Anty-reaganomika Marka Belki Doprowadzi nas do gospodarczej zapaści Prof. Marek Belka zasłynął przed laty krytyką reaganomiki, czyli ekonomiki wzrostu wprowadzonej w USA przez prezydenta Ronalda Reagana. Polegała ona m.in. na obniżeniu podatków i uwolnieniu przedsiębiorczości. Reaganomika przyniosła Stanom Zjednoczonym kilkanaście lat największego w historii tego kraju rozwoju gospodarczego. Polityka premiera Belki, będąca wręcz zaprzeczeniem reguł tak nielubianej przez profesora Belkę reaganomiki, prowadzi nas na gospodarcze manowce.
Marek Belka nie jest oczywiście pierwszym anty-Reaganem polskiej gospodarki. Ekonomiści wyliczyli, że gdybyśmy w latach 1990-2004 zwiększyli roczne tempo wzrostu PKB tylko o jeden punkt procentowy, nasze dochody byłyby dziś większe o 125 mld zł, a przeciętna rodzina Kowalskich miałaby co roku portfel grubszy o 10 tys. zł (3221 zł na osobę)! To są konkretne pieniądze. Niestety, hamując wzrost gospodarczy, o taką kwotę Kowalskich zubożyliśmy. Co więcej, także dzisiaj rząd anty-Reagana Belki robi wszystko, aby krótkotrwałe ożywienie, jakie zawitało do nas w roku 2004, zamienić na długotrwałą stagnację. A konsekwencje długotrwałego obniżenia dynamiki rozwoju są okrutne. Wystarczy powiedzieć, że wspomniana różnica punktu procentowego, występująca przez 50 lat, jest wystarczającym wytłumaczeniem naszego dystansu wobec niemal dwukrotnie bogatszej Hiszpanii; a utrzymująca się przez sto lat - dystansu wobec trzyipółkrotnie bogatszej Szwecji.
Samolot leci coraz wolniej
Pierwsze oznaki ożywienia gospodarczego pojawiły się w trzecim kwartale roku 2003, kiedy PKB powiększył się o 4,1 proc. Przez trzy kolejne kwartały rósł coraz szybciej, osiągając w początku zeszłego roku najwyższe tempo w historii III RP (6,9 proc.). Ale potem było już gorzej i gorzej; kolejno 6,1 proc., 4,8 proc. i 3,9 proc. w czwartym kwartale 2004 r. Dane te to wręcz zapis trajektorii wznoszącego się samolotu, który po starcie, napotykając rosnący opór, pnie się w górę coraz wolniej.
Początek roku 2005 zapowiada się jeszcze gorzej. Produkcja przemysłowa, licząc miesiąc do miesiąca, spadła w styczniu i lutym. A do słabnącego eksportu dołącza malejący popyt wewnętrzny, wynikający już nie ze stagnacji, ale spadku płac (w lutym przeciętne wynagrodzenie w przedsiębiorstwach, wynoszące 2411,48 zł, było nominalnie tylko o 1,4 proc. wyższe niż rok wcześniej, co przy czteroprocentowej inflacji oznacza realny spadek o 2,5 proc.). Nic dziwnego, że coraz więcej analityków koryguje swoje optymistyczne prognozy i przewiduje, że w następnych kwartałach wskaźniki wzrostu będą coraz niższe, spadając w końcu roku nawet do 2 proc. A to oznaczałoby powrót do stanu bliskiego stagnacji z lat 2002-2003.
