Jesteśmy w cenie na rynkach UE W kwietniu kilogram bananów kosztował 2 zł, teraz Đ około 3,5 zł. Przed akcesją do Unii Europejskiej za kilogram mięsa wołowego płaciliśmy 15 zł, teraz płacimy 24 zł. Polędwica zdrożała w tym okresie z 30 zł do około 50 zł za kilogram. Niemal o 2 zł wzrosła cena kilograma cukru. Za kajzerkę kosztującą przed akcesją 21 gr dzisiaj płacimy 35 gr. Mąka zdrożała z 1,5 zł do 2,2 zł. To jednak już koniec podwyżek. Na więcej, choćby producenci i sprzedawcy towarów dwoili się i troili, nie pozwolą im prawa rynku, które sprowadzają się do tego, że to on w ostateczności reguluje ceny. A one nie wzrosną, ponieważ nie zanosi się na to, żeby znacznie zwiększyły się płace Polaków.
Efekt World Trade Center
Dwunastomiesięczny wskaźnik inflacji skoczył w Polsce w lipcu prawie do 5 proc. Oznacza to, że tempo wzrostu cen między kwietniem a lipcem tego roku powiększyło się o 2,4 proc. Jest to przyspieszenie znacznie większe niż przeciętne w Unii Europejskiej (inflacja wzrosła w drugim kwartale z 1,9 proc. do 2,4 proc., czyli o 0,5 punktu procentowego) oraz większe niż w krajach CEFTA (na Węgrzech, Słowacji i w Czechach przyspieszenie inflacji było nieznaczne, bo wynosiło odpowiednio - 0,3 punktu procentowego, 0,5 punktu procentowego i 0,9 punktu procentowego). Warto również przypomnieć, że w państwach poprzednio wstępujących do wspólnoty szoków cenowych nie było. Ceny wzrosły w Irlandii (ale było to w czasach kryzysu naftowego i szaleństwa cenowego na całym świecie) oraz Hiszpanii, ale w Grecji i Portugalii spadły.
To, że po naszym wejściu do Unii Europejskiej rozpocznie się proces wyrównywania cen, było dla wszystkich oczywiste. Zaskakujący okazał się jedynie przebieg tego procesu. Przewidywano raczej stały powolny marsz cen w górę, gdy w rzeczywistości nastąpił dość gwałtowny ich skok w pierwszych dwóch miesiącach po 1 maja. Powód? Od ataku na World Trade Center w 2001 r. obserwujemy stałe osłabianie dolara, a ponieważ świat potrzebuje silnego liczmana - drożeje euro (przypomnijmy: kurs euro w sierpniu 2001 r. wynosił 3,5 zł, a w pierwszej połowie tego roku stale przekraczał 4,5 zł, osiągając 1 marca 4,9149 zł). Drogie euro to prezent dla naszych eksporterów, ale równocześnie importowy impuls inflacyjny. Impuls dodatkowo wzmacniany przez wzrost cen ropy; w ciągu trzech ostatnich kwartałów zwiększyły się one niemal dwukrotnie (1 października 2003 r. ropa kosztowała 25 dolarów, a obecnie - ponad 46 dolarów).
Te dwa czynniki spowodowały wzrost inflacji we wszystkich niemal krajach. Także u nas. Można szacować, że odpowiadają one jedynie za jedną czwartą podwyżek. Całą resztę zawdzięczamy już naszym własnym specyficznym przyczynom.
Helga i Hans z odsieczą
Zawsze narzekaliśmy na nasze położenie geopolityczne - między Rosją a Niemcami. Z ekonomicznego punktu widzenia jest ono jednak znakomite. Jesteśmy praktycznie przedmieściem Niemiec (do Berlina z Warszawy jest 575 km, a z Wrocławia - 282 km; z obu miast bliżej niż z Kolonii czy Monachium - ponad 600 km), czyli czwartej potęgi gospodarczej świata, konsumującej rocznie produkty wartości 2 bln dolarów. Przez lata wydawało nam się, że w porównaniu z naszym sąsiadem jesteśmy ekonomicznym karłem, który na rynek niemiecki może dostarczać głównie usługi kobiet pracujących oraz złodziei samochodów (przynajmniej taki obraz usiłowały malować "życzliwe" nam niemieckie media). Okazało się jednak, że po pierwsze - nasza gospodarka (a zwłaszcza rolnictwo) wcale nie jest taka zła, a po drugie - Niemcy nie są tacy głupi. Sympatia jest bowiem sympatią, ale Pfenig ist Pfenig, Helga i Hans potrafią liczyć i nikt ich nie przekona, że befsztyki wołowe, kosztujące w Polsce 20 zł, są droższe od tych z Vaterlandu, za które trzeba zapłacić 20 euro.
