Stolica nie jest już ośmiornicą pożerającą przyjezdnych, to raczej oni chcą ją wykorzystać "jak dziwkę"
Rozmawiają ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI i TOMASZ RACZEK
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, mamy okazję zweryfikować werdykt jury festiwalu gdyńskiego. Na ekrany wchodzi obsypany nagrodami film Dariusza Gajewskiego "Warszawa".
Zygmunt Kałużyński: Otóż, panie Tomaszu, mnie uderza w tym filmie anachroniczne założenie, pochodzące wręcz z XIX wieku. Różnica między prowincją a stolicą, miastem a wsią była wtedy uderzająca.
TR: Tytuł jest nieprzypadkowy. Mamy tutaj rozgrywającą się w Warszawie historię kilkorga ludzi, którzy przyjeżdżają do stolicy załatwić różne sprawy. Dla nich Warszawa jest miejscem trochę mitycznym: niebezpiecznym, tajemniczym, w którym mają się zdecydować ich losy.
ZK: Podobnie zachowywali się bohaterowie powieści Reymonta "Ziemia obiecana" - przyjeżdżali do Łodzi i przeżywali szok cywilizacyjny. Ale teraz? Ojciec szuka córki, która nie daje znaku życia. Dziewczyna przyjeżdża do mężczyzny, ale on już jej nie chce. Młody człowiek szuka pracy i spodziewa się, że znajdzie ją w wielkim mieście.
TR: Co w tym jest XIX-wiecznego, panie Zygmuncie? Te historie brzmią prawdopodobnie. Dlaczego miałoby to być niemożliwe?
ZK: Kiedyś takie przejście z prowincji do miasta było wielkim ryzykiem życiowym: albo się wygrywało i robiło karierę, albo też wpadało się w nieszczęście�
TR: Bo miasto zabijało?
ZK: Tak! Dzisiaj to zupełny anachronizm! Różnice między stolicą a krajem zatarły się do tego stopnia, że podobna sytuacja i uczuciowość wręcz nie może się trafić. Warszawa stała się miastem przede wszystkim urzędniczym, ośrodkiem administracji politycznej i bankowej. Nie jest już ową ośmiornicą cywilizacyjną.
TR: Bo dzisiaj nie wiadomo, co nazwać ośmiornicą. Być może wcale nie Warszawę, lecz ludzi z innych miast przyjeżdżających tu "za karierą", którzy stolicę chcą wykorzystać "jak dziwkę". Łatwiej tu dostać pracę, szybciej można zarobić pieniądze, ale ponieważ życie jest drogie, najlepiej te pieniądze wydawać u siebie, na prowincji. Oni nie są i wcale nie chcą się stać warszawiakami.
ZK: Czyli psują Warszawę! Niech pan zobaczy - Sejm składa się z prowincjuszy, którzy się nieprawdopodobnie panoszą. Dziewczyny z prowincji, które tu przyjeżdżają, a które już wcześniej w życiu okazały luz, demoralizują stolicę. Dla mnie to jest szczególnie odczuwalne, bo spędziłem młode lata na prowincji i pamiętam, że wtedy to był zupełnie inny świat. Nawet istniało pojęcie "głębokiej prowincji", to znaczy takiej, z której nie było żadnego kontaktu ze światem. Nikt nie przyjeżdżał z wielkiego świata i nikt nie odjeżdżał, a jeśli odjeżdżał, to była to ryzykowna podróż, taka jak do Afryki, by przeżyć niespodziewane przygody, zdobyć złoto albo stracić życie. Tymczasem teraz w kraju dzieje się więcej - na przykład w kulturze - niż w stolicy! Przecież teatry prowincjonalne często uważane są za pionierskie, wydawcy książek ze Szczecina czy Radomia proponują pozycje brane później pod uwagę przez kolegium Nike. Tym bardziej film, który ma taką mentalność jak "Warszawa", robi na mnie zdumiewające wrażenie, jakby myślenie z XIX wieku zostało umieszczone w dekoracjach roku 2003. Nagroda dla tego filmu wydaje mi się wręcz symptomatyczna dla stanu naszej kinematografii.
TR: Chce pan powiedzieć, że polska kinematografia jest myślowo XIX-wieczna?
ZK: Coś z tego jest, panie Tomaszu. Wystarczy popatrzeć na te wszystkie adaptacje literatury z XIX wieku�
TR: Ale przecież przewodniczącym jury w Gdyni był Marek Koterski, artysta zawsze dystansujący się wobec takiej postawy. Dowodem tego był chociażby jego ubiegłoroczny "Dzień świra".
ZK: O nagrodzie decydował nie tylko Koterski, lecz cały zespół, który podejrzewam o zastarzałą mentalność. Widnieje ona nie tylko w "Warszawie", ale w całym pakiecie, który był demonstrowany w Gdyni. Wszystkie tematy tam poruszane są ciągami sposobów myślenia i sztamp pochodzących nie z naszych czasów. Reżyserzy z trudem starają się nam je wpakować. Tak jak inscenizatorzy "Ogniem i mieczem", "Quo vadis" czy "Starej baśni", którzy próbowali coś jeszcze pozmieniać, by było nowocześnie, ale im się nie udało. W dodatku to kino, jeśli chodzi o styl, cechuje się "mentalnością telewizyjną". Kino wielkoekranowe ma zupełnie inne środki wyrazu niż film telewizyjny, który operuje ograniczoną liczbą postaci i opowiada historię w sposób powolny, by widzowie, którzy w trakcie siedzenia przed telewizorem mają ochotę wyjść do toalety, gdy wrócą, mogli wszystko uchwycić. Całą tę twórczość można nazwać niezbyt udaną "postkieślowszczyzną".
