Największe szanse na odegranie roli nowej lewicy ma... formalnie prawicowa Unia Wolności Czy lewica może zniknąć z polskiej sceny politycznej? A jakże. To, co kiedyś wydawało się niemożliwe, dziś jest ogromnie prawdopodobne. I SLD, i SDPL balansują na granicy politycznego niebytu. Postkomuniści roztrwonili gigantyczny kapitał zgromadzony w latach 90. głównie za sprawą Aleksandra Kwaśniewskiego. Udało mu się przekonać wielu Polaków, że SLD jest formacją autentycznie lewicową, a nie jedynie związkiem zawodowym dawnych PZPR-owców. Wiara w lewicowość postkomunistów trwała długo, ale rozpuściła się nagle, jak bałwan na wiosennym słońcu. Dziś wszystkie formacje lewicy dysponują poparciem niewiele większym od tego, które miał SLD na początku lat 90. Oznacza to, że rdzeń tego elektoratu stanowią ludzie PRL. Mimo wszystkich prób odcięcia się od przeszłości najwierniejsi wyznawcy postkomunistów kierują się resentymentami. To elektorat historyczny, nienawidzący "Solidarności" i Kościoła - dwóch niszczycieli sielankowego świata przeszłości.
Gdzie podziała się większość niegdysiejszych sympatyków lewicy? Wszak w 2001 r. sojusz uzyskał imponujące 41 proc. głosów w wyborach parlamentarnych. Wyborcy ci zostali rozparcelowani przez mniejsze partie, podobnie jak majątki obszarników podczas reformy rolnej podzielono między małorolnych. Najwięcej skorzystała Samoobrona, która wchłonęła tych najbardziej roszczeniowych i socjalnych. Niewiele mniejszy kawałek tortu wykroiła dla siebie Platforma Obywatelska. To ci, których nie zniechęcił do sojuszu historyczny fetorek, i głosowali na SLD w nadziei na sprawne rządy. Sojusz rozbił jednak szalenie ważny dla niego mit fachowości. Mit legł w gruzach, a technokraci i marzyciele zaufali Platformie Obywatelskiej.
Szary premier - nijaki sojusz
SLD stracił bardzo dużo krwi, ale w ostatniej chwili zatamował krwotok i przeżył.
I rozpoczął walkę o odzyskanie utraconych terenów. Postkomuniści jednak nigdy nie odzyskają swej mocarstwowej pozycji. Albo znikną w ogóle, albo będą się pałętać w drugiej lidze. A stanie się tak z kilku powodów. Premier Marek Belka, który miał rewitalizować lewicę, nie spełnia pokładanych w nim przez Aleksandra Kwaśniewskiego nadziei. Jest pozbawiony charyzmy. Nie wzbudza niechęci, ale też nie rozpala entuzjazmu. Jest nijaki, więc traktuje się go obojętnie. To szary premier.
Sojusz stracił bezpowrotnie kilka cech będących fundamentem jego sukcesu. Stracił nimb fachowości, który był chyba najistotniejszy i maskował historyczny garb. Stracił również opinię politycznego monolitu (rozbity i skłócony przestał się pozytywnie odróżniać od reszty sceny politycznej) i koronę króla populizmu socjalnego. W starciu z Samoobroną był bez szans - tym bardziej że akurat rządził, i to w czasie najgłębszego kryzysu. Takie jest niebezpieczeństwo populistów - łatwo zamieniają się w oszustów, którzy nie mogą spełnić obietnic.
Postępowi postępowcy
Gołym okiem widać, że zmienia się istota tego, co zwykło się określać mianem lewicowości. Zreformowani socjaldemokraci i socjaliści zachodnioeuropejscy uznali, że "uspołecznianie" gospodarki rynkowej ma jednak swoje granice i nie można z nim przesadzać. Dzisiaj Blair czy Schršder niewiele różnią się w swym spojrzeniu na gospodarkę od opozycyjnej prawicy w ich krajach.
