Dzisiejsze kłopoty polskiej gospodarki to efekt błędów polityki ustrojowej
Okłopotach finansowych naszego państwa powiedziano i napisano już niemal wszystko. Prawidłowo rejestruje się coraz smutniejsze realia, dostrzega fatalną strukturę i zbyt wysoki poziom wydatków państwowych, słusznie obawia o wzrost długu publicznego. Zagrożeniom wynikającym z tych zjawisk często nie towarzyszy jednak świadomość głębszych źródeł takiego niekorzystnego kształtowania się rzeczywistości gospodarczej. Wyraźnie preferuje się przy tym leczenie objawowe, a nie przyczynowe. Mało jest prób konstruowania scenariusza rozwoju sytuacji finansów i całej gospodarki. Nie można się też oprzeć wrażeniu, że w koncepcjach leczenia naszego budżetu dominuje spojrzenie ilościowe, postulujące powierzchowną poprawę relacji między dochodami a wydatkami, a nie zmianę filozofii naszych finansów publicznych. Tymczasem nie potrzeba szczególnej wnikliwości, by spostrzec, że podłoże dzisiejszych kłopotów ma charakter jakościowy, wynikający z błędów polityki ustrojowej. Mówiąc wprost, uzdrowienie naszych finansów publicznych wymaga odcięcia się od źródeł kryzysu, od błędnego wyboru politycznego sprzed lat, który sprowadził Polskę na trzecią drogę, drogę państwa opiekuńczego, drogę hybrydy ustrojowej, obiecującą jedynie wzrost deficytu budżetowego i długu publicznego.
Konieczne jest ponowne spojrzenie na naszą własną trzecią drogę i uświadomienie sobie popełnionych błędów. Jest to konieczne tym bardziej, że zbyt wielu polityków różnych opcji zachowuje się tak, jakby problem w ogóle nie istniał, jakby nie groził nam żaden wstrząs, jeśli nie katastrofa (w wypadku kontynuacji dotychczasowych praktyk).
Przypomnijmy więc, że w ramach walki z neoliberalizmem, którego w Polsce nigdy nie było, zdecydowano się po roku 1991 na niezwykle kosztowne reformy socjalne, ustawowo umocowane gwarancjami wypłat z budżetu. Uznano wtedy, że dość wyrzeczeń, że "ludziom trzeba dać", choć nie było z czego. Zachowano też pod wzniosłymi patriotycznymi hasłami sektor państwowy, pochodzący z czasów ekspansji zbrojeniowej "obozu", a będący dziś jedynie skarbonką bez dna, pochłaniającą miliardy. Wbrew logice transformacji ustrojowej pozostawiono też państwo w roli odpowiedzialnego za wszystko dyrektora. Te procesy doprowadziły do poważnego osłabienia państwa, jego wydolności w rozwiązywaniu rzeczywistych problemów. Co gorsze - wycofanie się z tej samobójczej polityki zdaje się przekraczać możliwości naszej klasy politycznej. Wskazuje na to tendencja do połowicznego i objawowego leczenia, widoczna w programie wicepremiera Hausnera, którego absolutnie nie podejrzewam o wadliwą ocenę sytuacji. Nie znaczy to, że projektowane zabiegi są zbędne. Są konieczne, ale nie oznaczają i nie zapowiadają przełomu w strukturze wydatków budżetowych. Gołym okiem widoczna jest ogromna dysproporcja między rozmiarami luki budżetowej a szczupłymi finansowymi rezultatami tych zabiegów.