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, mamy okazję zweryfikować werdykt jury festiwalu gdyńskiego. Na ekrany wchodzi obsypany nagrodami film Dariusza Gajewskiego "Warszawa".
Zygmunt Kałużyński: Otóż, panie Tomaszu, mnie uderza w tym filmie anachroniczne założenie, pochodzące wręcz z XIX wieku. Różnica między prowincją a stolicą, miastem a wsią była wtedy uderzająca.
TR: Tytuł jest nieprzypadkowy. Mamy tutaj rozgrywającą się w Warszawie historię kilkorga ludzi, którzy przyjeżdżają do stolicy załatwić różne sprawy. Dla nich Warszawa jest miejscem trochę mitycznym: niebezpiecznym, tajemniczym, w którym mają się zdecydować ich losy.
ZK: Podobnie zachowywali się bohaterowie powieści Reymonta "Ziemia obiecana" - przyjeżdżali do Łodzi i przeżywali szok cywilizacyjny. Ale teraz? Ojciec szuka córki, która nie daje znaku życia. Dziewczyna przyjeżdża do mężczyzny, ale on już jej nie chce. Młody człowiek szuka pracy i spodziewa się, że znajdzie ją w wielkim mieście.
TR: Co w tym jest XIX-wiecznego, panie Zygmuncie? Te historie brzmią prawdopodobnie. Dlaczego miałoby to być niemożliwe?
ZK: Kiedyś takie przejście z prowincji do miasta było wielkim ryzykiem życiowym: albo się wygrywało i robiło karierę, albo też wpadało się w nieszczęście�
TR: Bo miasto zabijało?
ZK: Tak! Dzisiaj to zupełny anachronizm! Różnice między stolicą a krajem zatarły się do tego stopnia, że podobna sytuacja i uczuciowość wręcz nie może się trafić. Warszawa stała się miastem przede wszystkim urzędniczym, ośrodkiem administracji politycznej i bankowej. Nie jest już ową ośmiornicą cywilizacyjną.
TR: Bo dzisiaj nie wiadomo, co nazwać ośmiornicą. Być może wcale nie Warszawę, lecz ludzi z innych miast przyjeżdżających tu "za karierą", którzy stolicę chcą wykorzystać "jak dziwkę". Łatwiej tu dostać pracę, szybciej można zarobić pieniądze, ale ponieważ życie jest drogie, najlepiej te pieniądze wydawać u siebie, na prowincji. Oni nie są i wcale nie chcą się stać warszawiakami.
ZK: Czyli psują Warszawę! Niech pan zobaczy - Sejm składa się z prowincjuszy, którzy się nieprawdopodobnie panoszą. Dziewczyny z prowincji, które tu przyjeżdżają, a które już wcześniej w życiu okazały luz, demoralizują stolicę. Dla mnie to jest szczególnie odczuwalne, bo spędziłem młode lata na prowincji i pamiętam, że wtedy to był zupełnie inny świat. Nawet istniało pojęcie "głębokiej prowincji", to znaczy takiej, z której nie było żadnego kontaktu ze światem. Nikt nie przyjeżdżał z wielkiego świata i nikt nie odjeżdżał, a jeśli odjeżdżał, to była to ryzykowna podróż, taka jak do Afryki, by przeżyć niespodziewane przygody, zdobyć złoto albo stracić życie. Tymczasem teraz w kraju dzieje się więcej - na przykład w kulturze - niż w stolicy! Przecież teatry prowincjonalne często uważane są za pionierskie, wydawcy książek ze Szczecina czy Radomia proponują pozycje brane później pod uwagę przez kolegium Nike. Tym bardziej film, który ma taką mentalność jak "Warszawa", robi na mnie zdumiewające wrażenie, jakby myślenie z XIX wieku zostało umieszczone w dekoracjach roku 2003. Nagroda dla tego filmu wydaje mi się wręcz symptomatyczna dla stanu naszej kinematografii.
TR: Chce pan powiedzieć, że polska kinematografia jest myślowo XIX-wieczna?
ZK: Coś z tego jest, panie Tomaszu. Wystarczy popatrzeć na te wszystkie adaptacje literatury z XIX wieku�
TR: Ale przecież przewodniczącym jury w Gdyni był Marek Koterski, artysta zawsze dystansujący się wobec takiej postawy. Dowodem tego był chociażby jego ubiegłoroczny "Dzień świra".
ZK: O nagrodzie decydował nie tylko Koterski, lecz cały zespół, który podejrzewam o zastarzałą mentalność. Widnieje ona nie tylko w "Warszawie", ale w całym pakiecie, który był demonstrowany w Gdyni. Wszystkie tematy tam poruszane są ciągami sposobów myślenia i sztamp pochodzących nie z naszych czasów. Reżyserzy z trudem starają się nam je wpakować. Tak jak inscenizatorzy "Ogniem i mieczem", "Quo vadis" czy "Starej baśni", którzy próbowali coś jeszcze pozmieniać, by było nowocześnie, ale im się nie udało. W dodatku to kino, jeśli chodzi o styl, cechuje się "mentalnością telewizyjną". Kino wielkoekranowe ma zupełnie inne środki wyrazu niż film telewizyjny, który operuje ograniczoną liczbą postaci i opowiada historię w sposób powolny, by widzowie, którzy w trakcie siedzenia przed telewizorem mają ochotę wyjść do toalety, gdy wrócą, mogli wszystko uchwycić. Całą tę twórczość można nazwać niezbyt udaną "postkieślowszczyzną".
Więcej możesz przeczytać w 45/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.