Kontakt z tekstami Skiby grozi serią bolesnych zastrzyków Nie czytajcie tego felietonu. To stracony czas, który można spożytkować o wiele ciekawiej. Autor zwykle nie ma nic do powiedzenia, jedynie efekciarsko żongluje słowami, bezskutecznie usiłując wydobyć z siebie głębsze myśli. Skiba to zero. Kompletne dno. Trzecia liga felietonu. Kontakt z tekstami Skiby grozi serią bolesnych zastrzyków. Tego rodzaju antyreklama to w dzisiejszych czasach przykład wyrafinowanego chwalenia się. Bo jeżeli ktoś sam o sobie pisze, że jest dno, to na pewno tak nie jest. Mike Tyson, który oświadcza, że jest najgłupszym człowiekiem na świecie, jakiego zna, wie, co robi. Dzięki takim deklaracjom zyskuje sympatię. Świadomie rozmiękcza swój twardy wizerunek. Antyreklama jako reklama. Czasy, w których, żeby coś sprzedać, pokazywało się towar i zachęcało, kusząc światową marką czy rewelacyjnym zastosowaniem, dawno minęły. Później przyszła moda na odwoływanie się do wyobraźni nabywców. Sprzedając wodę gazowaną, papierosy czy gacie, budowano skojarzenia z krainą wiecznej przygody, miłosnych igraszek czy bezproblemowej młodości. Z czasem gra w metafory komplikowała się na tyle, że w ambitnej reklamie za nic nie można było pokazać towaru czy usług, które się reklamuje. Gdyby nie końcowe logo, ciężko byłoby się zorientować, o co chodzi. I tak na przykład guma do majtek reklamowała samochody, samochody reklamowały buty, a buty - pralki automatyczne.
Teraz w modzie jest antyreklama. Z tego patentu często korzystają artyści i politycy. Muzyk yassowy Ryszard Tymański czy rockandrollowiec Maciej Maleńczuk często mówią o sobie, że są dewiantami. Wielu hiphopowców chwali się w wywiadach, że miało konflikty z prawem. Muzycy metalowi deklarują się jako ludzie, którzy na co dzień kontaktują się z diabłem itd. Każdy z nich wie, że dzięki opowiadaniu wszelkich możliwych obrzydliwości można zyskać przychylność młodych słuchaczy. Politycy też ulegli modzie na antyreklamę, ale w nieco inny sposób. Oni nie ograniczają się do opowiadania. Im ktoś bardziej umoczony w afery, tym szybciej zyskuje na popularności. Dzięki umiejętnemu stosowaniu antyreklamy gwiazdami stali się tacy zwykli i szarzy ludzie, jak były minister zdrowia Mariusz Łapiński, mistrzyni w podrabianiu podpisów Renata Beger czy chodząca antyreklama własnej restauracji, tajfun komisji śledczej ds. afery Orlenu Zbigniew Witaszek.
Z dobrodziejstw antyreklamy często korzystają kabareciarze. Jeżeli ktoś mówi o sobie, że jest sobowtórem kosza na śmieci, wygrał casting do programu "Cela", udało mu się dojść do finału konkursu "Głupek roku", a jego dentysta przy nim zbankrutował - z miejsca podbija serca publiczności.
Antyreklama nie zawsze jednak bywa zrozumiała. Mieszkańcy i władze nadmorskich miejscowości zareagowali bardzo nerwowo, gdy w całej Polsce pojawiły się plakaty z hasłem "Nie jedźcie nad morze". W zamierzeniu pewnego operatora tanich połączeń telefonii komórkowej miała to być doskonała zachęta, by właśnie pojechać nad morze. Jak wiadomo, Polacy są krnąbrni i zawsze zrobią coś innego niż to, do czego się ich namawia. Operator szykował na plażach wiele imprez promocyjnych, konkursów i happeningów. Nie wszystkie mogły się odbyć, bo podczas niektórych krewkie władze kurortów przegoniły organizatorów i zarekwirowały kontrowersyjne plakaty. Wyrafinowana kampania reklamowa wzięła w łeb. Wkurzeni na złą pogodę właściciele nadmorskich knajp i hoteli odczytali antyreklamę dosłownie. Byli nawet tacy, którzy podejrzewali, że plakaty to krecia robota biur turystycznych, wywiadu izraelskiego lub wysuniętych na północ macek Al-Kaidy.
