W polityce najważniejsza jest dziś rozrywka Żeby święcić polityczne sukcesy, nie wystarczy dobrze wypadać w telewizji. Trzeba być showmanem. Partie bez liderów showmanów stają się żywymi skamielinami i spadają do drugiej ligi. Sukcesy święcą zaś politycy, którzy dostarczają rozrywki: Jan Rokita, Roman Giertych czy Andrzej Lepper. Polityka jako show zaczęła się w Ameryce: tam najwcześniej telewizja stała się najpotężniejszym medium i tam najszybciej politycy musieli się do niej dostosować. Marshall McLuhan stwierdził kiedyś, że środek przekazu jest przekazem. Inaczej komunikują się ludzie znający pismo, inaczej ci, którzy tego wynalazku nie posmakowali. Inaczej oddziałują na wyborców politycy umiejący się posługiwać telewizją, inaczej - to znaczy gorzej - ci, którzy myślą, że przed kamerą wystarczy zaprezentować siebie i swoje poglądy.
Neil Postman w książce "Zabawić się na śmierć" (pierwsze wydanie w 1985 r.) zauważył, że tak jak kiedyś ducha Ameryki wyrażał wielki tygiel, jakim był Nowy Jork, tak później symbolem USA stało się Las Vegas - miasto nieustającej zabawy. Sercem współczesnej Ameryki są raczej Hollywood i Los Angeles, ale to tylko korekta geograficzna, bo to także centra zabawy. Postman trafnie wskazał, że najważniejsza w publicznym, medialnym życiu Amerykanów jest rozrywka. Największym wrogiem jest zaś nuda. Dowcipnym showmanem musi być kandydat na prezydenta, kaznodzieja, mądry komentator polityczny i prowadzący program o samochodach. Muszą bawić i rozśmieszać, w przeciwnym razie nikt ich nie będzie oglądał.
Żarciki Wałęsy
Wydarzeniem, które gwałtownie przyspieszyło proces upadku systemu komunistycznego w Polsce, była telewizyjna debata Wałęsa - Miodowicz w 1988 r. Rozmiary zwycięstwa przewodniczącego "Solidarności" w tym starciu wynikały nie tylko z tego, że po prostu miał rację, ale i z kapitalnego show, jakie urządził Wałęsa - mistrz bonmotów i żarcików. Wałęsa - już prezydent - miał godnego rywala i następcę w Aleksandrze Kwaśniewskim, polityku pozbawionym charyzmy, ale doskonale wyszkolonym przez specjalistów w dziedzinie telewizyjnej kreacji.
Obok Wałęsy i Kwaśniewskiego funkcjonowały stada działaczy wierzących, że pojawienie się w telewizji załatwia sprawę. Dotyczy to zresztą nie tylko polityków, ale i samej telewizji, nadal mało rozrywkowej, choć dominuje w niej właśnie rozrywka. By zrozumieć różnicę, warto obejrzeć motoryzacyjny program Martyny Wojciechowskiej w TVN Turbo, a potem jego brytyjski odpowiednik "Top Gear". Pierwszy obejrzą tylko fanatycy samochodów i figury Martyny, drugi obejrzy każdy, kto ma choć odrobinę poczucia humoru. I nie musi się interesować motoryzacją, bo to po prostu zabawny program rozrywkowy.
Jak Rokita okradł Ziobrę
Między politykiem rozrywkowym a tradycyjnym jest taka różnica jak między "Top Gear" a magazynem Wojciechowskiej. Tę różnicę było też widać podczas prac komisji śledczej badającej sprawę Rywina. Na kolejnych posiedzeniach szybko dało się zauważyć, że najbardziej dociekliwi są Zbigniew Ziobro i Jan Rokita. I Rokita ukradł parlamentarny spektakl Ziobrze. Okazał się o niebo lepszym showmanem. Dostarczał opinii publicznej nie tylko wiedzy, ale i wrażeń rodem z dobrego widowiska. Ziobro takich talentów nie ma, o czym boleśnie przekonał się nie tylko on, ale i całe Prawo i Sprawiedliwość. Przykład Rokity dowodzi, że nasza polityka się amerykanizuje - przynajmniej pod względem stylistycznym. Na czele sondaży mocno usadowiły się trzy partie, których liderzy świetnie się sprawdzają w polityce rozrywkowej: PO z Janem Rokitą, Samoobrona z Andrzejem Lepperem oraz LPR z Romanem Giertychem.
