W krajach protestanckich polityczna satyra w telewizji jest znacznie ostrzejsza niż w państwach katolickich Bombą zegarową, której wszyscy się boją, jest dziś polityczna satyra w polskich stacjach telewizyjnych. Obecny szef Jedynki TVP Maciej Grzywaczewski już jedenaście lat temu ganił ówczesne kierownictwo telewizji za asekuranctwo w kwestiach politycznej satyry. "Byle się wyciszyć, być z boku, byle nikt nic nie zarzucił. Wszystko, co niebezpieczne, wyrzucić i pozostawić tylko to, co jest się w stanie w pełni kontrolować albo wiadomo, że jest Čpo liniiÇ". Teraz Grzywaczewski najpierw chciał zrezygnować z nudnego i opartego na jednym pomyśle kabaretu Olgi Lipińskiej, ale ugiął się przed lewicowym szantażem. Tyle że kabaret Lipińskiej wcale nie jest przykładem odważnej politycznej satyry, lecz co najwyżej antyprawicowej manii połączonej z obsesyjnym zwalczaniem rzekomego polskiego nacjonalizmu.
W Europie istnieje wyraźna granica między krajami, gdzie polityczna satyra w telewizji nikogo nie oszczędza, a tymi, w których jest niemile widziana bądź nie ma jej wcale. Pierwsza linia podziału biegnie między byłymi krajami komunistycznymi a państwami Unii Europejskiej. W państwach postkomunistycznych politycznej satyry nie ma wcale bądź jest spychana w pasma najmniejszej oglądalności. Druga granica przebiega między krajami katolickimi a protestanckimi. W tych drugich satyra jest znacznie ostrzejsza niż w pierwszych. Wreszcie trzecia granica biegnie między państwami północy i południa. W północnych krajach kontynentu satyra polityczna w telewizji jest bezkompromisowa i wyjątkowo cięta. Jednocześnie te właśnie kraje należą do najmniej skorumpowanych. Ten gatunek satyry praktycznie nie występuje na przykład w Grecji i państwo to nie należy do czołówki krajów nieskorumpowanych.
Megaloman Chirac
Standardy ostrej politycznej satyry ustanowili Brytyjczycy. To w Wielkiej Brytanii wymyślono program satyryczny z kukiełkami polityków i znanych osobistości. Powstały 20 lat temu "Spitting Image" przez ostatnią dekadę nie był nadawany, bo zużyła się jego formuła, ale w nowej postaci ma w przyszłym roku wrócić na antenę. To w tym programie bezlitośnie wykpiwano zarówno konserwatywną premier Margaret Thatcher, jak i lidera laburzystowskiej opozycji Neila Kinnocka. O Thatcher mówiono, że ma mentalność laborantki (skończyła chemię) bądź sklepikarki z warzywniaka. Kinnocka nazywano lewicowym idiotą, dla którego najwyższą formą demokracji jest strajk. "Spitting Image" ma swoje odpowiedniki w Niemczech ("Hurra Deutschland" wylansował kilka hitów na listach przebojów - z udziałem Helmuta Kohla i Gerharda Schršdera przedstawianych często jako wiejskich głupków), Hiszpanii, Holandii, Portugalii, a także w Izraelu ("Hahartzufim" zdobył Emmy Award). W Izraelu niektóre programy są nawet ostrzejsze i odważniejsze niż brytyjski oryginał.
We Francji najpierw pokazywano "Bebete show", a obecnie najpopularniejszym politycznym programem satyrycznym jest "Les Guignols de l'info", produkowany przez Canal+. To zaledwie siedmiominutowe show jest wyjątkowo ostre, a wręcz obrazoburcze. Niby-prezenter przedstawia tam niby-wiadomości, kpiąc przede wszystkim z prezydenta Chiraca, którego pokazuje jako lenia, megalomana i prostaka. Program jest we Francji rynkowym hitem obudowanym najdroższymi reklamami.
We Włoszech, gdzie premier rządu kontroluje większość mediów elektronicznych, śmiejący się z polityków satyrycy są zwyczajnie sekowani. Sabina Guzzanti już po pierwszym odcinku emitowanego na początku tego roku show "Raiot" musiała się rozstać z telewizją RAI.
Same kłopoty mieli twórcy świetnych rosyjskich "Kukieł" Wiktora Szenderowicza (miłośnika Gałczyńskiego), który w niezależnej NTW realizował ostry program z nawiązaniami do rosyjskiej i światowej literatury. Kpiny z prezydenta Rosji i najważniejszych polityków skończyły się wezwaniami do prokuratury, a wreszcie zamknięciem programu. Obecnie Szenderowicz prowadzi w komercyjnej TW5 "Bezpłatny ser", w którym co tydzień ironicznie, ale już znacznie łagodniej niż wcześniej komentuje polityczne wydarzenia tygodnia.
