Widmo krąży po Europie - widmo recesji
Tylko drakońska dieta może uratować umierającą z przejedzenia Europę. Kraje, gdzie gwałtownie spada produkt krajowy brutto, są tymi, które prowadziły socjalistyczną politykę "państwa dobrobytu" i wskutek tego mają wciąż nie zrównoważone finanse publiczne. Jak widać, deficyt budżetowy nie tyle napędza koniunkturę - jak utrzymują niektórzy ekonomiści od siedmiu boleści - ile wpędza w kłopoty. Niemcy skracają czas pobierania zasiłku przez bezrobotnych z 32 do 18 miesięcy, likwidują ulgi podatkowe (redukując jednocześnie podstawowe stawki podatku dochodowego), wprowadzają częściową odpłatność za usługi zdrowotne, zamrażają wysokość świadczeń emerytalnych. Francja zdecydowała się na wydłużenie czasu pracy niezbędnego do otrzymania emerytury z 37,5 roku do 40 lat. Zapowiadana jest także zmiana systemu ubezpieczeń zdrowotnych oraz prywatyzacja państwowych gigantów, takich jak koncern energetyczny Electricité de France - Gaz de France (EDF-GDF). Podobne propozycje (plan Hausnera) rozważane są także w Polsce. Równoważenie finansów nie przychodzi Europie łatwo. Socjalkapitalizm bowiem, choć został ciężko znokautowany, z areny dziejów zejść nie chce.
Elitarny klub ujemnego wzrostu
Ekonomiści mówią, że recesja jest wtedy, gdy przez dwa kolejne kwartały zmniejsza się PKB. Jeśli zaakceptujemy tę uczoną definicję, okaże się, że coraz to nowe państwa europejskie znajdują się w recesji. Po Portugalii i Holandii, gdzie przez trzy kolejne kwartały obniżał się PKB, do elitarnego "klubu ujemnego wzrostu" dołączają kolejne państwa - Niemcy (spadek PKB w dwóch ostatnich kwartałach), Włochy (to samo) oraz Francja. Na tym jednak lista się nie kończy. O recesji mówi się w wypadku Norwegii (spadek o 2 proc.). Na skraju recesji znajduje się także Dania, której PKB zmniejszył się aż o 0,6 proc.
Właściwie wszyscy członkowie Unii Europejskiej balansują na krawędzi recesji, z wahaniami PKB nie przekraczającymi 1 proc. Unia jako całość w drugim kwartale tego roku "rozwijała" się w tempie 0 proc., w dwóch poprzednich kwartałach - w tempie 0,1 proc.), a w strefie euro nastąpiło obniżenie PKB o 0,1 proc.
Gepard i rak
Jak łatwo zauważyć, członkami wspomnianego "elitarnego klubu" są państwa, które jeszcze niedawno uznawane były za kraje cudu gospodarczego. Cóż więc się stało, że ich gospodarki z gepardów zamieniły się w raki? Ekonomiści winią za to nadmierne deficyty budżetowe i rozbudowane świadczenia socjalne, obniżające konkurencyjność gospodarek. Natomiast politycy partii rządzących jak jeden mąż twierdzą, że przyczynami recesji są zmniejszenie eksportu, wywołane wzrostem kursu euro w stosunku do dolara, i spadek koniunktury na świecie. Nieśmiało i raczej tylko z przyzwyczajenia narzekają także na zbyt wysokie stopy procentowe. Przepowiadają również "stopniowe ożywienie". Jak łatwo zauważyć - ich zdaniem - winne są czynniki zewnętrzne, niezależne od polityki poszczególnych krajów, a to ożywienie ma spaść na gospodarkę niczym manna z nieba.
Niestety, cud się raczej nie wydarzy. Wim Duisenberg, szef (już w zasadzie były) Europejskiego Banku Centralnego (ECB), wielokrotnie powtarzał, że nie ma co oczekiwać dalszych cięć stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny, sugerując, że powrót trwałego wzrostu gospodarczego mogą zapewnić jedynie reformy strukturalne, nie zaś stymulowanie gospodarki za pomocą polityki pieniężnej. A dane dotyczące polityki pieniężnej dostarczają mu silnych argumentów. Roczne tempo powiększania podaży pieniądza, które skoczyło w czerwcu do 8,5 proc., wciąż wynosi w Unii Europejskiej ponad 8 proc., o wiele więcej niż wzorcowy wskaźnik ustalony na 4,5 proc.
Niestety, panowie Gerhard Schröder, Jean-Pierre Raffarin, Silvio Berlusconi i Jan Peter Balkenend dalej wolą wierzyć w zbawczą moc produkowania pieniądza, a znacznie mniej mówią o rozdmuchanych ponad możliwości świadczeniach socjalnych, wysokich wynagrodzeniach, niskiej konkurencyjności, małej elastyczności rynku pracy oraz o deficycie budżetowym. Nie dziwi ich także paradoks polegający na tym, że produkcja w rządzonych przez nich krajach spada, a konsumpcja rośnie.