Partyjny frontman nie wystarczy, by odnieść sukces w polityce, bo nadal liczy się w niej sama polityka. Ważne są i poglądy, i umiejętności taktyczne, i zewnętrzne uwarunkowania. W przeciwnym razie wystarczyłoby wynająć na lidera aktora. Ci - na szczęście - są zazwyczaj przez wyborców odrzucani. Ronald Reagan jest tu wyjątkiem potwierdzającym regułę. Był wybitnym politykiem, a umiejętności aktorskie tylko pomogły mu w karierze.
Wielcy anachroniczni
W starciu z showmanami epoki telewizji nie mają większych szans politycy z epoki typografii (według określenia Postmana). W społecznej debacie będzie coraz mniej miejsca dla takich ludzi, jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jarosław Kaczyński czy Ryszard Bugaj. O polityków rozrywkowych musi się też postarać lewica, jeśli chce marzyć o powrocie do pierwszej ligi. Tomasz Nałęcz czy Marek Borowski z SDPL mają zadatki na showmanów, ale w SLD sytuacja wygląda źle: Krzysztof Janik czy Jerzy Szmajdziński nie są zabawni nawet w sombrerach.
Typograficzni politycy mogą jeszcze długo odgrywać ważną rolę na scenie politycznej, ale nie będą już w stanie oddziaływać na wyobraźnię milionów wyborców. Nie dla nich stanowisko prezydenta - mogą być najwyżej średniakami. Co ważne, o ich postępującej anachroniczności nie przesądza wiek. Można wymienić wielu młodych działaczy różnych partii, którym brakuje iskry Bożej, jaką mają Rokita czy Lepper.
Ostatnie dni łysych?
Na razie nie dociera do Polski inny wymiar amerykanizacji polityki. Richard Nixon stwierdził kiedyś, że przegrał wybory prezydenckie w wyniku spisku ludzi zajmujących się makijażem. Jednemu ze swoich potencjalnych następców zdradził sposób na to, jak się skutecznie ubiegać o prezydenturę: zrzucić 10 kilogramów nadwagi. Kiedy weźmie się pod lupę kilku ostatnich lokatorów Białego Domu, można dojść do wniosku, że już nigdy nie pojawi się w nim polityk pokroju Williama Howarda Tafta, który ważył 140 kg. Na początku XX wieku ten balast nie przeszkodził mu w wygraniu wyborów, w XXI wieku kłopoty mógłby mieć nawet Winston Churchill, plasujący się jednak kilka kategorii wagowych niżej.
Rewolucją w dziejach myśli politycznej był moment, w którym specjalista od wizerunku stał się w otoczeniu polityka ważniejszy niż autor jego przemówień. Na szczęście na nasz kontynent nie dotarła jeszcze zza oceanu obsesja doskonałego wyglądu. Można mieć jakiś feler i nie oznacza to konieczności usunięcia się z życia publicznego. Europejscy politycy to często konusy, dlatego marnie wyglądają u boku amerykańskich prezydentów, którzy za jakieś dwie kadencje będą musieli mieć sporo ponad dwa metry (wyścig do Białego Domu zawsze przegrywa niższy).
W Polsce można być popularnym politykiem i szczycić się łysiną, brzuszkiem, a nawet zmarszczkami (choć już Silvio Berlusconi nie pozwala sobie na taką słabość). Wynika to zapewne z naszego opóźnienia przy wchodzeniu w epokę telewizyjną.