W obliczu niemocy polskiej klasy politycznej trudno o optymistyczny scenariusz na najbliższe lata. Wyraźnie odkładane jest zmniejszenie deficytu budżetowego do 3 proc. PKB. By osiągnąć ten cel, trzeba by przy obecnym poziomie dochodów budżetowych zredukować wydatki o mniej więcej 30 mld zł w roku, a nie w ciągu trzech lat, jak chciałby wicepremier. Czy to realne? Dlatego nie spodziewam się obniżenia kosztów obsługi długu publicznego. Przeciwnie, zarówno spadek kursu złotego, jak i bardzo prawdopodobny wzrost stóp procentowych żądanych przez naszych wierzycieli wywoła dalszy wzrost kosztów. W tej sytuacji prawdopodobne staje się też "tąpnięcie" walutowe, urealniające międzynarodową wartość naszej gospodarki. Sprowadziłoby to nas, przynajmniej chwilowo, do właściwych wymiarów. Ceny - choćby tylko importu - wzrosną, a płace nominalne i świadczenia socjalne musiałyby pozostać na dotychczasowym poziomie. Alternatywy dla takiego scenariusza chętnie bym się doszukał, ale jej nie widzę. Nie sądzę, by nowa Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała się na politykę proinflacyjną i postawiła pod znakiem zapytania naszą obecność w Unii Europejskiej, nie mówiąc o walutowej.
Konieczne jest ponowne spojrzenie na naszą własną trzecią drogę i uświadomienie sobie popełnionych błędów. Jest to konieczne tym bardziej, że zbyt wielu polityków różnych opcji zachowuje się tak, jakby problem w ogóle nie istniał, jakby nie groził nam żaden wstrząs, jeśli nie katastrofa (w wypadku kontynuacji dotychczasowych praktyk).
Przypomnijmy więc, że w ramach walki z neoliberalizmem, którego w Polsce nigdy nie było, zdecydowano się po roku 1991 na niezwykle kosztowne reformy socjalne, ustawowo umocowane gwarancjami wypłat z budżetu. Uznano wtedy, że dość wyrzeczeń, że "ludziom trzeba dać", choć nie było z czego. Zachowano też pod wzniosłymi patriotycznymi hasłami sektor państwowy, pochodzący z czasów ekspansji zbrojeniowej "obozu", a będący dziś jedynie skarbonką bez dna, pochłaniającą miliardy. Wbrew logice transformacji ustrojowej pozostawiono też państwo w roli odpowiedzialnego za wszystko dyrektora. Te procesy doprowadziły do poważnego osłabienia państwa, jego wydolności w rozwiązywaniu rzeczywistych problemów. Co gorsze - wycofanie się z tej samobójczej polityki zdaje się przekraczać możliwości naszej klasy politycznej. Wskazuje na to tendencja do połowicznego i objawowego leczenia, widoczna w programie wicepremiera Hausnera, którego absolutnie nie podejrzewam o wadliwą ocenę sytuacji. Nie znaczy to, że projektowane zabiegi są zbędne. Są konieczne, ale nie oznaczają i nie zapowiadają przełomu w strukturze wydatków budżetowych. Gołym okiem widoczna jest ogromna dysproporcja między rozmiarami luki budżetowej a szczupłymi finansowymi rezultatami tych zabiegów.
W obliczu niemocy polskiej klasy politycznej trudno o optymistyczny scenariusz na najbliższe lata. Wyraźnie odkładane jest zmniejszenie deficytu budżetowego do 3 proc. PKB. By osiągnąć ten cel, trzeba by przy obecnym poziomie dochodów budżetowych zredukować wydatki o mniej więcej 30 mld zł w roku, a nie w ciągu trzech lat, jak chciałby wicepremier. Czy to realne? Dlatego nie spodziewam się obniżenia kosztów obsługi długu publicznego. Przeciwnie, zarówno spadek kursu złotego, jak i bardzo prawdopodobny wzrost stóp procentowych żądanych przez naszych wierzycieli wywoła dalszy wzrost kosztów. W tej sytuacji prawdopodobne staje się też "tąpnięcie" walutowe, urealniające międzynarodową wartość naszej gospodarki. Sprowadziłoby to nas, przynajmniej chwilowo, do właściwych wymiarów. Ceny - choćby tylko importu - wzrosną, a płace nominalne i świadczenia socjalne musiałyby pozostać na dotychczasowym poziomie. Alternatywy dla takiego scenariusza chętnie bym się doszukał, ale jej nie widzę. Nie sądzę, by nowa Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała się na politykę proinflacyjną i postawiła pod znakiem zapytania naszą obecność w Unii Europejskiej, nie mówiąc o walutowej.
Więcej możesz przeczytać w 45/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.