Ale plama!
W Polsce jedynym odważnym programem satyrycznym o polityce była w ostatnich latach "Ale plama!" Janusza Rewińskiego i Krzysztofa Piaseckiego. Miała jednak istotną wadę: trzeba było uważnie śledzić aktualne wydarzenia i czytać gazety, by zrozumieć kontekst żartów. To w dużym stopniu decydowało o niewielkiej oglądalności programu (2-3 proc.) i jego wędrówkach po ramówce TVN. "Ale plama!" padła nie tyle ofiarą ostrej satyry, ile wszechwładzy Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, która ma nad prywatnymi nadawcami zbyt dużą władzę związaną z odnawianiem koncesji. Z punktu widzenia interesów stacji właściciele TVN zachowali się racjonalnie, gdy nie chcieli się narażać Danucie Waniek, przewodniczącej rady. Inaczej to widzi Janusz Rewiński. - Nasze problemy zaczęły się po wyemitowaniu piosenki "Czerwone macki nad polską benzyną". Zaczęliśmy wtedy biegać po ramówce. Potem stacja nie chciała wyemitować piosenki o Danucie Waniek. Jak wszyscy szydzący z polityków staliśmy się zbyt niebezpieczni - mówi Rewiński. "Ale plamy!" w TVN nie ma od kwietnia 2004 r. I nie zanosi się, by inne stacje chciały ten program bądź jego autorów przejąć.
Nieśmieszny kabarecik
We Francji mówi się, że dopóki istnieje "Les Guignols de l'info", dopóty w kraju panuje demokracja". Gdyby pod tym kątem patrzeć na historię III RP, najwięcej demokracji było na początku lat 90. Wtedy w publicznej telewizji pojawiło się "Polskie zoo" Marcina Wolskiego. Kukiełki komentowały, ale i kreowały nową wówczas rzeczywistość, ustawiały hierarchie i pokazywały (głównie prowałęsowskie) sympatie twórców. Zainteresowanie polityków, którzy obrażali się i za to, że są w programie, i za to, że ich tam nie ma, przekładało się na wysoką oglądalność - w najlepszym okresie sięgała 70 proc. całej widowni telewizyjnej, ale TVP miała wtedy słabą konkurencję.
Pomysł z kukiełkami komentującymi bieżącą politykę odżył pod koniec lat 90. - w Telewizji Puls. "Gumitycy" sukcesu "Polskiego zoo" jednak nie powtórzyli, chociaż na początku pracował przy nich Marcin Wolski. Program emitowała stacja o niewielkiej oglądalności, w dodatku był on robiony zbyt siermiężnie. I prezentował często absurdalny humor, który w Polsce nie cieszy się wielkim uznaniem.
W TVP "Kabaret Olgi Lipińskiej" od lat pikuje w dół, ale program i jego autorka są postępowi, więc kabaret wciąż jest nadawany, mimo że z satyrą polityczną ma niewiele wspólnego. Z kolei "Dziennik telewizyjny" Jacka Fedorowicza z polityków żartuje bardzo ostrożnie, a często wręcz budzi do nich sympatię (każdemu się przecież zdarzają zabawne wpadki).
Chłosta zamiast podszczypywania
- Uważam, że nie ma u nas popytu na satyryczno-polityczny program w telewizji. Bo ludzie chcą od polityków odpocząć - mówi Jacek Fedorowicz. Podobną opinię ma dyrektor Jedynki TVP Maciej Grzywaczewski. Doświadczenia Wielkiej Brytanii, Izraela czy Niemiec dowodzą, że satyra polityczna wcale się nie przejadła. Problemem jest raczej to, że w Polsce nie ma na nią pomysłu. Młodzi satyrycy nie radzą sobie z tym gatunkiem, starsi zaś - jak Jerzy Kryszak do znudzenia parodiujący Lecha Wałęsę i Adama Michnika - nie potrafią się wydobyć z archaicznej już formuły. Brakuje polskiego Jaya Leno, który w swoim talk show w amerykańskiej NBC potrafi nie tylko kpić z polityków, ale także z tych, którzy ich wybierają.
W naszym kraju panuje archaiczne wyobrażenie o politycznej satyrze telewizyjnej, które wzmocnił jeszcze program "Ale plama!". Bo dobry program satyryczny o politykach to nie dwóch humorystów, którzy siedzą w fotelach i gadają, ale zabawne widowisko. Od takich satyrycznych widowisk ("TV Nation" i "Brutalna prawda") zaczynał Michael Moore, autor m.in. "Fahrenheita 9/11".