Podana wyżej metafora lotnicza nie do końca jest prawdziwa. To, że samolot stabilizuje swój lot, wynika z prawa grawitacji, nie do pokonania dla silników konwencjonalnych. Natomiast to, że gospodarka wchodzi w stan stagnacji, tylko po części jest efektem prawidłowości cyklu koniunkturalnego. Ekonomia już dawno rozpoznała sposoby umożliwiające unikanie czy choćby łagodzenie powzrostowej recesji. Zastosowanie tych metod tylko w ostatnich 40 latach umożliwiło najpierw Japonii, a potem innym krajom azjatyckim osiągnięcie niewyobrażalnych poprzednio wskaźników wzrostu. A tego, że nie trzeba mieć skośnych oczu, aby gospodarkę przypominającą dorożkarską chabetę zamienić w rączego rumaka, dowiodła w latach 90. Irlandia. Szczególnie duże potencjalne możliwości trwałego przyspieszenia mają gospodarki takie jak Polska, czyli średnio rozwinięte. Są bowiem dostatecznie zapóźnione pod względem technologicznym i organizacyjnym, aby korzystać z tzw. imitacyjnego postępu technicznego, czyli adaptować rozwiązania już wykorzystywane w świecie (jest to zawsze dużo tańsze niż wymyślanie czegokolwiek od podstaw), a jednocześnie mają na tyle wykształcone kadry, że - w odróżnieniu od krajów Trzeciego Świata - mogą to uczynić. Dlatego jeśli w takich krajach tempo wzrostu spada poniżej 5 proc., oznacza to, że dzieje się tak na ich własne życzenie, czyli zamiast wspierać, przeszkadza się tam we wzroście gospodarczym. Taką sytuację funduje nam ciągle nie mogący się zdecydować na odejście rząd tymczasowy Marka Belki.
Primum non nocere
Co trzeba zrobić, aby do wyhamowania gospodarki nie dopuścić? Po pierwsze, nie szkodzić i maksymalnie wykorzystywać wszystkie czynniki prowzrostowe. Tego nie uczyniliśmy, mimo że karta szła nam przez ostatnie dwa lata wyjątkowo. Sama zapowiedź naszego wejścia do unii i otwarcia granic sprawiły, że Polska stała się atrakcyjnym dostawcą towarów na rynki europejskie. Dodatkowo popyt na nasze mało w poprzednich latach chodliwe towary przemysłowe nakręcało szaleństwo inwestycyjne w Chinach. Wartość eksportu w roku ubiegłym wyniosła już 272 mld zł (w roku 2003 - 209 mld zł, to wzrost o ponad 30 proc.!). Władze zapisały to oczywiście na swoje konto, zapominając zarówno o tym, że nie ma tu cienia ich zasługi, jak i o tym, że jest to jednorazowy dar boży, a manna wiecznie z nieba spadać nie będzie. Nie tylko nie wykorzystano tego prezentu, aby przyspieszyć restrukturyzację górnictwa i hutnictwa, przeciwnie, ową przejściową dobrą koniunkturę wykorzystano jako pretekst, aby na przykład z reform górnictwa zrezygnować. Zaczęto nawet przebąkiwać o konieczności "zwiększenia inwestycji w sektorze górniczym". Na szczęście, lekkie otrzeźwienie Chińczyków uchroniło nas przed kolejnym amokiem topienia miliardów w ziemi. Nie zabezpieczyło jednak przed smutnym faktem, że - mimo doświadczeń całego piętnastolecia - w chwili kiedy ceny i popyt na węgiel ponownie spadają, budzimy się z ręką w nocniku.
Dodatkowo, z uporem nie chcieliśmy zauważyć, że kolosalny deficyt handlowy Stanów Zjednoczonych wymusi spadek opłacalności sprzedaży zagranicznej. A wystarczyło, że ułamek promila dolarów zalewających z tego powodu świat napłynął do Polski, by spowodować gwałtowne umocnienie złotego i zmniejszenie rentowności eksportu. W tej kwestii rząd jedno, co robił, to zapewniał sobie alibi, pohukując na NBP, że nie obniża (przy silnie rosnącej inflacji!) stóp procentowych, i domagając się od niego - co już byłoby samobójstwem - interwencji walutowych. Rząd nie robił nic, bowiem w perspektywie krótkookresowej silny złoty i równocześnie wyższa inflacja były dla niego bardzo korzystne. Aprecjonujący się złoty redukował bowiem zadłużenie zagraniczne i koszty jego obsługi, a inflacja podwyższała dochody podatkowe. Ten prezent z radością potraktowano jako substytut reform fiskalnych i pretekst do rezygnacji z i tak okrojonego planu Hausnera.
