Wraz z Fristerem zanurzamy się w świat, gdzie trzyma się człowieka w ciągłym stanie oskarżenia, szczucia, strachu Wycofawszy się ze swej narodowości, pan Liebman, obecnie pan Nowak, myślał, że świat po II wojnie światowej wróci do zdrowych zmysłów, że będzie można żyć w miarę spokojnie, bez zakłamania, że będzie można pracować i się nie bać. Przyleciałam do Warszawy w deszczowy poranek i od razu pobiegłam do pobliskiego empiku, jako że jeszcze w samolocie zdążyłam przeczytać wszystkie aktualne czasopisma, co było łatwe, bo - jakby to była jakaś zmowa - wszędzie udzielał wywiadu ten sam aktor i wszędzie reklamowano kremy tej samej firmy. Miałam przy sobie 35 zł, które mi zostały z poprzedniego pobytu w Polsce, toteż o wyborze książki "Skradziona tożsamość" Romana Fristera zdecydowały względy finansowe i jedno zdanie autora na przypadkowo otwartej stronie: "Wszystkie numery Urzędu Bezpieczeństwa były zastrzeżone, oprócz jednego, dla donosicieli".
Najdziwniejsze przygody opisuje literatura, pokazuje film, ale tego, co potrafi wyciąć życie, nie można wymyślić. Pan Liebman, który teraz jest panem Nowakiem, stara się jakoś je sobie ułożyć. Pragnie znaleźć miejsce, gdzie go nikt nie zna, i - słusznie - wybiera Wrocław. W tamtych powojennych dniach Wrocław był miejscem niezwykłym, ludzie z różnych zakątków Polski, z hitlerowskich obozów koncentracyjnych, stalinowskich łagrów, niemieckich robót przymusowych, rosyjskich pasiołków, z zagłodzonych wiosek, zrujnowanych miast walili na ziemie odzyskane. Ciągnęli zabiedzeni, wyczerpani wojną, ograbieni z mienia i zdrowia. Wprowadzali się do okradzionych, ale całych mieszkań, willi, często zaopatrzonych jeszcze w czystą bielizną pościelową, ręczniki, naczynia, z pogodnie dyndającymi aniołkami na landszaftach w sypialni i kolorowymi makatkami "Arbeit macht frei" w kuchni. Dla mnie Wrocław to był wspaniały budynek opery, pierwsza prawdziwa lala, piękna szkoła na rogu Stalina i Niemcewicza. Wszystko mnie zadziwiało, bo po przyjeździe z Dżyzaku, samarkandzkiej obłasti, składałam się z samych podziwów - zachwycały mnie domy, ulice, wystawy sklepowe, biały chleb i świeże bułeczki, które można było dostać w dowolnej ilości. Tymczasem u Romana Fristera już nadciągały ponure czasy umacniającej się, wszechpotężnej partii. Inżynier Nowak to czuje, a instynkt rzadko go myli, bo nosi w sobie drugiego człowieka z antenami, czułkami, którego za wszelką cenę chce ukryć, a który pokazuje mu, że nagle całe otoczenie zaczyna go omijać jak dziurę w chodniku. I pan Nowak, już teraz nie pan, lecz towarzysz, wpada w wir partyjno-ubeckich rozgrywek. Wraz z nim zanurzamy się w nieprawdopodobny świat, gdzie trzyma się człowieka w ciągłym stanie oskarżenia, szczucia, strachu, donosów, gdzie każdy ma świadomość, że mogą z nim zrobić, co chcą, a on nie ma jak się bronić, a wszystko to tonie w odmętach komunistycznej mowy, oklepanych sloganów, obłudy, szantażu: partia tego od was wymaga, towarzyszu - kryminał.
I książkę czyta się jak świetny kryminał, choć jest zbeletryzowaną literaturą faktu, liczni bohaterowie występują pod własnymi nazwiskami, wielu jeszcze żyje, wszystkie wydarzenia polityczne i daty są prawdziwe, Liebman-Nowak - główna postać dramatu - był kuzynem autora i to jego historię opisuje Roman Frister w "Skradzionej tożsamości".
"Cała okolica była sucha i bezwodna" - pisze; ja wracałam do domu Okopową, cała okolica była mokra i "bezkawna", nie było gdzie przysiąść ani czego się napić. Człapałam zmęczona i tak sobie myślałam o tych powojennych dniach. Dziwne to były czasy. Na dworcu we Wrocławiu wisiał olbrzymi plakat "Pafawag mówi nie!" i nikogo to nie dziwiło.
I książkę czyta się jak świetny kryminał, choć jest zbeletryzowaną literaturą faktu, liczni bohaterowie występują pod własnymi nazwiskami, wielu jeszcze żyje, wszystkie wydarzenia polityczne i daty są prawdziwe, Liebman-Nowak - główna postać dramatu - był kuzynem autora i to jego historię opisuje Roman Frister w "Skradzionej tożsamości".
"Cała okolica była sucha i bezwodna" - pisze; ja wracałam do domu Okopową, cała okolica była mokra i "bezkawna", nie było gdzie przysiąść ani czego się napić. Człapałam zmęczona i tak sobie myślałam o tych powojennych dniach. Dziwne to były czasy. Na dworcu we Wrocławiu wisiał olbrzymi plakat "Pafawag mówi nie!" i nikogo to nie dziwiło.
Więcej możesz przeczytać w 35/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.