Nadciąga nowa elita polskiej polityki
Czy za cztery lata naprzeciw Lecha Kaczyńskiego PO wystawi prezydent Gronkiewicz-Waltz, czy jednak "prezydenta Tuska"? Nie wiadomo, ale pewne jest, że już wkrótce Warszawę zaleje fala polityków z samorządów, a dzisiejsi prezydenci miast będą rozdawali karty. To nie oni będą się wpraszać na listy wyborcze partii, to oni będą decydować, czyją ofertę przyjąć. A wtedy czeka nas poważna zmiana na scenie politycznej. Nadciąga nowa elita. Tak było zawsze - powie ktoś. Burmistrzowie i prezydenci kandydowali do Sejmu, a niektórzy robią w nim kariery. To prawda, tyle że była to generacja prezydentów poprzedniej dekady, wybieranych na urzędy przez rady miejskie. Mogli oni wejść do parlamentu po cichutku, zaczynając tam wszystko od zera. Teraz ich miejsce zajęli autentyczni liderzy lokalnych środowisk, zwycięzcy w bezpośrednich wyborach, bezlitośnie rozliczani ze swych dokonań i zaniedbań przez wyborców. Za kilka lat ci, którzy odniosą sukces, mogą zechcieć skonsumować jego owoce. A wtedy to oni będą dyktować warunki.
Najlepsza posada w kraju
- Człowieku, to miasto jest skazane na sukces! Byle patałach, żeby tylko czegoś nie popsuł, będzie się mógł chwalić takim sukcesem jak nikt w Polsce - entuzjazmował się jakiś czas temu ważny poseł PiS, sam warszawiak, mówiąc o szansie stojącej przed przyszłym prezydentem Krakowa. Miasto przeżywa nieprawdopodobny boom, staje się w Europie modniejsze niż Praga i żyje z turystów coraz dostatniej, a ceny nieruchomości dogoniły w ciągu roku wyśrubowane ceny stołeczne. Prezydent Krakowa, siłą rzeczy, będzie spijał śmietankę i przyjmował hołdy reszty Polski zapatrzonej w cudotwórcę.
O tym, przed jaką szansą stają nowo wybrani prezydenci miast, z jednej strony świadczy przytomna uwaga minister rozwoju regionalnego Grażyny Gęsickiej, że to te samorządy będą dzieliły gigantyczne pieniądze spływające do Polski. Z drugiej strony świadczą życzenia warszawskiego dodatku "Gazety Wyborczej" dla Hanny Gronkiewicz-Waltz, że po raz pierwszy w dziejach prezydent stolicy nie będzie miał kłopotu z pieniędzmi. Za trzy, cztery lata, kiedy Gronkiewicz zbuduje w mieście więcej mostów niż Piskorski i Kaczyński razem wzięci, jej pozycja w wielkiej polityce może być znacząca, bo nikt nie będzie się zastanawiał, ile w tym jej zasługi, a ile zbiegu okoliczności. W tej samej sytua-cji znajdzie się każdy prezydent czy burmistrz miasta - to za jego kadencji może się dokonać gigantyczny cywilizacyjny skok jego miejscowości. Już nie chodniki, ale drogi, mosty, oczyszczalnie ścieków i baseny powstaną w nieznanym dotychczas tempie. Wdzięczność mieszkańców, przy braku zainteresowania lokalną polityką, spowoduje, że z wybranym w listopadzie prezydentem trudno będzie walczyć i albo urząd swój będzie mógł sprawować dożywotnio, albo skok do polityki krajowej stanie się dziecinnie łatwy.
Na to właśnie liczył Kazimierz Marcinkiewicz, snujący jeszcze miesiąc temu plany obejmowania najwyższych urzędów w państwie. Co charakterystyczne, przegrany Marcinkiewicz może dziś liczyć na znacznie cieplejsze przyjęcie prasy niż w razie zwycięstwa. Byłemu premierowi trzeba oddać jedno: wiadomości o jego politycznym zgonie są przesadzone. Owszem, poniósł porażkę, ale to jeszcze nie śmierć.