Od spraw socjalnych i ekonomicznych zainteresowanie lewicy coraz wyraźniej przesuwa się ku sferze kultury i cywilizacji. Prawa mniejszości, prawa kobiet, wielokulturowość, wyrównywanie różnic społecznych, miękkie narkotyki, eutanazja - wszystko to, co można wrzucić do wielkiego wora z dumnym napisem "postęp". Borykająca się z kłopotami gospodarczymi Polska leży na uboczu tej ewolucji, ale jej podmuch dotarł i do nas. To, co się dzieje na Zachodzie, nakłada się na głęboki kryzys polskiej lewicy, który musi się skończyć jej klęską w nadchodzących wyborach. Kiedy zatem za kilka lat lewica wróci do gry, będzie prezentować całkiem nowy typ lewicowości. Obecny staje się anachroniczny i jest skazany na zagładę. Pytanie tylko, kto będzie nową lewicą?
SLD na kacu
Stara lewica nie ma na to szans, bo jest za stara, wypalona i niezdolna do przepoczwarzenia. Poseł Władysław Szkop mówiący o legalizacji marihuany robi tak groteskowe wrażenie jak Krzysztof Janik mówiący o małżeństwach homoseksualnych. Mimo wszystkich prób SLD nadal jest partią aparatczyków. Odmłodzenie formacji postkomunistycznej zakończyło się smutną farsą, a przewodzący sojuszowi Krzysztof Janik, aczkolwiek pracowity i sympatyczny, charyzmy ma jeszcze mniej niż Marek Belka.
W SLD dominują smutni faceci w źle skrojonych garniturach i o skacowanych fizjonomiach - zawodowi działacze, zmęczeni swym działactwem. Tacy ludzie nie są autentyczni, gdy mówią o rewolucyjnych przemianach obyczajowych. Recytują wyuczone role, ale w duchu są do bólu mieszczańscy i dlatego tak łatwo oddają tę tematykę satelickiej Unii Pracy. Zresztą, czyż podstarzali weterani stanu wojennego są wiarygodni jako bojownicy o wolność jednostki?
Nie bez znaczenia jest intelektualna słabość SLD. To praktycy władzy rozumianej jako załatwianie działaczom stanowisk i obłaskawianie Romana Jagielińskiego. Ledwo zauważają, że świat się zmienia, i nie wiedzą nawet, że już go nigdy nie dogonią.
Liberałowie od Żeromskiego
Jednym z większych paradoksów najnowszej historii Polski jest to, że z wielomilionowego robotniczego ruchu "Solidarności" nie wyłoniło się żadne liczące się środowisko lewicowe. Wszak wielkość "Solidarności" polegała na tym, że współdziałali w niej ludzie różnych poglądów - od skrajnych nacjonalistów po trockistów. Po tym socjaldemokratycznym nurcie nie został jednak nawet ślad, choć sama nazwa legendarnego ruchu zawierała wszystko, co w lewicowości najładniejsze. W III RP monopol na lewicowość uzyskali postkomuniści. A poza Ryszardem Bugajem nie było chętnych do skruszenia tego monopolu.
Samotny Bugaj był skazany na klęskę, bowiem nie mógł liczyć na wsparcie środowiska postkorowskiego, w naturalny sposób typowanego do pełnienia funkcji, której w charakterze dublera podjęła się Unia Pracy. Polscy kandydaci na Blairów i Schršderów, czyli Adam Michnik, Jacek Kuroń, Bronisław Geremek, Jan Lityński czy Henryk Wujec, wzięli na siebie zadanie obrony liberalnych reform Leszka Balcerowicza.
I tak się tym przejęli, że przez kilka ładnych lat miotali się między tą historyczną misją a własnym temperamentem - bardziej ze Stefana Żeromskiego niż z Miltona Friedmana.
Unia próbowała jednocześnie reprezentować interesy budżetówki i przedsiębiorców, co prędzej czy później musiało się zakończyć wyparowaniem elektoratu. Wcześniej szeregi UW opuszczali jej członkowie, którzy stanowią dziś zarówno rdzeń prawicowej PO (Jan Rokita, Donald Tusk), jak i partii lewicy (Andrzej Celiński, Marek Balicki - SDPL; Katarzyna Piekarska - SLD).