Bez klina ani rusz
Nieprzeszkadzanie gospodarce we wzroście sprowadza się do usunięcia podstawowych barier rozwoju: klina podatkowego i administracyjnych utrudnień rozwoju gospodarczego. Ostatnie badania porównawcze OECD nie pozostawiają jednak cienia wątpliwości: Polska jest krajem o jednym z najwyższych klinów podatkowych, czyli obciążenia płac podatkami i obowiązkowymi składkami społecznymi! Wyższym aż o 7 punktów procentowych niż przeciętna dla wysoko i średnio rozwiniętych krajów i wyższym niż w Danii, Hiszpanii, Norwegii, Grecji, Portugalii, Kanadzie, Luksemburgu, Wielkiej Brytanii, na Islandii, w Stanach Zjednoczonych, Szwajcarii, Australii, Japonii, Irlandii, Nowej Zelandii, Korei. Dodać należy, że "zaszczytną" 11. pozycję wśród krajów o największym klinie podatkowym osiągnęliśmy w roku, w którym - mimo wielkich protestów lewicowców wszystkich maści - obniżono stawki podatku CIT.
Kominiarz z kasą pod kontrolą
O konieczności zniesienia ograniczeń biurokratycznych pisać już nudno. Rosną one jeszcze szybciej niż zatrudnienie w administracji (podwoiło się przez ostatnich dziesięć lat). Wystarczy przypomnieć, że mimo nowej i wielce reklamowanej ustawy o swobodzie działalności gospodarczej firmy może kontrolować (każda przez 4 tygodnie) aż 40 instytucji kontrolnych. Każda z nich stara się także zwiększyć zakres swoich uprawnień. Na ogół skutecznie, jak pokazuje ostatni kuriozalny przykład ustawy o wyrobach budowlanych, upoważniającej inspektorów nadzoru do kontrolowania producentów i dystrybutorów materiałów.
Władze finansowe umilają także życie przedstawicielom small businessu stałym rozszerzaniem obowiązku posiadania kas fiskalnych, a pomysły wyposażenia w nie kominiarzy oraz zainstalowania w każdym samochodzie podatkometru wcale nie są fragmentem scenariusza Monty`ego Pythona, tylko polską realnością. Nie można się więc dziwić, że w roku ubiegłym - po raz pierwszy od 15 lat - zmniejszyła się liczba zarejestrowanych firm. A było to w owym, rzekomo cudownym roku wspaniałej koniunktury! Ten zły sygnał należy uznać za szczególnie niebezpieczny. Boom gospodarczy zawsze bowiem częściowo neutralizuje przeszkody, jakie wymyśla władza. Naprawdę dokuczliwe stają się one dopiero wtedy, kiedy koniunktura się pogarsza.
A przecież recepta na szybki i stabilny wzrost gospodarczy jest tak prosta jak przepis na angielski trawnik. Wystarczy zrównoważyć finanse publiczne, uelastycznić rynek pracy, obniżać podatki, uprościć prawo gospodarcze, restrukturyzować i prywatyzować przedsiębiorstwa. Na dodatek na efekty trzeba czekać znacznie krócej niż przy trawniku. Nasz ogrodnik Marek Belka zamiast angielskich trawników woli uprawiać rodzime klepisko.
Samolot leci coraz wolniej
Pierwsze oznaki ożywienia gospodarczego pojawiły się w trzecim kwartale roku 2003, kiedy PKB powiększył się o 4,1 proc. Przez trzy kolejne kwartały rósł coraz szybciej, osiągając w początku zeszłego roku najwyższe tempo w historii III RP (6,9 proc.). Ale potem było już gorzej i gorzej; kolejno 6,1 proc., 4,8 proc. i 3,9 proc. w czwartym kwartale 2004 r. Dane te to wręcz zapis trajektorii wznoszącego się samolotu, który po starcie, napotykając rosnący opór, pnie się w górę coraz wolniej.
Początek roku 2005 zapowiada się jeszcze gorzej. Produkcja przemysłowa, licząc miesiąc do miesiąca, spadła w styczniu i lutym. A do słabnącego eksportu dołącza malejący popyt wewnętrzny, wynikający już nie ze stagnacji, ale spadku płac (w lutym przeciętne wynagrodzenie w przedsiębiorstwach, wynoszące 2411,48 zł, było nominalnie tylko o 1,4 proc. wyższe niż rok wcześniej, co przy czteroprocentowej inflacji oznacza realny spadek o 2,5 proc.). Nic dziwnego, że coraz więcej analityków koryguje swoje optymistyczne prognozy i przewiduje, że w następnych kwartałach wskaźniki wzrostu będą coraz niższe, spadając w końcu roku nawet do 2 proc. A to oznaczałoby powrót do stanu bliskiego stagnacji z lat 2002-2003.