Kiedy kilka miesięcy temu napisałem, że Marcinkiewicz jak Churchill musi przeżyć przegraną, by móc liczyć na triumf, zadzwonił do mnie pewien minister z jego rządu, śmiejąc się z tego porównania. Nie zrównuję obu panów, ale śmiem twierdzić, że tylko polityk, który doznał klęski, może dojść do wielkiego zwycięstwa. Przykładów na potwierdzenie tej tezy można znaleźć bez liku, choćby wśród naszych liderów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że przed "premierem z Gorzowa" otwiera się dopiero teraz droga do prawdziwej kariery, ale też wysyłanie go na emeryturę jest stanowczo przedwczesne.
Długi marsz Dutkiewicza
Nie wdając się w rozważania na temat dalszych losów Gronkiewicz-Waltz i Marcinkiewicza, jasno widać, że w perspektywie kilku lat w polskiej polityce nastąpi wymiana kadr. I wcale nie musi to być tak wyczekiwana przez głodnych sukcesu trzydziestolatków z PiS i PO zmiana pokoleniowa. I wcale nie musi ona polegać na wypchnięciu na emeryturę starych solidaruchów i komunistów. Prędzej grupę obecnych od kilkunastu lat tych samych posłów zastąpią prezydenci miast i ich ekipy. Za kilka lat Rafał Dutkiewicz z Wrocławia może zechcieć zmierzyć się z problemami nieco większymi niż te znad Odry. O tym, że takie plany chodzą mu po głowie, napisał w wydanej przed wyborami książeczce z politycznym credo. Trzecią kadencję rządzi Gdynią Wojciech Szczurek, polityk 43-letni. Czy rzeczywiście do końca życia zechce bić 85-procentowe rekordy poparcia w bądź co bądź powiatowym mieście? Czy aby na pewno nie zechce się zmierzyć - jak swego czasu jego polityczna nauczycielka Franciszka Cegielska - z polityką w skali makro?
Nazwiska Dutkiewicza i Szczurka pojawiają się nieprzypadkowo - o ich sympatię już teraz biły się i PO, i PiS. Obaj panowie odmówili przyjęcia partyjnych legitymacji, ale jeśli to zrobią, to raczej na swoich warunkach, a nie wisząc u klamki Schetyny czy Gosiewskiego. Jeśli dodać do tego powtórnego zwycięzcę z Bydgoszczy Konstantego Dombrowicza, Wojciecha Lubawskiego z Kielc, Mirosława Mikietyńskiego z Koszalina czy prezydentów mniejszych miast, widać, że polska prawica nie musi mieć twarzy PO i PiS. Ci panowie nie skrzykną się i nie założą konkurencyjnego wobec obu ugrupowań stronnictwa prezydentów, ale mogą zmienić układ sił w polityce i mocno potrząsnąć dotychczasowymi partiami.
Najpóźniej za kilka lat Polska usłyszy o trzydziestotrzyletnim dziś prezydencie Szczecina Piotrze Krzystku (Platforma Obywatelska). W tym zapuszczonym mieście o sukces może być mu łatwiej (bo na tle obecnego marazmu wszystko będzie sukcesem), ale i trudniej (bo właśnie marazm i brak perspektyw). Patrząc jednak na dotychczasowe działania Krzystka, można zakładać, że powiedzie mu się, a jego nazwisko będzie coś mówiło nie tylko szczecinianom. Starszy od niego o piętnaście lat kolega partyjny Tadeusz Truskolaski pewnie aż takiej kariery nie zrobi, ale to, czego dokonał, jest i tak imponujące. Wszak zupełnie niespodziewanie kandydat liberalnej Platformy Obywatelskiej nie tylko odbił Białystok z rąk PiS, ale o mały włos zwyciężyłby w tym należącym do rodowych dóbr Kaczyńskich mieście już w pierwszej turze! Grzegorz Schetyna musiałby oślepnąć, by takiego człowieka nie wykorzystać.
