W samej Warszawie było kilka tysięcy szmalcowników
Aż 5874 drzewka w instytucie Yad Vashem w Jerozolimie, upamiętniające Polaków, którzy z narażeniem życia ratowali Żydów w czasie okupacji, stworzyłyby niemal las. żaden inny naród nie ma ich więcej. Niestety, gdyby zasadzić las upamiętniający Polaków, którzy wydawali Żydów na pewną śmierć, byłby on równie gęsty. Szmalcownictwo to jeden z najbardziej haniebnych aspektów naszej najnowszej historii. Na podstawie lektury doniesień dotyczących wojennej kariery Jana Kobylańskiego widać, że choć pojęcie "szmalcownik" nadal funkcjonuje w świadomości zbiorowej, wymaga uściślenia. Według słownikowej definicji, szmalcownikiem był ten, kto "wymuszał na kimś okup, zwykle na żydzie, pod groźbą zadenuncjowania, wydania w ręce gestapo". Historycy założyli z góry, że chodziło tu o zjawisko marginalne, a samych szmalcowników kwalifikowali jako "męty i kryminalistów" kolaborujących z hitlerowcami. Niestety, założenia te opierały się raczej na pobożnych życzeniach badaczy niż na analizie dostępnych dowodów źródłowych. A okazuje się, że dowodów takich jest pod dostatkiem.
Jestem z gestapo
To zaskakujące, lecz sami Niemcy ścigali szmalcowników i wytaczali im sprawy karne. Przyczyną aresztowań było bezprawne podawanie się przez szmalcowników za gestapo, szerzenie korupcji wśród funkcjonariuszy niemieckich lub też lekkomyślne szantażowanie "rdzennych Polaków" wziętych za żydów. SS-Hauptscharfuehrer Stuellenberg następująco podsumował sytuację: "Ze względu na to, że tego rodzaju sprawy [szantaże żydów - J.G.] są już powszechnie znane i jako że narażają one na szwank dobre imię organów gestapo, należy wobec zatrzymanych zastosować wyjątkowo surowe kary, aby nie dopuścić do podobnych wypadków w przyszłości". W aktach sądów niemieckich zachowały się teczki kilkuset "podobnych wypadków", umożliwiając historykowi dokonanie analizy zakresu i charakteru szmalcownictwa.
Powszechne donosicielstwo
Szmalcownictwo z całą pewnością nie zaliczało się do problemów marginalnych. Na duży jego zakres wskazuje nie tylko to, że w języku polskim zaszła potrzeba stworzenia słowa na określenie ludzi zajmujących się tym procederem, lecz również dramatyczny ton współczesnych świadectw. Jesienią 1941 r. generał Stefan Grot-Rowecki uderzał na alarm, że w kraju "szerzy się przestępczość, rozwinęło się donosicielstwo, zaznaczyły się przypadki zbrodniczego współdziałania z okupantem". W prasie konspiracyjnej pisano natomiast o tym, że "zatrważający wzrost denuncjatorów, nieprawdopodobne rozszerzenie się zgranych kół szantażystów zagraża spokojowi coraz większej ilości ludzi, czyniąc nieznośnym życie tych, którzy prześladowani przez okupanta czują się jak zgonione wściekłe psy". Emanuel Ringelblum, kronikarz getta, niedługo przed śmiercią pisał w ukryciu: "szantażyści i szmalcownicy są wieczną zmorą żydów po aryjskiej stronie. Nie ma dosłownie żyda "na powierzchni" czy "pod powierzchnią", który by nie miał z nimi do czynienia". Według Ringelbluma, w samej Warszawie szmalcownictwem zajmowało się "kilkaset do kilku tysięcy ludzi". Według innych szacunków, w samej stolicy szmalcownictwem miałoby się zajmować od 3 tys. do 4 tys. ludzi. Prace prowadzone przez warszawskie Centrum Badań nad Zagładą żyd-w wskazują na niepokojącą skal" szmalcownictwa w regionach wiejskich okupowanej Polski.
Polacy fizjonomisci
Dla wielu ukrywających się po aryjskiej stronie żydów szmalcownicy stanowili zagrożenie większe niż Niemcy. Jeden z ocalonych pisze: "Jak chodziłem po ulicy, to się bardziej bałem, że natknę się na Polaka szmalcownika niż na Niemca. Niemcy w olbrzymiej większości nie byli, nazwijmy to, fizjonomistami. Niemcy się nie orientowali". Według innego świadka, "zagrożenie ze strony Niemców było zagrożeniem drugiego stopnia, mogli oni weryfikować żydów pośrednio, właściwie dopiero wtedy, gdy ci znaleźli się już w komisariacie czy gestapo". Nie są to stwierdzenia bezpodstawne. Jak wynika z policyjnych meldunków zachowanych w aktach sądów niemieckich, w znakomitej większości wypadków ujęcia żydów przebywających poza gettem bez opaski dokonali Polacy.