Prawą do lewego
Dzisiaj UW, podniecona niezłymi wynikami do Parlamentu Europejskiego, walczy o powrót do ekstraklasy. Ale - jak to ona - wciąż roi sobie, że jest partią liberalną i centroprawicową. Stąd niezbyt mądre pomysły na sojusze z drobnicą w stylu Partii Centrum senatora Religi i strojenie się w piórka, w którym unitom nie do twarzy.
Jedyną szansą na sukces unii jest odkrycie, a raczej powrót do własnej tożsamości. W Polsce nie ma drugiego środowiska równie mocno przesiąkniętego polityczną poprawnością. Czyli nie ma lepszego kandydata do odegrania roli nowej lewicy. Nie ma też lepszej nazwy dla takiej wolnościowej formacji. Zbigniew Bujak i Władysław Frasyniuk pewno nie są postaciami na miarę Blaira, ale jednak bliżej im do niego niż Jerzemu Jaskierni.
Przed Unią Wolności jest przyszłość. Ale musi wreszcie przestać udawać, że jest kimś innym. Wespół z ludźmi Marka Borowskiego i Tomasza Nałęcza może zająć miejsce zdychającego kolosa, czyli SLD.
Szary premier - nijaki sojusz
SLD stracił bardzo dużo krwi, ale w ostatniej chwili zatamował krwotok i przeżył.
I rozpoczął walkę o odzyskanie utraconych terenów. Postkomuniści jednak nigdy nie odzyskają swej mocarstwowej pozycji. Albo znikną w ogóle, albo będą się pałętać w drugiej lidze. A stanie się tak z kilku powodów. Premier Marek Belka, który miał rewitalizować lewicę, nie spełnia pokładanych w nim przez Aleksandra Kwaśniewskiego nadziei. Jest pozbawiony charyzmy. Nie wzbudza niechęci, ale też nie rozpala entuzjazmu. Jest nijaki, więc traktuje się go obojętnie. To szary premier.
Sojusz stracił bezpowrotnie kilka cech będących fundamentem jego sukcesu. Stracił nimb fachowości, który był chyba najistotniejszy i maskował historyczny garb. Stracił również opinię politycznego monolitu (rozbity i skłócony przestał się pozytywnie odróżniać od reszty sceny politycznej) i koronę króla populizmu socjalnego. W starciu z Samoobroną był bez szans - tym bardziej że akurat rządził, i to w czasie najgłębszego kryzysu. Takie jest niebezpieczeństwo populistów - łatwo zamieniają się w oszustów, którzy nie mogą spełnić obietnic.
Postępowi postępowcy
Gołym okiem widać, że zmienia się istota tego, co zwykło się określać mianem lewicowości. Zreformowani socjaldemokraci i socjaliści zachodnioeuropejscy uznali, że "uspołecznianie" gospodarki rynkowej ma jednak swoje granice i nie można z nim przesadzać. Dzisiaj Blair czy Schršder niewiele różnią się w swym spojrzeniu na gospodarkę od opozycyjnej prawicy w ich krajach.
Od spraw socjalnych i ekonomicznych zainteresowanie lewicy coraz wyraźniej przesuwa się ku sferze kultury i cywilizacji. Prawa mniejszości, prawa kobiet, wielokulturowość, wyrównywanie różnic społecznych, miękkie narkotyki, eutanazja - wszystko to, co można wrzucić do wielkiego wora z dumnym napisem "postęp". Borykająca się z kłopotami gospodarczymi Polska leży na uboczu tej ewolucji, ale jej podmuch dotarł i do nas. To, co się dzieje na Zachodzie, nakłada się na głęboki kryzys polskiej lewicy, który musi się skończyć jej klęską w nadchodzących wyborach. Kiedy zatem za kilka lat lewica wróci do gry, będzie prezentować całkiem nowy typ lewicowości. Obecny staje się anachroniczny i jest skazany na zagładę. Pytanie tylko, kto będzie nową lewicą?
SLD na kacu
Stara lewica nie ma na to szans, bo jest za stara, wypalona i niezdolna do przepoczwarzenia. Poseł Władysław Szkop mówiący o legalizacji marihuany robi tak groteskowe wrażenie jak Krzysztof Janik mówiący o małżeństwach homoseksualnych. Mimo wszystkich prób SLD nadal jest partią aparatczyków. Odmłodzenie formacji postkomunistycznej zakończyło się smutną farsą, a przewodzący sojuszowi Krzysztof Janik, aczkolwiek pracowity i sympatyczny, charyzmy ma jeszcze mniej niż Marek Belka.