Weselej, czyli smutniej
Sławomir Mrożek napisał kiedyś, że dowcipkowanie jest najlepszym sposobem na to, żeby mówiąc dużo, nie powiedzieć nic. Oczywiście, trudno się nie zastanawiać nad negatywnymi skutkami "entertenizacji" polityki. Od lat martwią się nimi pisarze science fiction. Philip K. Dick, jeden z najgenialniejszych wizjonerów, nakreślił obraz rozrywkowej demokracji. W jego powieści "Simulacra" Ameryką przyszłości rządzi Pierwsza Dama, autorka najpopularniejszego programu telewizyjnego. Wyborcy co cztery lata wybierają jej męża prezydenta, pozbawionego zupełnie znaczenia. Wiele proroctw Dicka jest o krok od spełnienia. Czyżby i to?
Żarciki Wałęsy
Wydarzeniem, które gwałtownie przyspieszyło proces upadku systemu komunistycznego w Polsce, była telewizyjna debata Wałęsa - Miodowicz w 1988 r. Rozmiary zwycięstwa przewodniczącego "Solidarności" w tym starciu wynikały nie tylko z tego, że po prostu miał rację, ale i z kapitalnego show, jakie urządził Wałęsa - mistrz bonmotów i żarcików. Wałęsa - już prezydent - miał godnego rywala i następcę w Aleksandrze Kwaśniewskim, polityku pozbawionym charyzmy, ale doskonale wyszkolonym przez specjalistów w dziedzinie telewizyjnej kreacji.
Obok Wałęsy i Kwaśniewskiego funkcjonowały stada działaczy wierzących, że pojawienie się w telewizji załatwia sprawę. Dotyczy to zresztą nie tylko polityków, ale i samej telewizji, nadal mało rozrywkowej, choć dominuje w niej właśnie rozrywka. By zrozumieć różnicę, warto obejrzeć motoryzacyjny program Martyny Wojciechowskiej w TVN Turbo, a potem jego brytyjski odpowiednik "Top Gear". Pierwszy obejrzą tylko fanatycy samochodów i figury Martyny, drugi obejrzy każdy, kto ma choć odrobinę poczucia humoru. I nie musi się interesować motoryzacją, bo to po prostu zabawny program rozrywkowy.
Jak Rokita okradł Ziobrę
Między politykiem rozrywkowym a tradycyjnym jest taka różnica jak między "Top Gear" a magazynem Wojciechowskiej. Tę różnicę było też widać podczas prac komisji śledczej badającej sprawę Rywina. Na kolejnych posiedzeniach szybko dało się zauważyć, że najbardziej dociekliwi są Zbigniew Ziobro i Jan Rokita. I Rokita ukradł parlamentarny spektakl Ziobrze. Okazał się o niebo lepszym showmanem. Dostarczał opinii publicznej nie tylko wiedzy, ale i wrażeń rodem z dobrego widowiska. Ziobro takich talentów nie ma, o czym boleśnie przekonał się nie tylko on, ale i całe Prawo i Sprawiedliwość. Przykład Rokity dowodzi, że nasza polityka się amerykanizuje - przynajmniej pod względem stylistycznym. Na czele sondaży mocno usadowiły się trzy partie, których liderzy świetnie się sprawdzają w polityce rozrywkowej: PO z Janem Rokitą, Samoobrona z Andrzejem Lepperem oraz LPR z Romanem Giertychem.
Partyjny frontman nie wystarczy, by odnieść sukces w polityce, bo nadal liczy się w niej sama polityka. Ważne są i poglądy, i umiejętności taktyczne, i zewnętrzne uwarunkowania. W przeciwnym razie wystarczyłoby wynająć na lidera aktora. Ci - na szczęście - są zazwyczaj przez wyborców odrzucani. Ronald Reagan jest tu wyjątkiem potwierdzającym regułę. Był wybitnym politykiem, a umiejętności aktorskie tylko pomogły mu w karierze.