Szmalcownictwo było zajęciem intratnym. Na podstawie zachowanych materiałów można stwierdzić, że wysokość wymuszanego haraczu pozostawała w bezpośrednim związku ze stopniem zagrożenia ze strony Niemców. Na początku okupacji, gdy za brak opaski z gwiazdą Dawida złapanym żydom groziło więzienie lub grzywna, szantażyści zadowalali się kilkuset złotymi. Od jesieni 1941 r., kiedy to za podobne przewinienie groziła już kara śmierci, targi się skończyły i haracze wynosiły nawet dziesiątki, a niejednokrotnie nawet setki tysięcy złotych. Na przykład od Adolfa Bermana, polityka partii Poalej Syjon-Lewica, szmalcownicy zażądali 500 tys. zł. Zgoła innym typem wymuszeń były gwałty dokonywane na kobietach poprzednio już odartych ze wszystkich oszczędności.
Hrabia szmalcownik
W literaturze historycznej można się spotkać z twierdzeniem, że szmalcownicy to folksdojcze, przedwojenni przestępcy i przedstawiciele skryminalizowanego lumpenproletariatu. Obfitość danych zawartych w aktach sądów niemieckich okupowanej stolicy pozwala nam na weryfikację tych założeń. Już wstępna analiza akt zadaje kłam twierdzeniom o kryminalnej przeszłości szmalcowników. Spośród setek szantażystów i szmalcownik-w mniej niż 10 proc. mogło się wykazać przedwojennym stażem kryminalnym. W ogromnej większości mamy więc do czynienia z ludźmi, ktęrzy na drogę przestępstwa wstąpili dopiero podczas okupacji. Jeśli chodzi o skład narodowościowo-etniczny, zdecydowaną większość stanowili (odwołując się do terminologii lat wojny) "Polacy wyznania rzymskokatolickiego, aryjczycy". Drugą co do wielkości grupą byli Niemcy, a trzecią
- szmalcownicy żydzi, rozpracowujący dobrze im znane środowisko od środka. Większość podejrzanych o szmalcownictwo to mężczyźni między 25. i 40. rokiem życia, wywodzący się z bardzo rożnych sfer społecznych. Wśród szmalcowników odnaleźć bowiem można zarówno robotników, jak i tramwajarzy, uczniów szkół średnich, handlarzy, artystów, magistra teologii, a nawet młodego hrabiego, zatrzymanego przez Niemców podczas próby "brutalnego wymuszenia" na dwóch warszawskich żydach. Schwytani szmalcownicy tłumaczyli się na różne sposoby. Jedni wskazywali na trudne warunki materialne, inni mówili o chęci niesienia pomocy władzom niemieckim. Wszyscy natomiast odnosili się do swych ofiar z pogardą pozbawioną krzty współczucia. W protokołach przesłuchań można natrafić na następujące stwierdzenie: "poszedłem po kota" (tak w gwarze szmalcowników określano żyda). Jeden z prowadzonych na komisariat szmalcowników próbował przekonać eskortującego go granatowego policjanta, który tak to relacjonuje: "żebym go natychmiast zwolnił (...). Prócz tego zapytywał mnie, czy ja jestem uczciwym Polakiem i że o ile nim jestem, to dlaczego broni" żydków". Ojciec wspomnianego wcześniej hrabiego P. tłumaczył działania syna "antysemicką propagandą, którą nasiąknął syn przed wojną".
Pani jest żydówkę
Wśród szmalcownik-w najbardziej rzucali się w oczy młodzi ludzie krążący (pojedynczo bądź w grupach) wokół getta, wyławiający ludzi o "niearyjskim" wyglądzie lub też osoby zachowujące się w sposób zdradzający żyda. Innymi słowy - ludzi o niepewnym spojrzeniu, o przygarbionej sylwetce lub zbyt grubo odzianych (wychodzący z getta próbowali często przemycić na grzbiecie par" zmian ubrania). Jedna z ocalonych tak opisała swoje wyjście na aryjską stron": "Pani ma smutne oczy - pani jest żydówką. Pani się spieszy - pani jest żydówką... Pani się rozgląda dokoła - pani jest żydówką... Kończyło się albo na wyłudzeniu pieniędzy, na okupie - to jeszcze nie było najgorsze z nieszczęść - albo na pójściu do gestapo. A to już przeważnie oznaczało śmierć". Na żydów, którym udało się przedostać na aryjską stron", czekały zorganizowane bandy szmalcowników mające kontakty wśród granatowych policjant-w i władz niemieckich. Bywało, że granatowi policjanci tworzyli szajki. Nierzadko szmalcownicy mogli liczyć na opiek" i informacje od przekupionych wyższych urzędników niemieckiej administracji cywilnej. Zamiast łapać na chybił trafił "niearyjsko" wyglądających przechodni-w, członkowie gangów szmalcowniczych dokonywali rozpoznania terenu, polując na zamożniejsze ofiary.