Toteż ruszyła niemiecka wiara na polskie pola kupować żywność. W czerwcu eksport do państw Unii Europejskiej (głównie Niemiec) mleka i śmietany był większy niż przed rokiem o 186 proc., a mięsa wołowego o 82 proc. Taki przyrost sprzedaży zewnętrznej musiał spowodować pewną wyrwę na rynku krajowym i pociągnąć ceny w górę. Trzeba jednak odnotować, że w naszym cenowym nieszczęściu mamy wielkie szczęście. Ten rodzaj inflacji jest bowiem spośród wszystkich możliwych najkorzystniejszy dla gospodarki. Tworzy wielkie możliwości zbytu, poprawia rentowność, znacznie zwiększa dochody producentów i kreuje atrakcyjne perspektywy na przyszłość. Trudno bowiem narzekać na nieszczęśliwy los, kiedy zagraniczni nabywcy walczą o nasze towary, trzeba się tylko zabierać do roboty i grabkami do obejścia pieniądze czesać. Warto także odnotować, że ów wzrost cen nie spowodował pogorszenia nastrojów ludności miejskiej (hamująco oddziaływał tu poza sezonem urlopowym także wynoszący 3,5 proc. wzrost przeciętnych płac), wyraźnie poprawiając nastroje na wsi. Wprawdzie nie widać rolników skaczących z radości (ale widział kto kiedy zadowolonego chłopa?), lecz spadek popularności Samoobrony oraz to, że jest to pierwszy rok, w którym Andrzejowi Lepperowi nie udało się zorganizować większych blokad, są niezbitymi dowodami owej poprawy.
Niemiec potrafi
Obok satysfakcji ekonomicznej wynikającej z wygrania naszego pierwszego starcia w Unii Europejskiej możemy mieć także sporą satysfakcję moralną. Nieuzasadnione okazały się bowiem obawy, że nasz eksport napotka bariery związane z nie zawsze ścisłym przestrzeganiem norm unijnych, a w szczególności tzw. zasady HACCP (HACCP to skrót od Hazard Analysis Critical Control Point, czyli analiza zagrożeń - krytyczny punkt kontroli), a więc zasad przestrzegania wygórowanych norm higienicznych, mających zagwarantować bezpieczeństwo żywności w czasie produkcji, transportu, obróbki i konsumpcji. Okazało się jednak, że mimo HACCP Niemiec (i inny Europejczyk) zje wszystko, także starą krowę żywicielkę (najchętniej w hamburgerze) oraz mleko z domniemanymi bakteriami, byle były tanie.
Co więcej, okazało się, że importerzy mają liberalny stosunek nie tylko do norm jakościowych. Sprzedaż wewnątrzunijna mleka (i jego przetworów) możliwa jest tylko w ramach przyznanych kwot produkcyjnych. Przy masowym skupie nabiału przez odbiorców zagranicznych niemal nikt jednak o owe kwoty nie pytał. Wydawało się, że w wypadku zbóż, gdzie różnic cenowych między Polską a innymi krajami Unii Europejskiej prawie nie ma, do zakupów nie dojdzie. I tu jednak okazało się, że "Niemiec potrafi". Szybko zauważył, że polski chłop dostaje dopłaty bezpośrednie w zależności od uprawianego obszaru, a więc jest mu wszystko jedno, czy i komu sprzeda. Natomiast dopłaty dla bauera są uzależnione od tego, ile kwintali uda mu się sprzedać. A ponieważ Unia Europejska nie wprowadziła jeszcze zasady stemplowania znakiem producenta każdego kłosa, zboże zasiane w Polsce można "zebrać" na przykład w Westfalii, kasując po raz drugi dopłatę.