W naszym kraju ciągle dominuje model satyry grzecznej, która niby w polityków uderza, ale tak, by ich to za bardzo nie bolało. Ma to się nijak do takich programów jak sitcom "Ach, ten Bush" Treya Parkera i Matta StoneŐa. Program ten bywa wyjątkowo prostacki, ale nie można mu odmówić odwagi. Tymczasem w Polsce Jacek Fedorowicz nie odważył się wyemitować żartu o pośle Stanisławie Stecu z SLD, który podczas obrad Sejmu wyglądał na pijanego (przysięga, że nie był) i nie mówił zbyt zrozumiale.
W Wielkiej Brytanii wychodzi się z założenia, że polityczna satyra nie powinna szczypać, lecz chłostać bez umiaru i bez wstydu. Że satyrykom wolno mieszać polityków z błotem, a nawet bezczelnie manipulować ich wypowiedziami i wydarzeniami z ich udziałem. Satyrycy mają zaskakiwać, irytować, wywoływać oburzenie, a nawet obrzydzenie. Demokracja mniej cierpi, gdy satyrycy to robią, bardziej, gdy nie mają na to odwagi lub nie pozwala im się tego robić.
Megaloman Chirac
Standardy ostrej politycznej satyry ustanowili Brytyjczycy. To w Wielkiej Brytanii wymyślono program satyryczny z kukiełkami polityków i znanych osobistości. Powstały 20 lat temu "Spitting Image" przez ostatnią dekadę nie był nadawany, bo zużyła się jego formuła, ale w nowej postaci ma w przyszłym roku wrócić na antenę. To w tym programie bezlitośnie wykpiwano zarówno konserwatywną premier Margaret Thatcher, jak i lidera laburzystowskiej opozycji Neila Kinnocka. O Thatcher mówiono, że ma mentalność laborantki (skończyła chemię) bądź sklepikarki z warzywniaka. Kinnocka nazywano lewicowym idiotą, dla którego najwyższą formą demokracji jest strajk. "Spitting Image" ma swoje odpowiedniki w Niemczech ("Hurra Deutschland" wylansował kilka hitów na listach przebojów - z udziałem Helmuta Kohla i Gerharda Schršdera przedstawianych często jako wiejskich głupków), Hiszpanii, Holandii, Portugalii, a także w Izraelu ("Hahartzufim" zdobył Emmy Award). W Izraelu niektóre programy są nawet ostrzejsze i odważniejsze niż brytyjski oryginał.
We Francji najpierw pokazywano "Bebete show", a obecnie najpopularniejszym politycznym programem satyrycznym jest "Les Guignols de l'info", produkowany przez Canal+. To zaledwie siedmiominutowe show jest wyjątkowo ostre, a wręcz obrazoburcze. Niby-prezenter przedstawia tam niby-wiadomości, kpiąc przede wszystkim z prezydenta Chiraca, którego pokazuje jako lenia, megalomana i prostaka. Program jest we Francji rynkowym hitem obudowanym najdroższymi reklamami.
We Włoszech, gdzie premier rządu kontroluje większość mediów elektronicznych, śmiejący się z polityków satyrycy są zwyczajnie sekowani. Sabina Guzzanti już po pierwszym odcinku emitowanego na początku tego roku show "Raiot" musiała się rozstać z telewizją RAI.
Same kłopoty mieli twórcy świetnych rosyjskich "Kukieł" Wiktora Szenderowicza (miłośnika Gałczyńskiego), który w niezależnej NTW realizował ostry program z nawiązaniami do rosyjskiej i światowej literatury. Kpiny z prezydenta Rosji i najważniejszych polityków skończyły się wezwaniami do prokuratury, a wreszcie zamknięciem programu. Obecnie Szenderowicz prowadzi w komercyjnej TW5 "Bezpłatny ser", w którym co tydzień ironicznie, ale już znacznie łagodniej niż wcześniej komentuje polityczne wydarzenia tygodnia.
Ale plama!
W Polsce jedynym odważnym programem satyrycznym o polityce była w ostatnich latach "Ale plama!" Janusza Rewińskiego i Krzysztofa Piaseckiego. Miała jednak istotną wadę: trzeba było uważnie śledzić aktualne wydarzenia i czytać gazety, by zrozumieć kontekst żartów. To w dużym stopniu decydowało o niewielkiej oglądalności programu (2-3 proc.) i jego wędrówkach po ramówce TVN. "Ale plama!" padła nie tyle ofiarą ostrej satyry, ile wszechwładzy Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, która ma nad prywatnymi nadawcami zbyt dużą władzę związaną z odnawianiem koncesji. Z punktu widzenia interesów stacji właściciele TVN zachowali się racjonalnie, gdy nie chcieli się narażać Danucie Waniek, przewodniczącej rady. Inaczej to widzi Janusz Rewiński. - Nasze problemy zaczęły się po wyemitowaniu piosenki "Czerwone macki nad polską benzyną". Zaczęliśmy wtedy biegać po ramówce. Potem stacja nie chciała wyemitować piosenki o Danucie Waniek. Jak wszyscy szydzący z polityków staliśmy się zbyt niebezpieczni - mówi Rewiński. "Ale plamy!" w TVN nie ma od kwietnia 2004 r. I nie zanosi się, by inne stacje chciały ten program bądź jego autorów przejąć.