Podana wyżej metafora lotnicza nie do końca jest prawdziwa. To, że samolot stabilizuje swój lot, wynika z prawa grawitacji, nie do pokonania dla silników konwencjonalnych. Natomiast to, że gospodarka wchodzi w stan stagnacji, tylko po części jest efektem prawidłowości cyklu koniunkturalnego. Ekonomia już dawno rozpoznała sposoby umożliwiające unikanie czy choćby łagodzenie powzrostowej recesji. Zastosowanie tych metod tylko w ostatnich 40 latach umożliwiło najpierw Japonii, a potem innym krajom azjatyckim osiągnięcie niewyobrażalnych poprzednio wskaźników wzrostu. A tego, że nie trzeba mieć skośnych oczu, aby gospodarkę przypominającą dorożkarską chabetę zamienić w rączego rumaka, dowiodła w latach 90. Irlandia. Szczególnie duże potencjalne możliwości trwałego przyspieszenia mają gospodarki takie jak Polska, czyli średnio rozwinięte. Są bowiem dostatecznie zapóźnione pod względem technologicznym i organizacyjnym, aby korzystać z tzw. imitacyjnego postępu technicznego, czyli adaptować rozwiązania już wykorzystywane w świecie (jest to zawsze dużo tańsze niż wymyślanie czegokolwiek od podstaw), a jednocześnie mają na tyle wykształcone kadry, że - w odróżnieniu od krajów Trzeciego Świata - mogą to uczynić. Dlatego jeśli w takich krajach tempo wzrostu spada poniżej 5 proc., oznacza to, że dzieje się tak na ich własne życzenie, czyli zamiast wspierać, przeszkadza się tam we wzroście gospodarczym. Taką sytuację funduje nam ciągle nie mogący się zdecydować na odejście rząd tymczasowy Marka Belki.
Primum non nocere
Co trzeba zrobić, aby do wyhamowania gospodarki nie dopuścić? Po pierwsze, nie szkodzić i maksymalnie wykorzystywać wszystkie czynniki prowzrostowe. Tego nie uczyniliśmy, mimo że karta szła nam przez ostatnie dwa lata wyjątkowo. Sama zapowiedź naszego wejścia do unii i otwarcia granic sprawiły, że Polska stała się atrakcyjnym dostawcą towarów na rynki europejskie. Dodatkowo popyt na nasze mało w poprzednich latach chodliwe towary przemysłowe nakręcało szaleństwo inwestycyjne w Chinach. Wartość eksportu w roku ubiegłym wyniosła już 272 mld zł (w roku 2003 - 209 mld zł, to wzrost o ponad 30 proc.!). Władze zapisały to oczywiście na swoje konto, zapominając zarówno o tym, że nie ma tu cienia ich zasługi, jak i o tym, że jest to jednorazowy dar boży, a manna wiecznie z nieba spadać nie będzie. Nie tylko nie wykorzystano tego prezentu, aby przyspieszyć restrukturyzację górnictwa i hutnictwa, przeciwnie, ową przejściową dobrą koniunkturę wykorzystano jako pretekst, aby na przykład z reform górnictwa zrezygnować. Zaczęto nawet przebąkiwać o konieczności "zwiększenia inwestycji w sektorze górniczym". Na szczęście, lekkie otrzeźwienie Chińczyków uchroniło nas przed kolejnym amokiem topienia miliardów w ziemi. Nie zabezpieczyło jednak przed smutnym faktem, że - mimo doświadczeń całego piętnastolecia - w chwili kiedy ceny i popyt na węgiel ponownie spadają, budzimy się z ręką w nocniku.