Wspólna ideologia klęski
Kraje, których gospodarki wpadły w recesję, łączy jeszcze jedna wspólna cecha. Ich politykę gospodarczą w ostatnich latach kształtowały ideologie lewicowe. Wprawdzie w Portugalii, Danii, Norwegii, Holandii i Francji od roku partie socjalistyczne już nie rządzą, ale ich spuścizna pozostała. W innej sytuacji są Niemcy. Tu socjaldemokraci sprawują rządy nieprzerwanie od 1998 r. i powinni pozostać przy władzy jeszcze przez trzy lata. Nie mają na kogo zwalać winy za swoje niepowodzenia i muszą podjąć próbę wyprowadzenia kraju z kryzysu. Nie jest jednak pewne, czy ostatecznie się na to odważą. W niedawnych wyborach krajowych w Bawarii SPD poniosła druzgocącą klęskę, zdobywając zaledwie 18 proc. głosów, a według sondażu opublikowanego niedawno w "Sternie", gdyby wybory do Bundestagu odbyły się obecnie, na CDU/CSU głosowałoby 50 proc. wyborców, a na SPD zaledwie 26 proc. (w wyborach w 1998 r. - 41 proc., w 2002 r. - 38,5). Takiego spadku popularności Gerhard Schröder musi się bać. Jego osławiona "Agenda 2010" krytykowana jest więc przez chadeków jako program zawierający rozwiązania połowiczne. Dobrym przykładem jest tu niemiecki rynek pracy. Wprawdzie skrócono czas pobierania zasiłku przez bezrobotnych z 32 miesięcy do 18 miesięcy, ale zrezygnowano z zasady, że odmowa przyjęcia oferty pracy pozbawia bezrobotnego tego świadczenia. W ostatecznej wersji bowiem zapis ten wzbogacony został zastrzeżeniem, że dotyczy to jedynie ofert zgodnych z miejscowymi "warunkami pracy i płacy". Biorąc pod uwagę, że Niemcy mają najwyższy w Europie poziom wynagrodzeń i
- pomimo skrócenia - najdłuższy okres pobierania zasiłków, oznacza to poważne ograniczenie reformy rynku pracy.
Przy reformach niekonsekwentnych i połowicznych deficyt budżetowy nadal rośnie. Na krytyczne uwagi szefa Komisji Europejskiej Romana Prodiego o przekraczaniu dopuszczalnych granic deficytu Schröder odpowiedział słynnym już zwrotem, że "europejski pakt stabilizacyjny powinien być także paktem wzrostu". Nie wiadomo tylko, czy to jest próba gry na czas, czy też powrót do socjalistycznej ortodoksji, wedle której deficyt ma kreować wzrost. Faktem jednak pozostaje, że przyszłoroczny budżet niemiecki po raz drugi zamknie się rekordowym ujemnym saldem w wysokości ca 4 proc. PKB.
Prawi lewicowcy i lewi prawicowcy
Na pozór od reguły "co prawica poprawi, to lewica spieprzy" są w Europie dwa wyjątki. To laburzyści sprawujący władzę w Wielkiej Brytanii (ze względnie dobrymi wynikami) i populistyczno-prawicowa Forza Italia rządząca w trapionych recesją Włoszech. W istocie jednak potwierdzają one powyższą tezę. Wskazują jedynie na to, że można być rozsądnym ekonomicznie lewicowcem i prawicowym bolszewikiem. Anglicy po porządkach zrobionych przez "żelazną damę" niezbyt skłonni byli do powtarzania socjalistycznych eksperymentów. Berlusconi wprawdzie w 2001 r. wygrał wybory z programem bardzo liberalnym, ale niewiele zrealizował ze swoich obietnic, co sprawiło, że Włochy są krajem wymarzonym dla Andrzeja Leppera - z wysokim deficytem budżetowym i ogromnym długiem publicznym.
Polska mutacja zarazy
Polacy - naród dumny - są przekonani o wyjątkowości i niepowtarzalności swoich problemów. W rzeczywistości mamy do czynienia z tą samą zarazą, która rozprzestrzeniła się w zachodniej Europie. W Polsce po rządach "prawicowych bolszewików" w latach 1999-2001 (za porównanie Krzaklewskiego i Berlusconiego na pewno któryś się obrazi, a niewykluczone, że obaj), nastąpił czas szaleństwa lewackich rządów SLD, kończących się na szczęście obecnym otrzeźwieniem. Leszek Miller jest zatem w takiej samej sytuacji jak Gerhard Schröder (któryś się obrazi, niewykluczone, że obaj). Chciałby, ale boi się. I ma czego.