Nieśmieszny kabarecik
We Francji mówi się, że dopóki istnieje "Les Guignols de l'info", dopóty w kraju panuje demokracja". Gdyby pod tym kątem patrzeć na historię III RP, najwięcej demokracji było na początku lat 90. Wtedy w publicznej telewizji pojawiło się "Polskie zoo" Marcina Wolskiego. Kukiełki komentowały, ale i kreowały nową wówczas rzeczywistość, ustawiały hierarchie i pokazywały (głównie prowałęsowskie) sympatie twórców. Zainteresowanie polityków, którzy obrażali się i za to, że są w programie, i za to, że ich tam nie ma, przekładało się na wysoką oglądalność - w najlepszym okresie sięgała 70 proc. całej widowni telewizyjnej, ale TVP miała wtedy słabą konkurencję.
Pomysł z kukiełkami komentującymi bieżącą politykę odżył pod koniec lat 90. - w Telewizji Puls. "Gumitycy" sukcesu "Polskiego zoo" jednak nie powtórzyli, chociaż na początku pracował przy nich Marcin Wolski. Program emitowała stacja o niewielkiej oglądalności, w dodatku był on robiony zbyt siermiężnie. I prezentował często absurdalny humor, który w Polsce nie cieszy się wielkim uznaniem.
W TVP "Kabaret Olgi Lipińskiej" od lat pikuje w dół, ale program i jego autorka są postępowi, więc kabaret wciąż jest nadawany, mimo że z satyrą polityczną ma niewiele wspólnego. Z kolei "Dziennik telewizyjny" Jacka Fedorowicza z polityków żartuje bardzo ostrożnie, a często wręcz budzi do nich sympatię (każdemu się przecież zdarzają zabawne wpadki).
Chłosta zamiast podszczypywania
- Uważam, że nie ma u nas popytu na satyryczno-polityczny program w telewizji. Bo ludzie chcą od polityków odpocząć - mówi Jacek Fedorowicz. Podobną opinię ma dyrektor Jedynki TVP Maciej Grzywaczewski. Doświadczenia Wielkiej Brytanii, Izraela czy Niemiec dowodzą, że satyra polityczna wcale się nie przejadła. Problemem jest raczej to, że w Polsce nie ma na nią pomysłu. Młodzi satyrycy nie radzą sobie z tym gatunkiem, starsi zaś - jak Jerzy Kryszak do znudzenia parodiujący Lecha Wałęsę i Adama Michnika - nie potrafią się wydobyć z archaicznej już formuły. Brakuje polskiego Jaya Leno, który w swoim talk show w amerykańskiej NBC potrafi nie tylko kpić z polityków, ale także z tych, którzy ich wybierają.
W naszym kraju panuje archaiczne wyobrażenie o politycznej satyrze telewizyjnej, które wzmocnił jeszcze program "Ale plama!". Bo dobry program satyryczny o politykach to nie dwóch humorystów, którzy siedzą w fotelach i gadają, ale zabawne widowisko. Od takich satyrycznych widowisk ("TV Nation" i "Brutalna prawda") zaczynał Michael Moore, autor m.in. "Fahrenheita 9/11".
W naszym kraju ciągle dominuje model satyry grzecznej, która niby w polityków uderza, ale tak, by ich to za bardzo nie bolało. Ma to się nijak do takich programów jak sitcom "Ach, ten Bush" Treya Parkera i Matta StoneŐa. Program ten bywa wyjątkowo prostacki, ale nie można mu odmówić odwagi. Tymczasem w Polsce Jacek Fedorowicz nie odważył się wyemitować żartu o pośle Stanisławie Stecu z SLD, który podczas obrad Sejmu wyglądał na pijanego (przysięga, że nie był) i nie mówił zbyt zrozumiale.
W Wielkiej Brytanii wychodzi się z założenia, że polityczna satyra nie powinna szczypać, lecz chłostać bez umiaru i bez wstydu. Że satyrykom wolno mieszać polityków z błotem, a nawet bezczelnie manipulować ich wypowiedziami i wydarzeniami z ich udziałem. Satyrycy mają zaskakiwać, irytować, wywoływać oburzenie, a nawet obrzydzenie. Demokracja mniej cierpi, gdy satyrycy to robią, bardziej, gdy nie mają na to odwagi lub nie pozwala im się tego robić.
Więcej możesz przeczytać w 35/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.