Żerowanie na biedzie pomaga w zdobyciu władzy, ale nie pozwala na jej utrzymanie Niektórzy politycy mogą żyć z pieniędzy podatników - tak im się przynajmniej wydaje - bo je rozdają. Jak trafnie ujął to Milton Friedman, laureat Nagrody Nobla z ekonomii: "Nasi ustawodawcy uwielbiają podkreślać, kto korzysta. Wolą natomiast nie rozmawiać o tym, kto płaci". A to "społeczeństwo płaci". Państwo zabiera nam około 40 gr z każdej wypracowanej złotówki, dodatkowo jeszcze 6 gr od nas pożycza. Jeżeli podzieli się łączne dochody państwa przez liczbę mieszkańców naszego kraju, to okaże się, że od każdego - nieważne, staruszka czy niemowlaka - wyciąga w ciągu roku prawie 8,5 tys. zł. Mimo to zaciąga dalej długi. Deficyt w finansach publicznych, czyli ta część wydatków państwa, która nie ma pokrycia w jego dochodach, osiąga najwyższy poziom w ostatnich kilkunastu latach!
Podpalacze oskarżają strażaków
Mimo upadku socjalizmu nie udało się "rozmontować" państwa socjalnego. Na żądania: "Nam się należy", najczęściej odpowiadano: "Wam się należy", a ci, którzy odpowiadali inaczej, byli i są w niewybredny sposób atakowani. Krzyczano: "Chłodzi się ludzkie potrzeby i nadzieje za pomocą chłodniczego budżetu". Żądano: "Trzeba zarzucić plany oszczędzania na osłonach socjalnych". Oskarżano: "Rząd, szukając oszczędności, tnie bezlitośnie wydatki na świadczenia emerytalno-rentowe oraz płace sfery budżetowej. Budżet konserwuje biedę setek tysięcy polskich rodzin, emerytom proponuje wegetację, a wszystkim innym - poza najbogatszymi - złudzenia". Tak mówiła opozycja w poprzednim parlamencie. Słowa te nie przeszkadzają ich autorom stroić się dziś w szaty obrońców budżetu.
Podwójna opozycja wobec zdrowego rozsądku
Najszybciej wydatki publiczne rosły w latach 1995-1997. Zwiększano je wówczas - po wyłączeniu skutków inflacji, a więc realnie - prawie o 5 proc. rocznie. Ten bardzo szybki wzrost szczęśliwie udało się zahamować. W latach 1998-2000 wydatki rosły prawie czterokrotnie wolniej i to mimo zablokowania przez podwójną opozycję w Sejmie - podwójną, bo złożoną w części z koalicji rządzącej - wielu programów mających przynieść finansom publicznym dodatkową ulgę. Oto kilka przykładów z bardzo długiej listy:
KupiĆ podatnika za jego pieniĄdze
Gdyby w latach 1998--2000 nie zahamowano lawinowego wzrostu wydatków publicznych, w 2003 r. deficyt wyniósłby ponad 100 mld zł, czyli 12 proc. PKB - oczywiście teoretycznie, bo takich pieniędzy nikt polskiemu państwu by nie pożyczył. Mielibyśmy więc kryzys. Znaleźlibyśmy się z powrotem tam, gdzie byliśmy u schyłku socjalizmu. Wzrost wydatków udało się jednak ograniczyć tylko przejściowo. W 2001 r. perspektywa wyborów parlamentarnych uruchomiła lawinę rozdawnictwa publicznych pieniędzy.
Ten festiwal nie ustał wraz z wyborami. W latach 2001-2003 wydatki publiczne zwiększano realnie dwuipółkrotnie szybciej niż w latach 1998-2000. Gdyby nie doszło do takiego przyspieszenia, to w ubiegłym roku deficyt - przy bardzo ostrożnych szacunkach - byłby mniejszy prawie o 18 mld zł, czyli o ponad 40 proc. Dziś zmalałby o kolejne 3 mld zł i spadłby poniżej 3 proc. PKB. Moglibyśmy - tak jak Słowenia, Estonia czy Litwa - za dwa lata przystąpić do strefy euro i czerpać korzyści z przyjęcia wspólnej waluty. Zamiast tego mamy deficyt, który w 2004 r. może się zbliżyć do 8 proc. PKB, i jego skutek: narastający dług publiczny, od którego trzeba płacić rosnące odsetki. Mimo że finanse państwa znalazły się na skraju załamania, prawdziwa kuracja jest wciąż odwlekana. Nawet program, który miałby zmniejszyć deficyt mniej więcej o 1,5 proc. PKB, wielu polityków uważa za zbyt radykalny.
KapitaŁ na ciĘciach
Ograniczenie wydatków publicznych nie musi być zabójcze dla rządzących. Alberto Alesina, Roberto Perotti i Jose Tavares przyjrzeli się wy-nikom wyborczym w kra-jach rozwiniętych w ostatnich
40 latach. Pokazują one, że nie da się trwale pozyskać poparcia wyborców za ich własne pieniądze. Utrzymywanie wysokiego deficytu w finansach publicznych nie wydłuża okresu sprawowania władzy.
Z wydatkami państwa jest jak z jedzeniem. Kiedy się je za dużo, to się tyje, a gdy się tyje, to trudno szybko się poruszać. Gdy państwo więcej wydaje, to jego gospodarka staje się coraz bardziej ociężała. A bez rozwoju nie ma podatków. Kiedy próbuje się dzielić bogactwo, to najczęściej dzieli się biedę. Bieda zaś może umożliwić zdobycie władzy, ale nie pozwala na jej utrzymanie.
