigdy w historii nie zdarzyło.
Więcej możesz przeczytać w 31/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.