Jest jednak pewna różnica. Niepowodzenie reform w Niemczech oznaczać będzie klęskę wyborczą SPD i spore kłopoty dla przeciętnego Hansa Schmidta, tyle że jego roczny dochód wynosi 40 tys. euro i należy do najwyższych na świecie. Niepowodzenie reform w Polsce oznaczać będzie klęskę wyborczą SLD i katastrofę dla Jana Kowalskiego o statystycznym rocznym dochodzie w wysokości 8 tys. euro. Jak bowiem wiadomo, "zanim gruby schudnie, chudy...".
Elitarny klub ujemnego wzrostu
Ekonomiści mówią, że recesja jest wtedy, gdy przez dwa kolejne kwartały zmniejsza się PKB. Jeśli zaakceptujemy tę uczoną definicję, okaże się, że coraz to nowe państwa europejskie znajdują się w recesji. Po Portugalii i Holandii, gdzie przez trzy kolejne kwartały obniżał się PKB, do elitarnego "klubu ujemnego wzrostu" dołączają kolejne państwa - Niemcy (spadek PKB w dwóch ostatnich kwartałach), Włochy (to samo) oraz Francja. Na tym jednak lista się nie kończy. O recesji mówi się w wypadku Norwegii (spadek o 2 proc.). Na skraju recesji znajduje się także Dania, której PKB zmniejszył się aż o 0,6 proc.
Właściwie wszyscy członkowie Unii Europejskiej balansują na krawędzi recesji, z wahaniami PKB nie przekraczającymi 1 proc. Unia jako całość w drugim kwartale tego roku "rozwijała" się w tempie 0 proc., w dwóch poprzednich kwartałach - w tempie 0,1 proc.), a w strefie euro nastąpiło obniżenie PKB o 0,1 proc.
Gepard i rak
Jak łatwo zauważyć, członkami wspomnianego "elitarnego klubu" są państwa, które jeszcze niedawno uznawane były za kraje cudu gospodarczego. Cóż więc się stało, że ich gospodarki z gepardów zamieniły się w raki? Ekonomiści winią za to nadmierne deficyty budżetowe i rozbudowane świadczenia socjalne, obniżające konkurencyjność gospodarek. Natomiast politycy partii rządzących jak jeden mąż twierdzą, że przyczynami recesji są zmniejszenie eksportu, wywołane wzrostem kursu euro w stosunku do dolara, i spadek koniunktury na świecie. Nieśmiało i raczej tylko z przyzwyczajenia narzekają także na zbyt wysokie stopy procentowe. Przepowiadają również "stopniowe ożywienie". Jak łatwo zauważyć - ich zdaniem - winne są czynniki zewnętrzne, niezależne od polityki poszczególnych krajów, a to ożywienie ma spaść na gospodarkę niczym manna z nieba.
Niestety, cud się raczej nie wydarzy. Wim Duisenberg, szef (już w zasadzie były) Europejskiego Banku Centralnego (ECB), wielokrotnie powtarzał, że nie ma co oczekiwać dalszych cięć stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny, sugerując, że powrót trwałego wzrostu gospodarczego mogą zapewnić jedynie reformy strukturalne, nie zaś stymulowanie gospodarki za pomocą polityki pieniężnej. A dane dotyczące polityki pieniężnej dostarczają mu silnych argumentów. Roczne tempo powiększania podaży pieniądza, które skoczyło w czerwcu do 8,5 proc., wciąż wynosi w Unii Europejskiej ponad 8 proc., o wiele więcej niż wzorcowy wskaźnik ustalony na 4,5 proc.
Niestety, panowie Gerhard Schröder, Jean-Pierre Raffarin, Silvio Berlusconi i Jan Peter Balkenend dalej wolą wierzyć w zbawczą moc produkowania pieniądza, a znacznie mniej mówią o rozdmuchanych ponad możliwości świadczeniach socjalnych, wysokich wynagrodzeniach, niskiej konkurencyjności, małej elastyczności rynku pracy oraz o deficycie budżetowym. Nie dziwi ich także paradoks polegający na tym, że produkcja w rządzonych przez nich krajach spada, a konsumpcja rośnie.