Dodatkowo, z uporem nie chcieliśmy zauważyć, że kolosalny deficyt handlowy Stanów Zjednoczonych wymusi spadek opłacalności sprzedaży zagranicznej. A wystarczyło, że ułamek promila dolarów zalewających z tego powodu świat napłynął do Polski, by spowodować gwałtowne umocnienie złotego i zmniejszenie rentowności eksportu. W tej kwestii rząd jedno, co robił, to zapewniał sobie alibi, pohukując na NBP, że nie obniża (przy silnie rosnącej inflacji!) stóp procentowych, i domagając się od niego - co już byłoby samobójstwem - interwencji walutowych. Rząd nie robił nic, bowiem w perspektywie krótkookresowej silny złoty i równocześnie wyższa inflacja były dla niego bardzo korzystne. Aprecjonujący się złoty redukował bowiem zadłużenie zagraniczne i koszty jego obsługi, a inflacja podwyższała dochody podatkowe. Ten prezent z radością potraktowano jako substytut reform fiskalnych i pretekst do rezygnacji z i tak okrojonego planu Hausnera.
Bez klina ani rusz
Nieprzeszkadzanie gospodarce we wzroście sprowadza się do usunięcia podstawowych barier rozwoju: klina podatkowego i administracyjnych utrudnień rozwoju gospodarczego. Ostatnie badania porównawcze OECD nie pozostawiają jednak cienia wątpliwości: Polska jest krajem o jednym z najwyższych klinów podatkowych, czyli obciążenia płac podatkami i obowiązkowymi składkami społecznymi! Wyższym aż o 7 punktów procentowych niż przeciętna dla wysoko i średnio rozwiniętych krajów i wyższym niż w Danii, Hiszpanii, Norwegii, Grecji, Portugalii, Kanadzie, Luksemburgu, Wielkiej Brytanii, na Islandii, w Stanach Zjednoczonych, Szwajcarii, Australii, Japonii, Irlandii, Nowej Zelandii, Korei. Dodać należy, że "zaszczytną" 11. pozycję wśród krajów o największym klinie podatkowym osiągnęliśmy w roku, w którym - mimo wielkich protestów lewicowców wszystkich maści - obniżono stawki podatku CIT.
Kominiarz z kasą pod kontrolą
O konieczności zniesienia ograniczeń biurokratycznych pisać już nudno. Rosną one jeszcze szybciej niż zatrudnienie w administracji (podwoiło się przez ostatnich dziesięć lat). Wystarczy przypomnieć, że mimo nowej i wielce reklamowanej ustawy o swobodzie działalności gospodarczej firmy może kontrolować (każda przez 4 tygodnie) aż 40 instytucji kontrolnych. Każda z nich stara się także zwiększyć zakres swoich uprawnień. Na ogół skutecznie, jak pokazuje ostatni kuriozalny przykład ustawy o wyrobach budowlanych, upoważniającej inspektorów nadzoru do kontrolowania producentów i dystrybutorów materiałów.
Władze finansowe umilają także życie przedstawicielom small businessu stałym rozszerzaniem obowiązku posiadania kas fiskalnych, a pomysły wyposażenia w nie kominiarzy oraz zainstalowania w każdym samochodzie podatkometru wcale nie są fragmentem scenariusza Monty`ego Pythona, tylko polską realnością. Nie można się więc dziwić, że w roku ubiegłym - po raz pierwszy od 15 lat - zmniejszyła się liczba zarejestrowanych firm. A było to w owym, rzekomo cudownym roku wspaniałej koniunktury! Ten zły sygnał należy uznać za szczególnie niebezpieczny. Boom gospodarczy zawsze bowiem częściowo neutralizuje przeszkody, jakie wymyśla władza. Naprawdę dokuczliwe stają się one dopiero wtedy, kiedy koniunktura się pogarsza.
A przecież recepta na szybki i stabilny wzrost gospodarczy jest tak prosta jak przepis na angielski trawnik. Wystarczy zrównoważyć finanse publiczne, uelastycznić rynek pracy, obniżać podatki, uprościć prawo gospodarcze, restrukturyzować i prywatyzować przedsiębiorstwa. Na dodatek na efekty trzeba czekać znacznie krócej niż przy trawniku. Nasz ogrodnik Marek Belka zamiast angielskich trawników woli uprawiać rodzime klepisko.
Więcej możesz przeczytać w 14/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.