Zbyt mało Polaków rozumie, że nie ma wolności bez rynku Myślałby kto, że powrót do gospodarki rynkowej, do prywatnej własności, normalnego pieniądza to zwycięstwo logiki i koniec ekonomii księżycowej, koniec obrażania ekonomii i ekonomistów. Niestety, to tylko pół prawdy. Dola trzeźwego ekonomisty nigdy nie była godna pozazdroszczenia. Przypomnijmy tylko dla porządku, że za czasów Bieruta, Gomułki, Gierka czy Jaruzelskiego obowiązkiem ekonomisty było uzasadnianie postanowień i dowodzenie mądrości uchwał biura politycznego. Mieliśmy "służby ekonomiczne", których zadaniem było dorabianie rachunku efektywności do błędnych decyzji tzw. góry. Ta sama góra inspirowała jednocześnie społeczeństwo przy pomocy aparatu partyjnego i mediów do obwiniania ekonomistów za wszelkie braki. Skalę odrealnienia tej pseudogospodarki obrazowała różnica między oficjalnym a czarnorynkowym kursem dolara. Własność państwowa cieszyła się powszechnym "wzięciem", czego dowodem były rewizje członków klasy robotniczej wychodzących po pracy z wielkich budowli socjalizmu. Ten świetny ustrój zakończył w Polsce swój byt całkowitym rozkładem gospodarki, 640-procentową stopą inflacji w 1989 r. i potężnym zadłużeniem wobec tych, którzy zawierzyli francuszczyźnie Gierka.
Niemal do ostatniej chwili lewica udawała, że nic złego się nie dzieje, starała się podtrzymywać złudzenia normalności i przekupywać poszczególne grupy zawodowe towarami zza żółtych firanek. Dopiero gwałtowne załamanie roku 1989 uświadomiło, że to ostateczny upadek ustroju, a nie "przejściowe trudności", że trzeba się odwołać do tych ekonomistów, którzy nie ulegli partyjnej demagogii, dysponowali wiedzą umożliwiającą zaprogramowanie nowego ustroju gospodarczego, i - co ważniejsze - dokonanie tego przełomu w praktyce. Skala inflacji, deprecjacja złotego i zadłużenie państwa wymagały bolesnych zabiegów sprowadzających nas na ziemię po dziesiątkach lat fikcji. Szybko się jednak okazało, jak wielu ludziom podobała się ta fikcja, jak łatwo zaczęto oskarżać tych, którzy rozumieli gospodarkę i wiedzieli, jak ją ratować. Ośmieleni pogrobowcy starego ustroju zaczęli odgrzebywać zabójcze przy wysokiej inflacji recepty Keynesa i przekonywać o nieszkodliwości deficytu budżetowego. Zwolenników gospodarki rynkowej zaczęto nazywać fundamentalistami. W rezultacie tak trudno dziś zejść z "trzeciej drogi", drogi wzrostu długu publicznego, drogi grożącej katastrofą.
Utrudniają to zwłaszcza ciągle odczuwalny brak zniszczonej klasy średniej i liczebna słabość rzeczywistej inteligencji. To właśnie powoduje, że na polskiej scenie politycznej tak wielką rolę grają ugrupowania lewicowe i populistyczne. Dopiero teraz, po 15 latach niepodległości, zaczyna nabierać sił polskie centrum. Coraz więcej Polaków rozumie, że nie ma wolności bez rynku. Luka świadomościowo-edukacyjna pozostaje jednak ogromna. Upowszechnienie gospodarki rynkowej nie przełożyło się jeszcze na wiedzę o jej właściwościach wykraczających poza problematykę życia codziennego. Nawet studentom ekonomii nie chce się czytać artykułów w działach gospodarczych "Rzeczpospolitej" czy "Gazety Wyborczej". Niejednego zaskoczyłem już głupim pytaniem o wielkość produktu krajowego brutto w roku 2003 czy 2004. Przeciętny Polak nie wie nic i nie chce słyszeć o polskim długu publicznym. Nie rozumie zagrożeń związanych z jego wzrostem. Nie chce zdać sobie sprawy z faktu, że rosnące koszty obsługi tego długu przekreślają możliwość zaspokojenia rzeczywiście pilnych potrzeb. W pewnym gronie zdziwiono się, gdy przypomniałem, że tegoroczny wzrost produktu krajowego o 40--45 mld zł zostanie "zjedzony" przez identyczny wzrost długu publicznego.
Skutki upływu krwi polskiej elity intelektualnej są więc ciągle wyraźnie widoczne. Nie stworzyliśmy jeszcze klimatu sprzyjającego najlepszym. Ciągle można się chwalić nieuctwem. Najwyższy już jednak czas opanować elementarz ekonomiczny i przestać się kompromitować jego nieznajomością i - co gorsze - lekceważeniem. To zbyt kosztowna dla kraju lekkomyślność.
Utrudniają to zwłaszcza ciągle odczuwalny brak zniszczonej klasy średniej i liczebna słabość rzeczywistej inteligencji. To właśnie powoduje, że na polskiej scenie politycznej tak wielką rolę grają ugrupowania lewicowe i populistyczne. Dopiero teraz, po 15 latach niepodległości, zaczyna nabierać sił polskie centrum. Coraz więcej Polaków rozumie, że nie ma wolności bez rynku. Luka świadomościowo-edukacyjna pozostaje jednak ogromna. Upowszechnienie gospodarki rynkowej nie przełożyło się jeszcze na wiedzę o jej właściwościach wykraczających poza problematykę życia codziennego. Nawet studentom ekonomii nie chce się czytać artykułów w działach gospodarczych "Rzeczpospolitej" czy "Gazety Wyborczej". Niejednego zaskoczyłem już głupim pytaniem o wielkość produktu krajowego brutto w roku 2003 czy 2004. Przeciętny Polak nie wie nic i nie chce słyszeć o polskim długu publicznym. Nie rozumie zagrożeń związanych z jego wzrostem. Nie chce zdać sobie sprawy z faktu, że rosnące koszty obsługi tego długu przekreślają możliwość zaspokojenia rzeczywiście pilnych potrzeb. W pewnym gronie zdziwiono się, gdy przypomniałem, że tegoroczny wzrost produktu krajowego o 40--45 mld zł zostanie "zjedzony" przez identyczny wzrost długu publicznego.
Skutki upływu krwi polskiej elity intelektualnej są więc ciągle wyraźnie widoczne. Nie stworzyliśmy jeszcze klimatu sprzyjającego najlepszym. Ciągle można się chwalić nieuctwem. Najwyższy już jednak czas opanować elementarz ekonomiczny i przestać się kompromitować jego nieznajomością i - co gorsze - lekceważeniem. To zbyt kosztowna dla kraju lekkomyślność.
Więcej możesz przeczytać w 35/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.