CD/DVD
Śpiewający fortepian
Współczesny polski jazz ma twarz Leszka Możdżera. I to nie ze względu na wzbudzające sensację ekscentryczne fryzury czy fikuśne oprawki okularów pianisty. To właśnie Możdżer sprowadzając pod strzechy ów rodzimy jazz, spopularyzował go. I chociaż jego muzyce nie można przykleić modnej etykietki smooth, to i tak słucha się jej lekko, miło i przyjemnie. Bo Możdżer ma talent do łączenia wysublimowanej treści z wpadającą w ucho formą. Szczyt tej umiejętności osiągnął w triu z Larsem Danielssonem i Zoharem Fresco. Już poprzedni album stworzony wspólnie ze szwedzkim kontrabasistą-wiolonczelistą i śpiewającym izraelskim perkusistą wysoko ustawił poprzeczkę - zdobył podwójną Platynową Płytę. "Between us and the light" odniesie jeszcze większy sukces. To album nastrojowy, subtelny, ale wyrazisty. Brzmi klasycznie, bez udziwnień i zbędnych kombinacji. Wszystkie utwory tworzą spójną całość. Trio Możdżer/Danielsson/Fresco serwuje finezyjną dźwiękową ucztę doprawioną orientalnymi zaśpiewami. Album potwierdza, że Możdżer, mimo jego ostatnich skoków w bok i eksperymentów z muzyką estradową, wypada najlepiej jako pianista jazzowy. Zadowoli każdego, poza fanatycznymi purystami.
Iga Nyc
Możdżer/Danielsson/Fresco, "Between us and the light", Outside Music
Kapela z wiochy Warszawa
Instynkt samozachowawczy zwykle każe wyłączyć przeciętny polski produkt rockowy już w okolicy trzeciego utworu. Są jednak wyjątki, a do nich należą albumy warszawskiego zespołu The Car Is On Fire. Ubiegłoroczny debiutancki "The Car Is On Fire" okazał się małą sensacją. Najnowszy bez ryzyka popełnienia błędu można uznać za polską płytę roku, chociaż w całości śpiewany jest po angielsku. "Lake & Flames" to dokument ogromnego skoku ewolucyjnego w krótkiej historii TCIOF, poszerzenie palety brzmieniowej o instrumenty dęte, smyczkowe i elektroniczne, dopracowanie do perfekcji harmonii wokalnych, aż miejscami przywołują one na myśl
Beach Boys i The Beatles. To również rozwinięcie spektrum stylistycznego, gdzie z naturalną lekkością łączą się taneczne, funkujące rytmy Gang Of Four (reanimowane przez Franza Ferdinanda i Bloc Party) z postbeatlesowską estetyką britpopu i wyrafinowanymi melodiami, budzącymi skojarzenia z czerpiącymi z jazzu, bossa novy, ambientu i muzyki pop zapomnianymi nagraniami wykonawców z lat 80., w rodzaju Young Marble Giants, The Blue Nile czy Scritti Politti. W wypadku TCIOF alians inteligencji, popowej wrażliwości i rockowej erudycji sprawdza się znakomicie.
Jerzy A. Rzewuski
The Car Is On Fire, "Lake & Flames", EMI Music Polska
Mord na Beethovenie
Nie jest to zwykły soundtrack, bo nowy film Agnieszki Holland opowiada o Beethovenie i na ścieżkę dźwiękową składa się głównie muzyka mistrza z Bonn. Wybrane do niej nagrania są rzeczywiście najwyższej jakości. Świetnej interpretacji finału IX Symfonii pod dyrekcją Bernarda Haitinka towarzyszą wybitni pianiści - Władimir Aszkenazy i Stephen Kovacevich. Wielką Fugę gra fenomenalnie Takács Quartet. Cóż jednak z tego, skoro całość nie nadaje się do słuchania. Kandyzowanymi owocami wyjętymi z tortów - znanymi fragmentami większych całości - można się tylko udławić. Zwłaszcza że ich układ woła o pomstę do nieba: arcytrudna genialna Fuga, po której wybrzmiewać może już tylko cisza, tu rzecz całą rozpoczyna, a jedna z wariacji na temat Diabellego, wklejona przed Ariettę z 32. Sonaty, tworzy hybrydę o dwóch różnych głowach. Do tego jeszcze "podróbki" kompozytora Łazarkiewicza... Operacja się udała - pacjent zmarł.