Ani Plater, ani Struzik
Trudno twierdzić, że oto do władzy w samorządach doszło pokolenie geniuszy, ze szczególnym uwzględnieniem geniuszy prawicowych, którzy wreszcie połączą uczciwość Kaczyńskiego ze skutecznością Piskorskiego, a ojczyźnie oddani będą niczym Emilia Plater. Samorządy są często bardziej skorumpowane i nieudolne niż rządy centralne, a mazowiecki triumfator sejmikowy Adam Struzik dał się poznać w Senacie bardziej jako organizator biura podróży Struzik Tour niż jako polityczny lider. Ludzie zwyciężający w samorządach nie są z innej gliny ulepieni, lecz można mieć nadzieję, że wyborcy dostrzegą to na tyle szybko, by takich dżentelmenów pogonić. Do Warszawy, zapewne z wyjątkami, trafią ci, którym się udało. A wtedy napływ nowych ludzi, opromienionych sukcesami w samorządach, zmieni nie tylko wizerunek, ale i sposób funkcjonowania prawicy (lewica musi na swych Dutkiewiczów jeszcze poczekać).
Bez popadania w entuzjazm można już dziś dostrzec w zwycięskich prezydentach raczej kompetencje niż skłonność do tromtadracji oraz raczej umiejętność podejmowania decyzji niż talent do intryg i wygryzania przeciwnika. Nie trzeba wreszcie specjalnej przenikliwości, by dostrzec, jak bardzo tych przymiotów brakuje wielu obecnym parlamentarzystom czy partyjnym liderom. Nie ma się co zastanawiać, czy gdyby to prezydenci miast władali Polską, mielibyśmy w całym kraju mityczny PO-PiS, rzadzący dziś z sukcesami Wrocławiem czy Koszalinem, ale faktem jest, że samorządowcy są dużo sprawniejsi w zawieraniu koalicji i być może umiejętności tej nie zatraciliby po przeprowadzce do stolicy. Pora zresztą przypomnieć, że przewidywany tu dopływ świeżej krwi do polityki był postulowany przez posłów w 2001 r. - podczas prac nad ustawą o bezpośrednich wyborach wójtów czy prezydentów. A czy przypadkiem owi posłowie nie zagłosowali wtedy jak karpie żądające przyspieszenia Wigilii, to już inna sprawa. Wyborcy mogą jednak na tym tylko zyskać.
Widmo Kena
Obecni prezydenci miast w ciągu kilku lat mogą nie tylko zmienić rządzone przez siebie miejscowości, ale i zrobić wielką karierę. Zapewne nie każdemu to się uda. Jerzy Kropiwnicki (Łódź) był już ministrem i nie jest z tego okresu najlepiej pamiętany. Prezydent Częstochowy Tadeusz Wrona zasiadał już w Sejmie i poległ razem z AWS, a o jego wizjach rozwoju miasta pisano już dekadę temu. I nadal się tylko pisze.
Większy kłopot ma lewica, która mimo zwycięstwa w kilku miastach nie ma na razie kandydatów na premierów czy ministrów. Tadeusz Ferenc z Rzeszowa ma już 66 lat. Krakowskiego profesora Jacka Majchrowskiego warszawscy konkurenci do władzy zjedliby w kaszy w kwadrans, a eseldowski triumfator z Gorzowa długo będzie się kojarzył raczej z kilkumiesięczną odsiadką niż z sukcesami w zarządzaniu miastem. Pamiętajmy jednak, że aby się przebić w Warszawie, nie trzeba być wcale prezydentem metropolii - może więc i lewica ma w Polsce swoich 30-letnich burmistrzów i prezydentów, którzy za kilka lat zajmą miejsce Szmajdzińskiego i Kalisza. Na razie jednak o nich cicho.