Szajki denuncjatorów
Sposób działania takiej szajki szmalcowniczej można prześledzić na przykładzie grupy Stanisława P., kierownika pociągów na stacji Warszawa Wschodnia. W drugiej połowie września 1942 r., kilka dni po zakończeniu wywózki setek tysięcy warszawskich żydów z getta do obozu zagłady w Treblince, do rąk Kazimiery S., właścicielki kamienicy, dostarczono anonim napisany złą niemczyzną. Autor listu obwiniał adresatkę o ukrywanie niejakiego Mordki Schwalbego oraz groził śmiercią jej kilkumiesięcznemu dziecku, które miało pochodzić ze związku ze Schwalbem. Autor anonimu domagał się od pani S. zawrotnej sumy 200 tys. zł. Kobieta udała się po ratunek na policję. Policja zastawiła pułapkę, w którą wpadło dwóch zgłaszających się po haracz szmalcowników. Niebawem obaj zatrzymani pękli i wsypali wspólników. Jak się okazało, proces namierzania Kazimiery S. trwał dłuższy czas. Członkowie pięcioosobowej szajki śledzili ofiarę, dokonali rewizji w jej letnim domu i sterroryzowali służącą, by zdobyć informacje o majątku szantażowanej. Pojawienie się policji wprawiło szmalcowników w szok - opór ofiar był najwyraźniej czymś wychodzącym poza ramy codziennych wydarzeń.
Szantaż mógł być przedsięwzięciem jednorazowym lub też - w wypadku osób zamożniejszych i dokładnie rozpoznanych
- mógł się powtarzać wielokrotnie. Aż do chwili, gdy ofiara została doszczętnie ograbiona. Jednym ze sposobów osaczenia ukrywających się było załatwienie im lewych papierów. Za jednym zamachem zdobywano sobie zaufanie ofiary, jak i namiary na kolejne meliny. Przy okazji szmalcownicy mogli wpaść na trop nieznanych im ukrywających się rodzin żydowskich i Polaków udzielających im schronienia. Zygmunt Szapiro, kupiec dyplomowany, schwytany po aryjskiej stronie, zeznawał, że "po upływie terminu przesiedlenia żydów do getta zaczęli nieznani mi osobnicy szantażować mnie, wobec czego, celem uniknięcia dalszych szantaży, przyjąłem nazwisko Brzeziński, moja żona i córka natomiast przyjęły nazwisko Wróblewskich. Dokumenty na fałszywe nazwiska dostarczył nam przed około rokiem czasu niejaki Andrzej G. zamieszkały przy ulicy Brackiej za opłatą 300 zł od jednego dowodu. Celem uniknięcia szantażu przeprowadziłem się na ulicę Kruczą, gdzie się" zameldowałem jako Brzeziński (...)". Zaopatrzeni w fałszywe dowody żydzi mogli mieć iluzję bezpieczeństwa, ale nowy meldunek nie był trudny do wytropienia. Poszukiwanie ukrywających się zaczynało się nieraz od przeczesywania ksiąg meldunkowych warszawskich kamienic. Dopiski lub przekreślenia mogły stanowić wyrok śmierci. Pewna dozorczyni tak opisała rekonesans szmalcowników: "Dnia 11 czerwca 1943 około godz. 20 do mojego mieszkania jako dozorczyni przybyło 2 nieznanych mi osobnik-w, nie mówiąc, kto oni są, i zażądali książki meldunkowej. Osobnicy mieli z sobą karteczkę, na której mieli jakieś nazwisko. Osobnicy ci sprawdzali z książki meldunkowej nr mieszkania 4. Po sprawdzeniu wyszli na ulic". Kiedy mój mąż zapytał, kto oni są, jeden z osobników oświadczył: "niedobrze jest", i wyszli".
Bezkarność
Jaki los spotkał szmalcowników? Nieliczne wyroki śmierci, wydane przez sądy podziemne, dotyczyły zasadniczo szmalcowników zaangażowanych równocześnie w rozpracowywanie polskiego podziemia. Jeżeli chodzi o Niemców, to karali oni szmalcowników nie tyle za prześladowanie żydów, ile za korumpowanie urzędników niemieckich. Natomiast powojenne procesy wytoczone na podstawie oskarżeń wysuniętych przez ofiary objęły bardzo niewielu szantażystów. Zazwyczaj tych, których szantażowani żydzi znali z nazwiska i potrafili zidentyfikować. Można śmiało założyć, że w ogromnej większości wypadków szmalcownikom włos z głowy nie spadł i dożyli oni wśród nas spokojnej starości.
Więcej możesz przeczytać w 14/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.