Wielcy anachroniczni
W starciu z showmanami epoki telewizji nie mają większych szans politycy z epoki typografii (według określenia Postmana). W społecznej debacie będzie coraz mniej miejsca dla takich ludzi, jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jarosław Kaczyński czy Ryszard Bugaj. O polityków rozrywkowych musi się też postarać lewica, jeśli chce marzyć o powrocie do pierwszej ligi. Tomasz Nałęcz czy Marek Borowski z SDPL mają zadatki na showmanów, ale w SLD sytuacja wygląda źle: Krzysztof Janik czy Jerzy Szmajdziński nie są zabawni nawet w sombrerach.
Typograficzni politycy mogą jeszcze długo odgrywać ważną rolę na scenie politycznej, ale nie będą już w stanie oddziaływać na wyobraźnię milionów wyborców. Nie dla nich stanowisko prezydenta - mogą być najwyżej średniakami. Co ważne, o ich postępującej anachroniczności nie przesądza wiek. Można wymienić wielu młodych działaczy różnych partii, którym brakuje iskry Bożej, jaką mają Rokita czy Lepper.
Ostatnie dni łysych?
Na razie nie dociera do Polski inny wymiar amerykanizacji polityki. Richard Nixon stwierdził kiedyś, że przegrał wybory prezydenckie w wyniku spisku ludzi zajmujących się makijażem. Jednemu ze swoich potencjalnych następców zdradził sposób na to, jak się skutecznie ubiegać o prezydenturę: zrzucić 10 kilogramów nadwagi. Kiedy weźmie się pod lupę kilku ostatnich lokatorów Białego Domu, można dojść do wniosku, że już nigdy nie pojawi się w nim polityk pokroju Williama Howarda Tafta, który ważył 140 kg. Na początku XX wieku ten balast nie przeszkodził mu w wygraniu wyborów, w XXI wieku kłopoty mógłby mieć nawet Winston Churchill, plasujący się jednak kilka kategorii wagowych niżej.
Rewolucją w dziejach myśli politycznej był moment, w którym specjalista od wizerunku stał się w otoczeniu polityka ważniejszy niż autor jego przemówień. Na szczęście na nasz kontynent nie dotarła jeszcze zza oceanu obsesja doskonałego wyglądu. Można mieć jakiś feler i nie oznacza to konieczności usunięcia się z życia publicznego. Europejscy politycy to często konusy, dlatego marnie wyglądają u boku amerykańskich prezydentów, którzy za jakieś dwie kadencje będą musieli mieć sporo ponad dwa metry (wyścig do Białego Domu zawsze przegrywa niższy).
W Polsce można być popularnym politykiem i szczycić się łysiną, brzuszkiem, a nawet zmarszczkami (choć już Silvio Berlusconi nie pozwala sobie na taką słabość). Wynika to zapewne z naszego opóźnienia przy wchodzeniu w epokę telewizyjną.
Weselej, czyli smutniej
Sławomir Mrożek napisał kiedyś, że dowcipkowanie jest najlepszym sposobem na to, żeby mówiąc dużo, nie powiedzieć nic. Oczywiście, trudno się nie zastanawiać nad negatywnymi skutkami "entertenizacji" polityki. Od lat martwią się nimi pisarze science fiction. Philip K. Dick, jeden z najgenialniejszych wizjonerów, nakreślił obraz rozrywkowej demokracji. W jego powieści "Simulacra" Ameryką przyszłości rządzi Pierwsza Dama, autorka najpopularniejszego programu telewizyjnego. Wyborcy co cztery lata wybierają jej męża prezydenta, pozbawionego zupełnie znaczenia. Wiele proroctw Dicka jest o krok od spełnienia. Czyżby i to?
Więcej możesz przeczytać w 32/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.