W SLD dominują smutni faceci w źle skrojonych garniturach i o skacowanych fizjonomiach - zawodowi działacze, zmęczeni swym działactwem. Tacy ludzie nie są autentyczni, gdy mówią o rewolucyjnych przemianach obyczajowych. Recytują wyuczone role, ale w duchu są do bólu mieszczańscy i dlatego tak łatwo oddają tę tematykę satelickiej Unii Pracy. Zresztą, czyż podstarzali weterani stanu wojennego są wiarygodni jako bojownicy o wolność jednostki?
Nie bez znaczenia jest intelektualna słabość SLD. To praktycy władzy rozumianej jako załatwianie działaczom stanowisk i obłaskawianie Romana Jagielińskiego. Ledwo zauważają, że świat się zmienia, i nie wiedzą nawet, że już go nigdy nie dogonią.
Liberałowie od Żeromskiego
Jednym z większych paradoksów najnowszej historii Polski jest to, że z wielomilionowego robotniczego ruchu "Solidarności" nie wyłoniło się żadne liczące się środowisko lewicowe. Wszak wielkość "Solidarności" polegała na tym, że współdziałali w niej ludzie różnych poglądów - od skrajnych nacjonalistów po trockistów. Po tym socjaldemokratycznym nurcie nie został jednak nawet ślad, choć sama nazwa legendarnego ruchu zawierała wszystko, co w lewicowości najładniejsze. W III RP monopol na lewicowość uzyskali postkomuniści. A poza Ryszardem Bugajem nie było chętnych do skruszenia tego monopolu.
Samotny Bugaj był skazany na klęskę, bowiem nie mógł liczyć na wsparcie środowiska postkorowskiego, w naturalny sposób typowanego do pełnienia funkcji, której w charakterze dublera podjęła się Unia Pracy. Polscy kandydaci na Blairów i Schršderów, czyli Adam Michnik, Jacek Kuroń, Bronisław Geremek, Jan Lityński czy Henryk Wujec, wzięli na siebie zadanie obrony liberalnych reform Leszka Balcerowicza.
I tak się tym przejęli, że przez kilka ładnych lat miotali się między tą historyczną misją a własnym temperamentem - bardziej ze Stefana Żeromskiego niż z Miltona Friedmana.
Unia próbowała jednocześnie reprezentować interesy budżetówki i przedsiębiorców, co prędzej czy później musiało się zakończyć wyparowaniem elektoratu. Wcześniej szeregi UW opuszczali jej członkowie, którzy stanowią dziś zarówno rdzeń prawicowej PO (Jan Rokita, Donald Tusk), jak i partii lewicy (Andrzej Celiński, Marek Balicki - SDPL; Katarzyna Piekarska - SLD).
Prawą do lewego
Dzisiaj UW, podniecona niezłymi wynikami do Parlamentu Europejskiego, walczy o powrót do ekstraklasy. Ale - jak to ona - wciąż roi sobie, że jest partią liberalną i centroprawicową. Stąd niezbyt mądre pomysły na sojusze z drobnicą w stylu Partii Centrum senatora Religi i strojenie się w piórka, w którym unitom nie do twarzy.
Jedyną szansą na sukces unii jest odkrycie, a raczej powrót do własnej tożsamości. W Polsce nie ma drugiego środowiska równie mocno przesiąkniętego polityczną poprawnością. Czyli nie ma lepszego kandydata do odegrania roli nowej lewicy. Nie ma też lepszej nazwy dla takiej wolnościowej formacji. Zbigniew Bujak i Władysław Frasyniuk pewno nie są postaciami na miarę Blaira, ale jednak bliżej im do niego niż Jerzemu Jaskierni.
Przed Unią Wolności jest przyszłość. Ale musi wreszcie przestać udawać, że jest kimś innym. Wespół z ludźmi Marka Borowskiego i Tomasza Nałęcza może zająć miejsce zdychającego kolosa, czyli SLD.
Więcej możesz przeczytać w 35/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.