Jacek Melchior
"Copying Beethoven", Universal
DVD
Bułhakowa diabli wzięli
Powiedzenie, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, jak ulał pasuje do telewizyjnej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty". Do takich przedsięwzięć wypada mieć pomysł - twórcom rosyjskiego serialu najwyraźniej go zabrakło. Chyba że za taki uznać koncepcję jak najwierniejszego przełożenia całej powieści na mały ekran. Niestety, język filmu ma inną specyfikę niż literatura, a sfilmowanie "po bożemu" wielostronicowych dialogów wywołuje odruch ziewania. Serial jest nie tylko nudny - chwilami bywa wręcz groteskowy. W efekcie filmowych zabiegów kunszt Bułhakowa się ulotnił, a widz nie znający oryginału, może się dziwić, dlaczego kiczowaty romans fantasy z enkawudzistami w tle okrzyknięty został jednym z arcydzieł XX wieku. Rażące naiwnością efekty specjalne przypominają filmy science fiction sprzed pół wieku, a Behemot to tandetna kukiełka z programu dla przedszkolaków. W takich warunkach nawet ofiarna gra aktorów musi pójść na marne. Nic dziwnego, że oczekiwany w Rosji jako wydarzenie dekady serial okazał się gorzkim rozczarowaniem.
Gabriela Jarzębowska
"Mistrz i Małgorzata", reż. Władimir Borto, Propaganda
TV
Samotność w Wietnamie
"Kobiety są jak krople deszczu, jedne spadają do rynsztoka, inne do pięknego jeziora" - ten fragment piosenki śpiewany przez zbieraczki kwiatów najlepiej opisuje bohaterów filmu. Tych kobiecych i tych męskich. Z tą różnicą, że oni wszyscy są w rynsztoku - finansowym lub duchowym - a śnią o jeziorze. Amerykanin James (Harvey Keitel) po 20 latach wraca do Wietnamu, by odszukać porzuconą córkę. Kilkuletni chłopiec, który mieszka na ulicy, nie ufa ludziom i nie potrafi się otworzyć na bezinteresowną przyjaźń. Podobny problem ma ekskluzywna prostytutka marząca o przeniknięciu do świata gości hotelowych, których obsługuje. Inna dziewczyna, podejmując pracę na plantacji kwiatów lotosu, poznaje mistrza, który od lat siedzi zamknięty w swojej pustelni, ukrywając zeszpeconą trądem twarz. Puentę łatwo odgadnąć: prawdziwe szczęście można osiągnąć, nie osiągając ideału. Film jest pełen gracji, więcej niż słowa mówi sam obraz - tak wysmakowany, że momentami forma przerasta treść. "Trzy pory roku" to pierwszy po wojnie amerykański film nakręcony w Wietnamie przez Wietnamczyka mieszkającego od zakończenia wojny w Ameryce.
Iga Nyc
"Trzy pory roku", reż. Tony Bui, emisja 14.12, godz. 20, Ale Kino!
KINO
Niewolnicy wolności
Była szansa na arcydzieło, jest tylko film nagrodzony Złotą Palmą w Cannes. Przyczyną są poglądy i sposób patrzenia na świat reżysera. Ken
Loach jest zdeklarowanym socjalistą. W filmach współczesnych razi to mniej, czasem wcale. Gdy reżyser podejmuje jednak tematy historyczne, artysta przegrywa w nim z ideologiem. Opis walk o niepodległość w Irlandii w latach 20. ubiegłego wieku, które przerodziły się w wojnę bratobójczą, jest początkowo kreślony z przenikliwą szczegółowością, za którą można i trzeba brytyjskie kino podziwiać. Brutalny konflikt, logika odwetu są tu pokazane bez znieczulenia, brutalnie i szczerze. Z czasem coraz bardziej szwankuje psychologiczny rysunek głównych bohaterów, irlandzkich bojowników - braci Damiena (Cillian Murphy) i Teddy'ego (Padraic Delaney) O'Donovanów. Zwierciadlana symetria ich losów staje się mechaniczna, wreszcie przekształca się w tuzinkowy melodramat, patriotyczny w formie i socjalistyczny w treści. Powodem porażki jest założona z góry teza o "niedokończonej rewolucji" (bo taki charakter miał według Loacha zryw Irlandczyków) i przekonanie, że idealizm, nawet jeśli prowadzi do krwawych rezultatów, jest wartością samą w sobie. A przecież nie jest.