Ci, którym rządzenie miastem się nie uda, wcale nie są na straconej pozycji. Zawsze zamiast na Gdynię czy Wrocław mogą popatrzeć na wielkie stolice europejskie. Owszem, "czerwony Ken" Livingstone jest świetnym burmistrzem Londynu, ale wywołuje skandal za skandalem i większej kariery politycznej zapewne już nie zrobi. Z kolei Jacques Chirac był kiepskim merem Paryża, w dodatku zamieszanym w aferę korupcyjną, a karierę kończy jako dwukrotny prezydent Francji. Jak widać, łaska wyborców na pstrym koniu jeździ.
Najlepsza posada w kraju
- Człowieku, to miasto jest skazane na sukces! Byle patałach, żeby tylko czegoś nie popsuł, będzie się mógł chwalić takim sukcesem jak nikt w Polsce - entuzjazmował się jakiś czas temu ważny poseł PiS, sam warszawiak, mówiąc o szansie stojącej przed przyszłym prezydentem Krakowa. Miasto przeżywa nieprawdopodobny boom, staje się w Europie modniejsze niż Praga i żyje z turystów coraz dostatniej, a ceny nieruchomości dogoniły w ciągu roku wyśrubowane ceny stołeczne. Prezydent Krakowa, siłą rzeczy, będzie spijał śmietankę i przyjmował hołdy reszty Polski zapatrzonej w cudotwórcę.
O tym, przed jaką szansą stają nowo wybrani prezydenci miast, z jednej strony świadczy przytomna uwaga minister rozwoju regionalnego Grażyny Gęsickiej, że to te samorządy będą dzieliły gigantyczne pieniądze spływające do Polski. Z drugiej strony świadczą życzenia warszawskiego dodatku "Gazety Wyborczej" dla Hanny Gronkiewicz-Waltz, że po raz pierwszy w dziejach prezydent stolicy nie będzie miał kłopotu z pieniędzmi. Za trzy, cztery lata, kiedy Gronkiewicz zbuduje w mieście więcej mostów niż Piskorski i Kaczyński razem wzięci, jej pozycja w wielkiej polityce może być znacząca, bo nikt nie będzie się zastanawiał, ile w tym jej zasługi, a ile zbiegu okoliczności. W tej samej sytua-cji znajdzie się każdy prezydent czy burmistrz miasta - to za jego kadencji może się dokonać gigantyczny cywilizacyjny skok jego miejscowości. Już nie chodniki, ale drogi, mosty, oczyszczalnie ścieków i baseny powstaną w nieznanym dotychczas tempie. Wdzięczność mieszkańców, przy braku zainteresowania lokalną polityką, spowoduje, że z wybranym w listopadzie prezydentem trudno będzie walczyć i albo urząd swój będzie mógł sprawować dożywotnio, albo skok do polityki krajowej stanie się dziecinnie łatwy.
Na to właśnie liczył Kazimierz Marcinkiewicz, snujący jeszcze miesiąc temu plany obejmowania najwyższych urzędów w państwie. Co charakterystyczne, przegrany Marcinkiewicz może dziś liczyć na znacznie cieplejsze przyjęcie prasy niż w razie zwycięstwa. Byłemu premierowi trzeba oddać jedno: wiadomości o jego politycznym zgonie są przesadzone. Owszem, poniósł porażkę, ale to jeszcze nie śmierć.
Kiedy kilka miesięcy temu napisałem, że Marcinkiewicz jak Churchill musi przeżyć przegraną, by móc liczyć na triumf, zadzwonił do mnie pewien minister z jego rządu, śmiejąc się z tego porównania. Nie zrównuję obu panów, ale śmiem twierdzić, że tylko polityk, który doznał klęski, może dojść do wielkiego zwycięstwa. Przykładów na potwierdzenie tej tezy można znaleźć bez liku, choćby wśród naszych liderów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że przed "premierem z Gorzowa" otwiera się dopiero teraz droga do prawdziwej kariery, ale też wysyłanie go na emeryturę jest stanowczo przedwczesne.
