Socjaliści wbili sobie do głowy, że jeśli coś jest za darmo, to sprzyja biednym. Nic bardziej błędnego
Henry Hazlitt, wybitny dziennikarz ekonomiczny i autor znakomitej książki "Ekonomia w jednej lekcji", mawiał, że najważniejsza jest jedna dyrektywa ekonomii. Mianowicie, że należy widzieć nie tylko najbliższe spodziewane efekty działań ekonomicznych (zwłaszcza polityki ekonomicznej), ale i efekty długookresowe tych działań. Niestety, dyrektywy Hazlitta nie pamiętają czasem nawet ekonomiści, najczęściej nie pamiętają intelektualiści i dziennikarze, gdy prezentują swoje znakomite pomysły naprawy Rzeczypospolitej, a wręcz nie chcą pamiętać politycy.
Hazlitt zlekceważony
Doskonałym przykładem skutków takiego zlekceważenia tego, czego nie widać na końcu nosa, są obecne perypetie ze ściąganiem długów w państwowych szpitalach. Większość obecnych roszczeń jest pokłosiem tzw. ustawy 203, która zobowiązywała jednostki ochrony zdrowia do podwyżki płac pielęgniarkom. Tyle że nie zagwarantowała pieniędzy na ten cel, co oznaczało, że podwyżki mogły otrzymać pielęgniarki w tych szpitalach, w których sensownie gospodarowano pieniędzmi (lub które miały "chody" na wyższych piętrach zdrowotnej biurokracji).
Sama ustawa została uchwalona w następstwie długotrwałej presji, w tym także strajkowej, środowiska pielęgniarskiego. Ta presja w szpitalach, które były w złej sytuacji finansowej, a nie miały "dobrych wujków" w biurokratycznej hierarchii, zaowocowała "zwycięstwami" pielęgniarek wielu szpitali w procesach sądowych. Triumfujące pielęgniarki pokazywały wyroki sądowe, oświadczając radośnie, że "sprawiedliwości stało się zadość".
Sprawiedliwości może tak, ale dyrektywie Hazlitta, by patrzeć dalej niż koniec własnego nosa, raczej nie - i właśnie widać tego konsekwencje. Zajęcie przez komornika z ważnym tytułem wykonawczym kont zadłużonych szpitali zagraża szansom otrzymania wynagrodzeń przez personel szpitali. Czyli pielęgniarki dostaną wyprocesowane podwyżki, ale... nie dostaną poborów, a istnieją też możliwości bankructw placówek ochrony zdrowia. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, by zastanowić się nad pośrednimi, długookresowymi konsekwencjami działań na krótką metę.
Mimo lamentu podniesionego przez pracowników państwowej ochrony zdrowia i zgiełku wywoływanego przez nie stosujących dyrektywy Hazlitta dziennikarzy warto przypominać - i to nie tylko pielęgniarkom - że patrzeć trzeba na efekty długookresowe własnych działań. Kierować się myślą, a nie odruchami.
Studia za darmo, czyli biedni dołem
Takim wręcz pawłowowskim odruchem jest też heroiczna walka ludzi lewicy przeciwko wprowadzeniu opłat za studia na uczelniach państwowych. Gdzieś tam z lat młodości albo z literatury obowiązkowej wbili sobie do głowy, że jeśli coś jest darmo, to sprzyja biednym. No bo przecież będą mieli dostęp do tego, do czego nie mieliby dostępu, gdyby za to coś trzeba było zapłacić.
Z tych wyobrażeń wzięły się w socjalizmie "darmowe" mieszkania, na które czekało się 15-20 lat, "darmowa" ochrona zdrowia i "darmowe" szkolnictwo.