Tomasz Jopkiewicz
"Wiatr buszujący w jęczmieniu", reż. Ken Loach, Best Film
KSIĄŻKI
Przeżycia zatrzymane słowami
Autobiografia księdza Jana Twardowskiego jest jak jego poezja: szczera, prostolinijna, pełna miłości do ludzi i podziwu dla świata. Zamiast spodziewanych wspomnień otrzymujemy zbiór fragmentarycznych migawek z przeszłości, okruchów zdarzeń, urywków wierszy i słów wypowiedzianych w rozmowach z najróżniejszymi osobami. Ten zadziwiający swym bogactwem "ogród śladów minionego" łączy w całość tylko centralna postać bohatera - duchownego, który umiał pozostać zwykłym człowiekiem, artysty, który nie stracił umiejętności prostodusznego zachwytu nad światem, nauczyciela potrafiącego przekazać innym to, co najprostsze, a zarazem najtrudniejsze w życiu: wiarę, nadzieję i miłość. Pierwszy tom, obejmujący lata 1915-1959, to wspomnienia niepowtarzalnej atmosfery rodzinnego domu, lat nauki, dojmującego poczucia utraty świata, które przyniosła wojna, początków kapłaństwa i drogi twórczej. Ani przez chwilę nie jest to opowieść banalna, osuwająca się w stereotypy polskiego losu. Co ciekawe - nie za względu na nowatorstwo artystyczne, lecz z uwagi na urzekającą, przenikającą całą narrację wiarę w to, że istnienie ludzkie ma głęboki sens, że świat można zrozumieć, a efekty tego zrozumienia da się zamknąć w literackiej formie. Taka wiara może zachwycać. Nawet tych, którzy sądzą, iż lustro przechadzające się po gościńcu, którym według Stendhala miała być literatura, dawno rozsypało się na tysiąc kawałków.
Jagoda Wierzejska
Jan Twardowski, "Autobiografia. Myśli nie tylko o sobie", tom I, Wydawnictwo Literackie
Nieustające dlaczego?
Nie wiemy, kim jesteśmy, dokąd zmierzamy, jaki jest ostateczny cel naszej wędrówki. Pytania takie pojawiają się w obliczu śmierci najbliższych, ale także wtedy, gdy w domu pojawiają się dzieci, które chcą wiedzieć wszystko i od razu. Dlaczego słoń ma trąbę, a żółw skorupę? Dlaczego hiena nieustannie chichocze? Każdy, kto ma dzieci, wie, że takie pytania można mnożyć w nieskończoność. Poważni rodzice starają się szukać odpowiedzi w poważnych podręcznikach i encyklopediach. Zupełnie niepotrzebnie, bo dzieciom chodzi nie o wiedzę szczegółowej, lecz podstawową: dlaczego tak się dzieje. A na to pytanie najlepiej odpowiedzieć bajką. I takich właśnie bajek odpowiadających na pytania małolatów (oraz ciekawych świata dorosłych) dostarcza Ted Hughes. Krótsze i dłuższe opowieści układają się u angielskiego poety w swoistą tablicę interpretacyjną świata, w którym Bóg jest sympatycznym staruszkiem, nie dającym się przechytrzyć nikomu, a zwierzęta to typy ludzkie, które przez zazdrość, zemstę czy zwyczajne cwaniactwo tracą to, co w nich najważniejsze czy najpiękniejsze. Książka nadaje się do czytania dzieciom na dobranoc. A właściwie do opowiadania, bo historie te o wiele lepiej brzmią, gdy są mówione, niż gdy są czytane. Na początku świata było wszak Słowo, a nie Litera
Tomasz P. Terlikowski
Ted Hughes, "Pogromca Snów i inne opowieści o stworzeniu świata", wydawnictwo Znak
Papier mâché
Stefan Chwin jest w literaturze tym, kim Tomasz Lis w dziennikarstwie - estetą pogardliwie spoglądającym na barbarzyńców z wieży swego królestwa. Wnikliwie studiuje stare książki, mapy i obrazy, by nasycić swoje powieści rozbudowanymi opisami miast, ludzi i przedmiotów. Chętnie snuje refleksje na tematy moralne, a jeśli już nawiązuje do kultury popularnej, robi to w duchu zapamiętanym z gdańskich seminariów prof. Marii Janion. "Dolina Radości" to historia makijażysty Eryka Stamelmanna, który miał się wykluć z meteorytu rozbitego w oliwskim lesie u progu XX wieku. Podróżując przez pół Europy, niezwykły bohater stara się poprawiać dzieło Boga, upiększając twarze Hitlera i Stalina, Marleny Dietrich i zabitych pod Stalingradem niemieckich żołnierzy. Obdarzony wieczną młodości i umiejętnością przemieniania się w dowolną osobę, budzi grozę i podziw. Możesz godzinami wymyślać intrygującą fabułę, czynić aluzje do całej światowej kultury i ubarwiać narrację tysiącem przymiotników, ale jeśli nie masz daru opowiadania historii, twoja proza będzie kiczem. Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż historykowi literatury uda się napisać dobrą powieść.