Mimo upadku socjalizmu nie udało się "rozmontować" państwa socjalnego. Na żądania: "Nam się należy", najczęściej odpowiadano: "Wam się należy", a ci, którzy odpowiadali inaczej, byli i są w niewybredny sposób atakowani. Krzyczano: "Chłodzi się ludzkie potrzeby i nadzieje za pomocą chłodniczego budżetu". Żądano: "Trzeba zarzucić plany oszczędzania na osłonach socjalnych". Oskarżano: "Rząd, szukając oszczędności, tnie bezlitośnie wydatki na świadczenia emerytalno-rentowe oraz płace sfery budżetowej. Budżet konserwuje biedę setek tysięcy polskich rodzin, emerytom proponuje wegetację, a wszystkim innym - poza najbogatszymi - złudzenia". Tak mówiła opozycja w poprzednim parlamencie. Słowa te nie przeszkadzają ich autorom stroić się dziś w szaty obrońców budżetu.
Podwójna opozycja wobec zdrowego rozsądku
Najszybciej wydatki publiczne rosły w latach 1995-1997. Zwiększano je wówczas - po wyłączeniu skutków inflacji, a więc realnie - prawie o 5 proc. rocznie. Ten bardzo szybki wzrost szczęśliwie udało się zahamować. W latach 1998-2000 wydatki rosły prawie czterokrotnie wolniej i to mimo zablokowania przez podwójną opozycję w Sejmie - podwójną, bo złożoną w części z koalicji rządzącej - wielu programów mających przynieść finansom publicznym dodatkową ulgę. Oto kilka przykładów z bardzo długiej listy:
- Zablokowano liberalizację prawa pracy. Gdyby nie to, wiele osób mogłoby uniknąć dramatu bezrobocia. Niższe bezrobocie zmniejszyłoby wydatki na zasiłki, a wzrost zatrudnienia dałby większe wpływy podatkowe. Podwójna opozycja nie tylko zablokowała nowelizację kodeksu pracy, ale też przegłosowała ustawy na przykład skracające czas pracy czy wydłużające urlopy macierzyńskie.
- Silny opór napotkała próba ograniczenia nadmiernych przywilejów tzw. zakładów pracy chronionej, mimo że rodziły one oczywiste patologie.
- Blokowano uchwalenie ustawy, która przewidywała m.in. wyeliminowanie możliwości pobierania świadczeń przedemerytalnych lub wcześniejszej emerytury przez osoby pracujące.
- Tylko częściowo udało się ukrócić wyłudzanie zasiłków chorobowych.
KupiĆ podatnika za jego pieniĄdze
Gdyby w latach 1998--2000 nie zahamowano lawinowego wzrostu wydatków publicznych, w 2003 r. deficyt wyniósłby ponad 100 mld zł, czyli 12 proc. PKB - oczywiście teoretycznie, bo takich pieniędzy nikt polskiemu państwu by nie pożyczył. Mielibyśmy więc kryzys. Znaleźlibyśmy się z powrotem tam, gdzie byliśmy u schyłku socjalizmu. Wzrost wydatków udało się jednak ograniczyć tylko przejściowo. W 2001 r. perspektywa wyborów parlamentarnych uruchomiła lawinę rozdawnictwa publicznych pieniędzy.
Ten festiwal nie ustał wraz z wyborami. W latach 2001-2003 wydatki publiczne zwiększano realnie dwuipółkrotnie szybciej niż w latach 1998-2000. Gdyby nie doszło do takiego przyspieszenia, to w ubiegłym roku deficyt - przy bardzo ostrożnych szacunkach - byłby mniejszy prawie o 18 mld zł, czyli o ponad 40 proc. Dziś zmalałby o kolejne 3 mld zł i spadłby poniżej 3 proc. PKB. Moglibyśmy - tak jak Słowenia, Estonia czy Litwa - za dwa lata przystąpić do strefy euro i czerpać korzyści z przyjęcia wspólnej waluty. Zamiast tego mamy deficyt, który w 2004 r. może się zbliżyć do 8 proc. PKB, i jego skutek: narastający dług publiczny, od którego trzeba płacić rosnące odsetki. Mimo że finanse państwa znalazły się na skraju załamania, prawdziwa kuracja jest wciąż odwlekana. Nawet program, który miałby zmniejszyć deficyt mniej więcej o 1,5 proc. PKB, wielu polityków uważa za zbyt radykalny.
KapitaŁ na ciĘciach
Ograniczenie wydatków publicznych nie musi być zabójcze dla rządzących. Alberto Alesina, Roberto Perotti i Jose Tavares przyjrzeli się wy-nikom wyborczym w kra-jach rozwiniętych w ostatnich
40 latach. Pokazują one, że nie da się trwale pozyskać poparcia wyborców za ich własne pieniądze. Utrzymywanie wysokiego deficytu w finansach publicznych nie wydłuża okresu sprawowania władzy.
Z wydatkami państwa jest jak z jedzeniem. Kiedy się je za dużo, to się tyje, a gdy się tyje, to trudno szybko się poruszać. Gdy państwo więcej wydaje, to jego gospodarka staje się coraz bardziej ociężała. A bez rozwoju nie ma podatków. Kiedy próbuje się dzielić bogactwo, to najczęściej dzieli się biedę. Bieda zaś może umożliwić zdobycie władzy, ale nie pozwala na jej utrzymanie.
Więcej możesz przeczytać w 32/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.