Dyrektywa Hazlitta mówi tutaj, że jeśli coś jest darmo dziś, to warto się przyjrzeć, jakie konsekwencje tego będą jutro. Otóż pierwszą konsekwencją jest to, że jeśli coś jest darmo, to popyt będzie większy, niż by był, gdyby to dobro było w pełni odpłatne. Drugą jest to, że coś, na co jest większy popyt przy mniej czy bardziej ograniczonej podaży, będzie się pogarszać jakościowo (tandetne mieszkania, bylejakość służby zdrowia czy podobne problemy ze szkolnictwem wyższym nie są przypadkiem!). I trzecia, najważniejsza konsekwencja to fakt, że darmowe dobro, rzadkie siłą rzeczy, może zostać zaoferowane w ograniczonej ilości. A to oznacza rywalizację o takie dobra jak darmowe studia wyższe. Kto ją wygrywa? Prawdopodobieństwo, że będzie to dziecko wykształconego, nieźle zarabiającego adwokata, profesora czy menedżera, a nie równie zdolne dziecko postpegeerowskiego bezrobotnego, jest jak 100:1. Środowisko, w którym wyrasta to pierwsze dziecko, daje mu bowiem ogromną, naturalną przewagę. I dlatego na państwowych uczelniach jest tak niewiele dzieci robotników czy rolników.
W "realsocu" rzecz na tym się kończyła. Dzieci biednych, gorzej wykształconych rodziców pozostawały poza szkolnictwem wyższym. Upadek komunizmu wyzwolił prywatną przedsiębiorczość także w dziedzinie tworzenia szkół wyższych i w efekcie liczba studentów zwiększyła się ponadczterokrotnie! Tyle że w szkołach niepaństwowych studia są odpłatne. Gdyby były odpłatne i na uczelniach państwowych, to byłoby więcej pieniędzy na kursy, na stypendia dla zdolnych dzieci gorzej wykształconych, mniej zarabiających rodziców.
I udział takich dzieci na dobrych państwowych uczelniach byłby większy.
Pies Pawłowa
Gdy tylko pojawia się propozycja wprowadzenia opłat za studia, podnosi się wrzawa tych, którzy kierują się odruchem. Przecież to odbierze biednym możliwość studiowania! - grzmią. Jak gdyby nie znali statystyk, które wskazują, że właśnie na płatnych studiach - poza szkołami państwowymi - studiuje ogromna większość młodzieży z rodzin biednych (i średnio zamożnych).
Widocznie przekracza ich możliwości rozumienia to, co potwierdzają wszystkie znane badania naukowe, że bezpłatne studia wyższe są transferem pieniędzy od biedniejszych do bogatszych. Udział dzieci z wyższych decyli czy kwintyli dochodu na mieszkańca czy na rodzinę wśród studentów na bezpłatnych wyższych studiach jest co najmniej kilkakrotnie wyższy niż ich udział w ogólnej liczbie mieszkańców. Tak więc na studia dziecka na przykład adwokata w Warszawie płaci ślusarz w Białymstoku czy sklepikarz w Radomsku, którzy w najlepszym razie wyślą dziecko gdzieś do płatnej uczelni w pobliżu (bo taniej niż w dużym mieście). A potem i tak zapłacą za część wykształcenia dziecka menedżera czy adwokata na państwowej uczelni...
Rzecz jasna, nie wszyscy protestujący są notorycznymi socjalistami, którzy kierują się pawłowowskim odruchem. Zamożniejsi i lepiej wykształceni wiedzą, że te pieniądze, które teraz wydają na coś innego, musieliby wydać na studia dzieci. Ich lobbing jest skuteczny, bo mają większą siłę przebicia niż ślusarze czy piekarze. O tym z kolei mówi ekonomiczna analiza polityki, czyli tzw. teoria wyboru publicznego. Ona też wyjaśnia, dlaczego udaje się obstrukcja wobec prywatyzacji służby zdrowia i dlaczego wśród protestujących są w pierwszej kolejności ordynatorzy i profesorowie. Ale to już temat na kolejny felieton.
Więcej możesz przeczytać w 14/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.