Długi marsz Dutkiewicza
Nie wdając się w rozważania na temat dalszych losów Gronkiewicz-Waltz i Marcinkiewicza, jasno widać, że w perspektywie kilku lat w polskiej polityce nastąpi wymiana kadr. I wcale nie musi to być tak wyczekiwana przez głodnych sukcesu trzydziestolatków z PiS i PO zmiana pokoleniowa. I wcale nie musi ona polegać na wypchnięciu na emeryturę starych solidaruchów i komunistów. Prędzej grupę obecnych od kilkunastu lat tych samych posłów zastąpią prezydenci miast i ich ekipy. Za kilka lat Rafał Dutkiewicz z Wrocławia może zechcieć zmierzyć się z problemami nieco większymi niż te znad Odry. O tym, że takie plany chodzą mu po głowie, napisał w wydanej przed wyborami książeczce z politycznym credo. Trzecią kadencję rządzi Gdynią Wojciech Szczurek, polityk 43-letni. Czy rzeczywiście do końca życia zechce bić 85-procentowe rekordy poparcia w bądź co bądź powiatowym mieście? Czy aby na pewno nie zechce się zmierzyć - jak swego czasu jego polityczna nauczycielka Franciszka Cegielska - z polityką w skali makro?
Nazwiska Dutkiewicza i Szczurka pojawiają się nieprzypadkowo - o ich sympatię już teraz biły się i PO, i PiS. Obaj panowie odmówili przyjęcia partyjnych legitymacji, ale jeśli to zrobią, to raczej na swoich warunkach, a nie wisząc u klamki Schetyny czy Gosiewskiego. Jeśli dodać do tego powtórnego zwycięzcę z Bydgoszczy Konstantego Dombrowicza, Wojciecha Lubawskiego z Kielc, Mirosława Mikietyńskiego z Koszalina czy prezydentów mniejszych miast, widać, że polska prawica nie musi mieć twarzy PO i PiS. Ci panowie nie skrzykną się i nie założą konkurencyjnego wobec obu ugrupowań stronnictwa prezydentów, ale mogą zmienić układ sił w polityce i mocno potrząsnąć dotychczasowymi partiami.
Najpóźniej za kilka lat Polska usłyszy o trzydziestotrzyletnim dziś prezydencie Szczecina Piotrze Krzystku (Platforma Obywatelska). W tym zapuszczonym mieście o sukces może być mu łatwiej (bo na tle obecnego marazmu wszystko będzie sukcesem), ale i trudniej (bo właśnie marazm i brak perspektyw). Patrząc jednak na dotychczasowe działania Krzystka, można zakładać, że powiedzie mu się, a jego nazwisko będzie coś mówiło nie tylko szczecinianom. Starszy od niego o piętnaście lat kolega partyjny Tadeusz Truskolaski pewnie aż takiej kariery nie zrobi, ale to, czego dokonał, jest i tak imponujące. Wszak zupełnie niespodziewanie kandydat liberalnej Platformy Obywatelskiej nie tylko odbił Białystok z rąk PiS, ale o mały włos zwyciężyłby w tym należącym do rodowych dóbr Kaczyńskich mieście już w pierwszej turze! Grzegorz Schetyna musiałby oślepnąć, by takiego człowieka nie wykorzystać.
