Trzeba zdemontować korbę do zatrutej akademickiej studni i odkazić chlorem rury Sto pięćdziesiąt lat temu w Londynie panowała cholera. Rada najciężej dotkniętej parafii św. Jakuba w Soho bez powodzenia próbowała opanować epidemię. W akcie rozpaczy rajcy postanowili posłuchać Johna Snowa, niezależnego eksperta i lekarza. Od wielu lat głosił on, że cholera jest chorobą brudu, rozprzestrzeniającą się głównie na skutek korzystania z brudnej wody. Za radą Snowa uniemożliwiono dostęp do studni na Broad Street (demontując dźwignię). Snow stał się obiektem ataków - pod hasłem "odbierania biedakom prawa dostępu do wody". W krótkim czasie epidemia cholery ustała. Morał z tego epizodu historii epidemiologii jest prosty: populistyczne hasło darmowego dostępu do niezbędnego do życia produktu spowodowało, że jakość tak dostarczanego produktu zaczęła zagrażać podstawom istnienia społeczeństwa. By uchronić się przed całkowitym dramatem, konieczne stało się wysłuchanie i wcielenie w życie rad udzielanych przez niezależnych specjalistów, nie zainteresowanych politycznym czy finansowym powodzeniem proponowanych reform.
Wrzask nieuków
Dzisiaj jakoś nikt nie protestuje przeciwko temu, że za czystą (bezpieczną, acz niekoniecznie smaczną) wodę płynącą z kranów trzeba płacić (w Warszawie drogo). Historię Johna Snowa przypominam w związku z dramatycznymi zmaganiami naszego rządu i parlamentu z tzw. ustawą zdrowotną. Nieśmiałe głosy prawdziwych ekspertów, mówiących o tym, że naszego systemu nie da się naprawić, ginęły we wrzasku nieuków (czasem nawet kierujących się dobrym sercem) i - co gorsza - politycznych oszustów. A eksperci mówili przecież, że trzeba w systemie ochrony zdrowia - jak w owej pompie w Soho - zdemontować dźwignię. Umożliwia ona bowiem wyprowadzanie dowolnych sum na realizację Bóg wie czego. Eksperci mówili też, że trzeba odkazić system, umożliwiając pacjentowi pokrywanie kosztów leczenia przez współpłatność.
Podobne uczucia towarzyszyły mi podczas dyskusji na temat projektów nowej ustawy o szkolnictwie wyższym, zorganizowanej niedawno przez Senat RP. Oto Sejm, skołowany najwidoczniej chocholim tańcem wokół ustaw zdrowotnych, nagle postanowił zająć się projektami ustaw o szkolnictwie wyższym, przygotowanymi przez dwie ortogonalne do siebie grupy. Jeden projekt przygotował zespół powołany przez kilku rektorów i byłych rektorów szkół wyższych, działających pod opieką prezydenta RP. Drugi projekt napisali niegdyś przedstawiciele środowiska akademickiego skupieni wokół komisji nauki "Solidarności", a teraz został on przedstawiony jako poselski. Oba projekty zostały napisane po to, żeby pewna część środowiska akademickiego (przede wszystkim kadra zarządzająca i niesprawna naukowo liczna grupa pracowników zbliżających się do emerytury) zrealizowała swoje wąskie cele. Przy tym ignoruje się podstawowe wyzwania stojące przed szkołami wyższymi w Polsce, czyli zapewnienie powszechności dostępu do edukacji na maksymalnie wysokim poziomie. Projekt prezydencki zawiera za to takie "kwiatki", jak uzależnienie od decyzji ministra edukacji tego, komu z pracowników uczelni wolno będzie uczestniczyć we współpracy naukowej z zagranicznymi ośrodkami!