Wojciech Wencel
Stefan Chwin, "Dolina Radości", wydawnictwo Tytuł
Śpiewający fortepian
Współczesny polski jazz ma twarz Leszka Możdżera. I to nie ze względu na wzbudzające sensację ekscentryczne fryzury czy fikuśne oprawki okularów pianisty. To właśnie Możdżer sprowadzając pod strzechy ów rodzimy jazz, spopularyzował go. I chociaż jego muzyce nie można przykleić modnej etykietki smooth, to i tak słucha się jej lekko, miło i przyjemnie. Bo Możdżer ma talent do łączenia wysublimowanej treści z wpadającą w ucho formą. Szczyt tej umiejętności osiągnął w triu z Larsem Danielssonem i Zoharem Fresco. Już poprzedni album stworzony wspólnie ze szwedzkim kontrabasistą-wiolonczelistą i śpiewającym izraelskim perkusistą wysoko ustawił poprzeczkę - zdobył podwójną Platynową Płytę. "Between us and the light" odniesie jeszcze większy sukces. To album nastrojowy, subtelny, ale wyrazisty. Brzmi klasycznie, bez udziwnień i zbędnych kombinacji. Wszystkie utwory tworzą spójną całość. Trio Możdżer/Danielsson/Fresco serwuje finezyjną dźwiękową ucztę doprawioną orientalnymi zaśpiewami. Album potwierdza, że Możdżer, mimo jego ostatnich skoków w bok i eksperymentów z muzyką estradową, wypada najlepiej jako pianista jazzowy. Zadowoli każdego, poza fanatycznymi purystami.
Iga Nyc
Możdżer/Danielsson/Fresco, "Between us and the light", Outside Music
Kapela z wiochy Warszawa
Instynkt samozachowawczy zwykle każe wyłączyć przeciętny polski produkt rockowy już w okolicy trzeciego utworu. Są jednak wyjątki, a do nich należą albumy warszawskiego zespołu The Car Is On Fire. Ubiegłoroczny debiutancki "The Car Is On Fire" okazał się małą sensacją. Najnowszy bez ryzyka popełnienia błędu można uznać za polską płytę roku, chociaż w całości śpiewany jest po angielsku. "Lake & Flames" to dokument ogromnego skoku ewolucyjnego w krótkiej historii TCIOF, poszerzenie palety brzmieniowej o instrumenty dęte, smyczkowe i elektroniczne, dopracowanie do perfekcji harmonii wokalnych, aż miejscami przywołują one na myśl
Beach Boys i The Beatles. To również rozwinięcie spektrum stylistycznego, gdzie z naturalną lekkością łączą się taneczne, funkujące rytmy Gang Of Four (reanimowane przez Franza Ferdinanda i Bloc Party) z postbeatlesowską estetyką britpopu i wyrafinowanymi melodiami, budzącymi skojarzenia z czerpiącymi z jazzu, bossa novy, ambientu i muzyki pop zapomnianymi nagraniami wykonawców z lat 80., w rodzaju Young Marble Giants, The Blue Nile czy Scritti Politti. W wypadku TCIOF alians inteligencji, popowej wrażliwości i rockowej erudycji sprawdza się znakomicie.