Na różnicach cen skorzystała także branża samochodowa. To, że w związku z różnicami cen będą pojedyncze wypadki przyjazdów do Polski na zakupy samochodowe, było zgodne z przewidywaniami (trawestując niechlubny dowcip Haralda Schmidta, powinniśmy postawić billboardy reklamowe: "Fahr nach Polen, Dein neuer Wagen ist schon dort" - Jedź do Polski, Twój nowy samochód tam już jest). To jednak, że - co jest absolutnie nielegalne - będą przyjeżdżać z lawetami dealerzy samochodowi, było niejakim zaskoczeniem. Szczęśliwie dla nas kolosalny import samochodów używanych działał hamująco na wzrost cen nowych aut. Te, według szacunków Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego Samar, wzrosły w Polsce tylko o 1,82 proc.
Prawo podaży i popytu
Pierwsza runda naszej walki o rynek unijny powoli się kończy. Różnice cenowe nieco się zmniejszyły, unijni odbiorcy znaleźli innych dostawców (głównie na Słowacji), będzie się zwiększać także kontrola i przestrzeganie europejskich przepisów. Wzrost eksportu zapewne nieco wyhamuje, choć nasza sprzedaż do krajów Unii Europejskiej raczej już nie spadnie. Najprawdopodobniej ceny niektórych towarów - między innymi żywności, samochodów, nieruchomości i usług (zwłaszcza na terenach przygranicznych) - nadal będą rosnąć. Będą to jednak przyrosty coraz wolniejsze. Na więcej nie pozwolą prawa rynku: nie ma mowy o gwałtownym wzroście zamożności Polaków, a bez tego znacząco nie zwiększy się popyt na towary. Producenci i sprzedawcy nie pozwolą więc sobie na dyktowanie wyższych cen.
Oczywiście poza prawami rynku są i inne czynniki inflacyjne: kurs euro (dobra wiadomość dla konsumentów, gorsza dla eksporterów: złoty ma się umacniać), ceny ropy (wszystko w rękach szejków i Putina), Narodowy Bank Polski (stopy rosną) i Ministerstwo Finansów (deficyt budżetowy ma maleć, ponieważ jednak wybory są coraz bliżej, nie jest to takie pewne). Uwzględniając te czynniki, większość ekonomistów przewiduje, że choć w końcu roku wzrost cen przekroczy górny pułap celu inflacyjnego wyznaczonego przez Narodowy Bank Polski, to jednak nie przekroczy 5 proc. Warto przypomnieć malkontentom, że o tak niskiej inflacji cztery lata temu mogliśmy tylko marzyć. A Węgrzy i Słowacy dalej o niej marzą.
Dwunastomiesięczny wskaźnik inflacji skoczył w Polsce w lipcu prawie do 5 proc. Oznacza to, że tempo wzrostu cen między kwietniem a lipcem tego roku powiększyło się o 2,4 proc. Jest to przyspieszenie znacznie większe niż przeciętne w Unii Europejskiej (inflacja wzrosła w drugim kwartale z 1,9 proc. do 2,4 proc., czyli o 0,5 punktu procentowego) oraz większe niż w krajach CEFTA (na Węgrzech, Słowacji i w Czechach przyspieszenie inflacji było nieznaczne, bo wynosiło odpowiednio - 0,3 punktu procentowego, 0,5 punktu procentowego i 0,9 punktu procentowego). Warto również przypomnieć, że w państwach poprzednio wstępujących do wspólnoty szoków cenowych nie było. Ceny wzrosły w Irlandii (ale było to w czasach kryzysu naftowego i szaleństwa cenowego na całym świecie) oraz Hiszpanii, ale w Grecji i Portugalii spadły.
To, że po naszym wejściu do Unii Europejskiej rozpocznie się proces wyrównywania cen, było dla wszystkich oczywiste. Zaskakujący okazał się jedynie przebieg tego procesu. Przewidywano raczej stały powolny marsz cen w górę, gdy w rzeczywistości nastąpił dość gwałtowny ich skok w pierwszych dwóch miesiącach po 1 maja. Powód? Od ataku na World Trade Center w 2001 r. obserwujemy stałe osłabianie dolara, a ponieważ świat potrzebuje silnego liczmana - drożeje euro (przypomnijmy: kurs euro w sierpniu 2001 r. wynosił 3,5 zł, a w pierwszej połowie tego roku stale przekraczał 4,5 zł, osiągając 1 marca 4,9149 zł). Drogie euro to prezent dla naszych eksporterów, ale równocześnie importowy impuls inflacyjny. Impuls dodatkowo wzmacniany przez wzrost cen ropy; w ciągu trzech ostatnich kwartałów zwiększyły się one niemal dwukrotnie (1 października 2003 r. ropa kosztowała 25 dolarów, a obecnie - ponad 46 dolarów).