Ustawy frazesów
Projekty ustawy o szkolnictwie wyższym są pełne frazesów na temat dostosowania polskich norm do mgławicowych projektów Unii Europejskiej. Żaden z nich nie odnosi się do fundamentalnych spraw finansowania szkolnictwa wyższego, w tym przecięcia gordyjskiego węzła tzw. bezpłatnych studiów, czyli bubla w postaci art. 70 naszej konstytucji. Od piętnastu już lat wiadomo, że bez stworzenia jednego spójnego prawa dla szkolnictwa wyższego i realizacji badań naukowych oraz odrzucenia fałszywego, populistycznego paradygmatu bezpłatnych studiów nic nie da się w naszym życiu akademickim naprawdę naprawić. Trzeba zdemontować korbę do zatrutej akademickiej studni i odkazić chlorem rury. Czy musimy i w sprawach edukacji czekać, aż lokalni Łapińscy doprowadzą do totalnego chaosu swoimi centralistyczno-etatystycznymi poglądami, i dopiero wtedy wysłuchać polskiego odpowiednika Johna Snowa?
Dzisiaj jakoś nikt nie protestuje przeciwko temu, że za czystą (bezpieczną, acz niekoniecznie smaczną) wodę płynącą z kranów trzeba płacić (w Warszawie drogo). Historię Johna Snowa przypominam w związku z dramatycznymi zmaganiami naszego rządu i parlamentu z tzw. ustawą zdrowotną. Nieśmiałe głosy prawdziwych ekspertów, mówiących o tym, że naszego systemu nie da się naprawić, ginęły we wrzasku nieuków (czasem nawet kierujących się dobrym sercem) i - co gorsza - politycznych oszustów. A eksperci mówili przecież, że trzeba w systemie ochrony zdrowia - jak w owej pompie w Soho - zdemontować dźwignię. Umożliwia ona bowiem wyprowadzanie dowolnych sum na realizację Bóg wie czego. Eksperci mówili też, że trzeba odkazić system, umożliwiając pacjentowi pokrywanie kosztów leczenia przez współpłatność.
Podobne uczucia towarzyszyły mi podczas dyskusji na temat projektów nowej ustawy o szkolnictwie wyższym, zorganizowanej niedawno przez Senat RP. Oto Sejm, skołowany najwidoczniej chocholim tańcem wokół ustaw zdrowotnych, nagle postanowił zająć się projektami ustaw o szkolnictwie wyższym, przygotowanymi przez dwie ortogonalne do siebie grupy. Jeden projekt przygotował zespół powołany przez kilku rektorów i byłych rektorów szkół wyższych, działających pod opieką prezydenta RP. Drugi projekt napisali niegdyś przedstawiciele środowiska akademickiego skupieni wokół komisji nauki "Solidarności", a teraz został on przedstawiony jako poselski. Oba projekty zostały napisane po to, żeby pewna część środowiska akademickiego (przede wszystkim kadra zarządzająca i niesprawna naukowo liczna grupa pracowników zbliżających się do emerytury) zrealizowała swoje wąskie cele. Przy tym ignoruje się podstawowe wyzwania stojące przed szkołami wyższymi w Polsce, czyli zapewnienie powszechności dostępu do edukacji na maksymalnie wysokim poziomie. Projekt prezydencki zawiera za to takie "kwiatki", jak uzależnienie od decyzji ministra edukacji tego, komu z pracowników uczelni wolno będzie uczestniczyć we współpracy naukowej z zagranicznymi ośrodkami!
Ustawy frazesów
Projekty ustawy o szkolnictwie wyższym są pełne frazesów na temat dostosowania polskich norm do mgławicowych projektów Unii Europejskiej. Żaden z nich nie odnosi się do fundamentalnych spraw finansowania szkolnictwa wyższego, w tym przecięcia gordyjskiego węzła tzw. bezpłatnych studiów, czyli bubla w postaci art. 70 naszej konstytucji. Od piętnastu już lat wiadomo, że bez stworzenia jednego spójnego prawa dla szkolnictwa wyższego i realizacji badań naukowych oraz odrzucenia fałszywego, populistycznego paradygmatu bezpłatnych studiów nic nie da się w naszym życiu akademickim naprawdę naprawić. Trzeba zdemontować korbę do zatrutej akademickiej studni i odkazić chlorem rury. Czy musimy i w sprawach edukacji czekać, aż lokalni Łapińscy doprowadzą do totalnego chaosu swoimi centralistyczno-etatystycznymi poglądami, i dopiero wtedy wysłuchać polskiego odpowiednika Johna Snowa?
Artykuł został opublikowany w 32/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.