Ani Plater, ani Struzik
Trudno twierdzić, że oto do władzy w samorządach doszło pokolenie geniuszy, ze szczególnym uwzględnieniem geniuszy prawicowych, którzy wreszcie połączą uczciwość Kaczyńskiego ze skutecznością Piskorskiego, a ojczyźnie oddani będą niczym Emilia Plater. Samorządy są często bardziej skorumpowane i nieudolne niż rządy centralne, a mazowiecki triumfator sejmikowy Adam Struzik dał się poznać w Senacie bardziej jako organizator biura podróży Struzik Tour niż jako polityczny lider. Ludzie zwyciężający w samorządach nie są z innej gliny ulepieni, lecz można mieć nadzieję, że wyborcy dostrzegą to na tyle szybko, by takich dżentelmenów pogonić. Do Warszawy, zapewne z wyjątkami, trafią ci, którym się udało. A wtedy napływ nowych ludzi, opromienionych sukcesami w samorządach, zmieni nie tylko wizerunek, ale i sposób funkcjonowania prawicy (lewica musi na swych Dutkiewiczów jeszcze poczekać).
Bez popadania w entuzjazm można już dziś dostrzec w zwycięskich prezydentach raczej kompetencje niż skłonność do tromtadracji oraz raczej umiejętność podejmowania decyzji niż talent do intryg i wygryzania przeciwnika. Nie trzeba wreszcie specjalnej przenikliwości, by dostrzec, jak bardzo tych przymiotów brakuje wielu obecnym parlamentarzystom czy partyjnym liderom. Nie ma się co zastanawiać, czy gdyby to prezydenci miast władali Polską, mielibyśmy w całym kraju mityczny PO-PiS, rzadzący dziś z sukcesami Wrocławiem czy Koszalinem, ale faktem jest, że samorządowcy są dużo sprawniejsi w zawieraniu koalicji i być może umiejętności tej nie zatraciliby po przeprowadzce do stolicy. Pora zresztą przypomnieć, że przewidywany tu dopływ świeżej krwi do polityki był postulowany przez posłów w 2001 r. - podczas prac nad ustawą o bezpośrednich wyborach wójtów czy prezydentów. A czy przypadkiem owi posłowie nie zagłosowali wtedy jak karpie żądające przyspieszenia Wigilii, to już inna sprawa. Wyborcy mogą jednak na tym tylko zyskać.
Widmo Kena
Obecni prezydenci miast w ciągu kilku lat mogą nie tylko zmienić rządzone przez siebie miejscowości, ale i zrobić wielką karierę. Zapewne nie każdemu to się uda. Jerzy Kropiwnicki (Łódź) był już ministrem i nie jest z tego okresu najlepiej pamiętany. Prezydent Częstochowy Tadeusz Wrona zasiadał już w Sejmie i poległ razem z AWS, a o jego wizjach rozwoju miasta pisano już dekadę temu. I nadal się tylko pisze.
Większy kłopot ma lewica, która mimo zwycięstwa w kilku miastach nie ma na razie kandydatów na premierów czy ministrów. Tadeusz Ferenc z Rzeszowa ma już 66 lat. Krakowskiego profesora Jacka Majchrowskiego warszawscy konkurenci do władzy zjedliby w kaszy w kwadrans, a eseldowski triumfator z Gorzowa długo będzie się kojarzył raczej z kilkumiesięczną odsiadką niż z sukcesami w zarządzaniu miastem. Pamiętajmy jednak, że aby się przebić w Warszawie, nie trzeba być wcale prezydentem metropolii - może więc i lewica ma w Polsce swoich 30-letnich burmistrzów i prezydentów, którzy za kilka lat zajmą miejsce Szmajdzińskiego i Kalisza. Na razie jednak o nich cicho.
Ci, którym rządzenie miastem się nie uda, wcale nie są na straconej pozycji. Zawsze zamiast na Gdynię czy Wrocław mogą popatrzeć na wielkie stolice europejskie. Owszem, "czerwony Ken" Livingstone jest świetnym burmistrzem Londynu, ale wywołuje skandal za skandalem i większej kariery politycznej zapewne już nie zrobi. Z kolei Jacques Chirac był kiepskim merem Paryża, w dodatku zamieszanym w aferę korupcyjną, a karierę kończy jako dwukrotny prezydent Francji. Jak widać, łaska wyborców na pstrym koniu jeździ.
Więcej możesz przeczytać w 49/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.