Wspólna ideologia klęski
Kraje, których gospodarki wpadły w recesję, łączy jeszcze jedna wspólna cecha. Ich politykę gospodarczą w ostatnich latach kształtowały ideologie lewicowe. Wprawdzie w Portugalii, Danii, Norwegii, Holandii i Francji od roku partie socjalistyczne już nie rządzą, ale ich spuścizna pozostała. W innej sytuacji są Niemcy. Tu socjaldemokraci sprawują rządy nieprzerwanie od 1998 r. i powinni pozostać przy władzy jeszcze przez trzy lata. Nie mają na kogo zwalać winy za swoje niepowodzenia i muszą podjąć próbę wyprowadzenia kraju z kryzysu. Nie jest jednak pewne, czy ostatecznie się na to odważą. W niedawnych wyborach krajowych w Bawarii SPD poniosła druzgocącą klęskę, zdobywając zaledwie 18 proc. głosów, a według sondażu opublikowanego niedawno w "Sternie", gdyby wybory do Bundestagu odbyły się obecnie, na CDU/CSU głosowałoby 50 proc. wyborców, a na SPD zaledwie 26 proc. (w wyborach w 1998 r. - 41 proc., w 2002 r. - 38,5). Takiego spadku popularności Gerhard Schröder musi się bać. Jego osławiona "Agenda 2010" krytykowana jest więc przez chadeków jako program zawierający rozwiązania połowiczne. Dobrym przykładem jest tu niemiecki rynek pracy. Wprawdzie skrócono czas pobierania zasiłku przez bezrobotnych z 32 miesięcy do 18 miesięcy, ale zrezygnowano z zasady, że odmowa przyjęcia oferty pracy pozbawia bezrobotnego tego świadczenia. W ostatecznej wersji bowiem zapis ten wzbogacony został zastrzeżeniem, że dotyczy to jedynie ofert zgodnych z miejscowymi "warunkami pracy i płacy". Biorąc pod uwagę, że Niemcy mają najwyższy w Europie poziom wynagrodzeń i
- pomimo skrócenia - najdłuższy okres pobierania zasiłków, oznacza to poważne ograniczenie reformy rynku pracy.
Przy reformach niekonsekwentnych i połowicznych deficyt budżetowy nadal rośnie. Na krytyczne uwagi szefa Komisji Europejskiej Romana Prodiego o przekraczaniu dopuszczalnych granic deficytu Schröder odpowiedział słynnym już zwrotem, że "europejski pakt stabilizacyjny powinien być także paktem wzrostu". Nie wiadomo tylko, czy to jest próba gry na czas, czy też powrót do socjalistycznej ortodoksji, wedle której deficyt ma kreować wzrost. Faktem jednak pozostaje, że przyszłoroczny budżet niemiecki po raz drugi zamknie się rekordowym ujemnym saldem w wysokości ca 4 proc. PKB.
Prawi lewicowcy i lewi prawicowcy
Na pozór od reguły "co prawica poprawi, to lewica spieprzy" są w Europie dwa wyjątki. To laburzyści sprawujący władzę w Wielkiej Brytanii (ze względnie dobrymi wynikami) i populistyczno-prawicowa Forza Italia rządząca w trapionych recesją Włoszech. W istocie jednak potwierdzają one powyższą tezę. Wskazują jedynie na to, że można być rozsądnym ekonomicznie lewicowcem i prawicowym bolszewikiem. Anglicy po porządkach zrobionych przez "żelazną damę" niezbyt skłonni byli do powtarzania socjalistycznych eksperymentów. Berlusconi wprawdzie w 2001 r. wygrał wybory z programem bardzo liberalnym, ale niewiele zrealizował ze swoich obietnic, co sprawiło, że Włochy są krajem wymarzonym dla Andrzeja Leppera - z wysokim deficytem budżetowym i ogromnym długiem publicznym.
Polska mutacja zarazy
Polacy - naród dumny - są przekonani o wyjątkowości i niepowtarzalności swoich problemów. W rzeczywistości mamy do czynienia z tą samą zarazą, która rozprzestrzeniła się w zachodniej Europie. W Polsce po rządach "prawicowych bolszewików" w latach 1999-2001 (za porównanie Krzaklewskiego i Berlusconiego na pewno któryś się obrazi, a niewykluczone, że obaj), nastąpił czas szaleństwa lewackich rządów SLD, kończących się na szczęście obecnym otrzeźwieniem. Leszek Miller jest zatem w takiej samej sytuacji jak Gerhard Schröder (któryś się obrazi, niewykluczone, że obaj). Chciałby, ale boi się. I ma czego.
Jest jednak pewna różnica. Niepowodzenie reform w Niemczech oznaczać będzie klęskę wyborczą SPD i spore kłopoty dla przeciętnego Hansa Schmidta, tyle że jego roczny dochód wynosi 40 tys. euro i należy do najwyższych na świecie. Niepowodzenie reform w Polsce oznaczać będzie klęskę wyborczą SLD i katastrofę dla Jana Kowalskiego o statystycznym rocznym dochodzie w wysokości 8 tys. euro. Jak bowiem wiadomo, "zanim gruby schudnie, chudy...".
Więcej możesz przeczytać w 45/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.