Te dwa czynniki spowodowały wzrost inflacji we wszystkich niemal krajach. Także u nas. Można szacować, że odpowiadają one jedynie za jedną czwartą podwyżek. Całą resztę zawdzięczamy już naszym własnym specyficznym przyczynom.
Helga i Hans z odsieczą
Zawsze narzekaliśmy na nasze położenie geopolityczne - między Rosją a Niemcami. Z ekonomicznego punktu widzenia jest ono jednak znakomite. Jesteśmy praktycznie przedmieściem Niemiec (do Berlina z Warszawy jest 575 km, a z Wrocławia - 282 km; z obu miast bliżej niż z Kolonii czy Monachium - ponad 600 km), czyli czwartej potęgi gospodarczej świata, konsumującej rocznie produkty wartości 2 bln dolarów. Przez lata wydawało nam się, że w porównaniu z naszym sąsiadem jesteśmy ekonomicznym karłem, który na rynek niemiecki może dostarczać głównie usługi kobiet pracujących oraz złodziei samochodów (przynajmniej taki obraz usiłowały malować "życzliwe" nam niemieckie media). Okazało się jednak, że po pierwsze - nasza gospodarka (a zwłaszcza rolnictwo) wcale nie jest taka zła, a po drugie - Niemcy nie są tacy głupi. Sympatia jest bowiem sympatią, ale Pfenig ist Pfenig, Helga i Hans potrafią liczyć i nikt ich nie przekona, że befsztyki wołowe, kosztujące w Polsce 20 zł, są droższe od tych z Vaterlandu, za które trzeba zapłacić 20 euro.
Toteż ruszyła niemiecka wiara na polskie pola kupować żywność. W czerwcu eksport do państw Unii Europejskiej (głównie Niemiec) mleka i śmietany był większy niż przed rokiem o 186 proc., a mięsa wołowego o 82 proc. Taki przyrost sprzedaży zewnętrznej musiał spowodować pewną wyrwę na rynku krajowym i pociągnąć ceny w górę. Trzeba jednak odnotować, że w naszym cenowym nieszczęściu mamy wielkie szczęście. Ten rodzaj inflacji jest bowiem spośród wszystkich możliwych najkorzystniejszy dla gospodarki. Tworzy wielkie możliwości zbytu, poprawia rentowność, znacznie zwiększa dochody producentów i kreuje atrakcyjne perspektywy na przyszłość. Trudno bowiem narzekać na nieszczęśliwy los, kiedy zagraniczni nabywcy walczą o nasze towary, trzeba się tylko zabierać do roboty i grabkami do obejścia pieniądze czesać. Warto także odnotować, że ów wzrost cen nie spowodował pogorszenia nastrojów ludności miejskiej (hamująco oddziaływał tu poza sezonem urlopowym także wynoszący 3,5 proc. wzrost przeciętnych płac), wyraźnie poprawiając nastroje na wsi. Wprawdzie nie widać rolników skaczących z radości (ale widział kto kiedy zadowolonego chłopa?), lecz spadek popularności Samoobrony oraz to, że jest to pierwszy rok, w którym Andrzejowi Lepperowi nie udało się zorganizować większych blokad, są niezbitymi dowodami owej poprawy.
Niemiec potrafi
Obok satysfakcji ekonomicznej wynikającej z wygrania naszego pierwszego starcia w Unii Europejskiej możemy mieć także sporą satysfakcję moralną. Nieuzasadnione okazały się bowiem obawy, że nasz eksport napotka bariery związane z nie zawsze ścisłym przestrzeganiem norm unijnych, a w szczególności tzw. zasady HACCP (HACCP to skrót od Hazard Analysis Critical Control Point, czyli analiza zagrożeń - krytyczny punkt kontroli), a więc zasad przestrzegania wygórowanych norm higienicznych, mających zagwarantować bezpieczeństwo żywności w czasie produkcji, transportu, obróbki i konsumpcji. Okazało się jednak, że mimo HACCP Niemiec (i inny Europejczyk) zje wszystko, także starą krowę żywicielkę (najchętniej w hamburgerze) oraz mleko z domniemanymi bakteriami, byle były tanie.