Antyreklama to niebezpieczna zabawka. Nieumiejętne jej stosowanie może zabić lub mocno poranić użytkownika. To nie plakaty z antyreklamowym hasłem "Nie jedźcie nad morze" zepsuły sezon na plażach Bałtyku. Wszystkiemu winne są władze Krynicy Morskiej, które widowiskowo strzeliły sobie samobója. Rok temu wymyślono, że jedną z ulic nazwie się ulicą "Teleexpresu". Popularny program Jedynki, który ma własną ulicę, to dobre medialne przełożenie dla miasteczka żyjącego z turystów. W rocznicę tego wydarzenia urządzono huczne obchody z transmisją na żywo. Pech chciał, że tuż przed transmisją nastąpiło oberwanie chmury. Cała Polska widziała, jak trzęsący się z zimna Maciej Orłoś walczy na plaży w strugach deszczu z wyrywaną przez wichurę parasolką, a kompletnie umoczona orkiestra marynarska usiłuje grać wesołą piosenkę. Jedna telewizyjna migawka trwająca kilkadziesiąt sekund. Piękna, niezamierzona antyreklama wypoczynku nad polskim morzem. I wszyscy ruszyli łapać resztki last minute na Rodos czy Majorkę.
Z dobrodziejstw antyreklamy często korzystają kabareciarze. Jeżeli ktoś mówi o sobie, że jest sobowtórem kosza na śmieci, wygrał casting do programu "Cela", udało mu się dojść do finału konkursu "Głupek roku", a jego dentysta przy nim zbankrutował - z miejsca podbija serca publiczności.
Antyreklama nie zawsze jednak bywa zrozumiała. Mieszkańcy i władze nadmorskich miejscowości zareagowali bardzo nerwowo, gdy w całej Polsce pojawiły się plakaty z hasłem "Nie jedźcie nad morze". W zamierzeniu pewnego operatora tanich połączeń telefonii komórkowej miała to być doskonała zachęta, by właśnie pojechać nad morze. Jak wiadomo, Polacy są krnąbrni i zawsze zrobią coś innego niż to, do czego się ich namawia. Operator szykował na plażach wiele imprez promocyjnych, konkursów i happeningów. Nie wszystkie mogły się odbyć, bo podczas niektórych krewkie władze kurortów przegoniły organizatorów i zarekwirowały kontrowersyjne plakaty. Wyrafinowana kampania reklamowa wzięła w łeb. Wkurzeni na złą pogodę właściciele nadmorskich knajp i hoteli odczytali antyreklamę dosłownie. Byli nawet tacy, którzy podejrzewali, że plakaty to krecia robota biur turystycznych, wywiadu izraelskiego lub wysuniętych na północ macek Al-Kaidy.
Antyreklama to niebezpieczna zabawka. Nieumiejętne jej stosowanie może zabić lub mocno poranić użytkownika. To nie plakaty z antyreklamowym hasłem "Nie jedźcie nad morze" zepsuły sezon na plażach Bałtyku. Wszystkiemu winne są władze Krynicy Morskiej, które widowiskowo strzeliły sobie samobója. Rok temu wymyślono, że jedną z ulic nazwie się ulicą "Teleexpresu". Popularny program Jedynki, który ma własną ulicę, to dobre medialne przełożenie dla miasteczka żyjącego z turystów. W rocznicę tego wydarzenia urządzono huczne obchody z transmisją na żywo. Pech chciał, że tuż przed transmisją nastąpiło oberwanie chmury. Cała Polska widziała, jak trzęsący się z zimna Maciej Orłoś walczy na plaży w strugach deszczu z wyrywaną przez wichurę parasolką, a kompletnie umoczona orkiestra marynarska usiłuje grać wesołą piosenkę. Jedna telewizyjna migawka trwająca kilkadziesiąt sekund. Piękna, niezamierzona antyreklama wypoczynku nad polskim morzem. I wszyscy ruszyli łapać resztki last minute na Rodos czy Majorkę.
Więcej możesz przeczytać w 32/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.