Co więcej, okazało się, że importerzy mają liberalny stosunek nie tylko do norm jakościowych. Sprzedaż wewnątrzunijna mleka (i jego przetworów) możliwa jest tylko w ramach przyznanych kwot produkcyjnych. Przy masowym skupie nabiału przez odbiorców zagranicznych niemal nikt jednak o owe kwoty nie pytał. Wydawało się, że w wypadku zbóż, gdzie różnic cenowych między Polską a innymi krajami Unii Europejskiej prawie nie ma, do zakupów nie dojdzie. I tu jednak okazało się, że "Niemiec potrafi". Szybko zauważył, że polski chłop dostaje dopłaty bezpośrednie w zależności od uprawianego obszaru, a więc jest mu wszystko jedno, czy i komu sprzeda. Natomiast dopłaty dla bauera są uzależnione od tego, ile kwintali uda mu się sprzedać. A ponieważ Unia Europejska nie wprowadziła jeszcze zasady stemplowania znakiem producenta każdego kłosa, zboże zasiane w Polsce można "zebrać" na przykład w Westfalii, kasując po raz drugi dopłatę.
Na różnicach cen skorzystała także branża samochodowa. To, że w związku z różnicami cen będą pojedyncze wypadki przyjazdów do Polski na zakupy samochodowe, było zgodne z przewidywaniami (trawestując niechlubny dowcip Haralda Schmidta, powinniśmy postawić billboardy reklamowe: "Fahr nach Polen, Dein neuer Wagen ist schon dort" - Jedź do Polski, Twój nowy samochód tam już jest). To jednak, że - co jest absolutnie nielegalne - będą przyjeżdżać z lawetami dealerzy samochodowi, było niejakim zaskoczeniem. Szczęśliwie dla nas kolosalny import samochodów używanych działał hamująco na wzrost cen nowych aut. Te, według szacunków Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego Samar, wzrosły w Polsce tylko o 1,82 proc.
Prawo podaży i popytu
Pierwsza runda naszej walki o rynek unijny powoli się kończy. Różnice cenowe nieco się zmniejszyły, unijni odbiorcy znaleźli innych dostawców (głównie na Słowacji), będzie się zwiększać także kontrola i przestrzeganie europejskich przepisów. Wzrost eksportu zapewne nieco wyhamuje, choć nasza sprzedaż do krajów Unii Europejskiej raczej już nie spadnie. Najprawdopodobniej ceny niektórych towarów - między innymi żywności, samochodów, nieruchomości i usług (zwłaszcza na terenach przygranicznych) - nadal będą rosnąć. Będą to jednak przyrosty coraz wolniejsze. Na więcej nie pozwolą prawa rynku: nie ma mowy o gwałtownym wzroście zamożności Polaków, a bez tego znacząco nie zwiększy się popyt na towary. Producenci i sprzedawcy nie pozwolą więc sobie na dyktowanie wyższych cen.
Oczywiście poza prawami rynku są i inne czynniki inflacyjne: kurs euro (dobra wiadomość dla konsumentów, gorsza dla eksporterów: złoty ma się umacniać), ceny ropy (wszystko w rękach szejków i Putina), Narodowy Bank Polski (stopy rosną) i Ministerstwo Finansów (deficyt budżetowy ma maleć, ponieważ jednak wybory są coraz bliżej, nie jest to takie pewne). Uwzględniając te czynniki, większość ekonomistów przewiduje, że choć w końcu roku wzrost cen przekroczy górny pułap celu inflacyjnego wyznaczonego przez Narodowy Bank Polski, to jednak nie przekroczy 5 proc. Warto przypomnieć malkontentom, że o tak niskiej inflacji cztery lata temu mogliśmy tylko marzyć. A Węgrzy i Słowacy dalej o niej marzą.
Więcej możesz przeczytać w 35/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.