Jerzy A. Rzewuski
The Car Is On Fire, "Lake & Flames", EMI Music Polska
Mord na Beethovenie
Nie jest to zwykły soundtrack, bo nowy film Agnieszki Holland opowiada o Beethovenie i na ścieżkę dźwiękową składa się głównie muzyka mistrza z Bonn. Wybrane do niej nagrania są rzeczywiście najwyższej jakości. Świetnej interpretacji finału IX Symfonii pod dyrekcją Bernarda Haitinka towarzyszą wybitni pianiści - Władimir Aszkenazy i Stephen Kovacevich. Wielką Fugę gra fenomenalnie Takács Quartet. Cóż jednak z tego, skoro całość nie nadaje się do słuchania. Kandyzowanymi owocami wyjętymi z tortów - znanymi fragmentami większych całości - można się tylko udławić. Zwłaszcza że ich układ woła o pomstę do nieba: arcytrudna genialna Fuga, po której wybrzmiewać może już tylko cisza, tu rzecz całą rozpoczyna, a jedna z wariacji na temat Diabellego, wklejona przed Ariettę z 32. Sonaty, tworzy hybrydę o dwóch różnych głowach. Do tego jeszcze "podróbki" kompozytora Łazarkiewicza... Operacja się udała - pacjent zmarł.
Jacek Melchior
"Copying Beethoven", Universal
DVD
Bułhakowa diabli wzięli
Powiedzenie, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, jak ulał pasuje do telewizyjnej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty". Do takich przedsięwzięć wypada mieć pomysł - twórcom rosyjskiego serialu najwyraźniej go zabrakło. Chyba że za taki uznać koncepcję jak najwierniejszego przełożenia całej powieści na mały ekran. Niestety, język filmu ma inną specyfikę niż literatura, a sfilmowanie "po bożemu" wielostronicowych dialogów wywołuje odruch ziewania. Serial jest nie tylko nudny - chwilami bywa wręcz groteskowy. W efekcie filmowych zabiegów kunszt Bułhakowa się ulotnił, a widz nie znający oryginału, może się dziwić, dlaczego kiczowaty romans fantasy z enkawudzistami w tle okrzyknięty został jednym z arcydzieł XX wieku. Rażące naiwnością efekty specjalne przypominają filmy science fiction sprzed pół wieku, a Behemot to tandetna kukiełka z programu dla przedszkolaków. W takich warunkach nawet ofiarna gra aktorów musi pójść na marne. Nic dziwnego, że oczekiwany w Rosji jako wydarzenie dekady serial okazał się gorzkim rozczarowaniem.
Gabriela Jarzębowska
"Mistrz i Małgorzata", reż. Władimir Borto, Propaganda
TV
Samotność w Wietnamie
"Kobiety są jak krople deszczu, jedne spadają do rynsztoka, inne do pięknego jeziora" - ten fragment piosenki śpiewany przez zbieraczki kwiatów najlepiej opisuje bohaterów filmu. Tych kobiecych i tych męskich. Z tą różnicą, że oni wszyscy są w rynsztoku - finansowym lub duchowym - a śnią o jeziorze. Amerykanin James (Harvey Keitel) po 20 latach wraca do Wietnamu, by odszukać porzuconą córkę. Kilkuletni chłopiec, który mieszka na ulicy, nie ufa ludziom i nie potrafi się otworzyć na bezinteresowną przyjaźń. Podobny problem ma ekskluzywna prostytutka marząca o przeniknięciu do świata gości hotelowych, których obsługuje. Inna dziewczyna, podejmując pracę na plantacji kwiatów lotosu, poznaje mistrza, który od lat siedzi zamknięty w swojej pustelni, ukrywając zeszpeconą trądem twarz. Puentę łatwo odgadnąć: prawdziwe szczęście można osiągnąć, nie osiągając ideału. Film jest pełen gracji, więcej niż słowa mówi sam obraz - tak wysmakowany, że momentami forma przerasta treść. "Trzy pory roku" to pierwszy po wojnie amerykański film nakręcony w Wietnamie przez Wietnamczyka mieszkającego od zakończenia wojny w Ameryce.
Iga Nyc
"Trzy pory roku", reż. Tony Bui, emisja 14.12, godz. 20, Ale Kino!
KINO
Niewolnicy wolności
Była szansa na arcydzieło, jest tylko film nagrodzony Złotą Palmą w Cannes. Przyczyną są poglądy i sposób patrzenia na świat reżysera. Ken
Loach jest zdeklarowanym socjalistą. W filmach współczesnych razi to mniej, czasem wcale. Gdy reżyser podejmuje jednak tematy historyczne, artysta przegrywa w nim z ideologiem. Opis walk o niepodległość w Irlandii w latach 20. ubiegłego wieku, które przerodziły się w wojnę bratobójczą, jest początkowo kreślony z przenikliwą szczegółowością, za którą można i trzeba brytyjskie kino podziwiać. Brutalny konflikt, logika odwetu są tu pokazane bez znieczulenia, brutalnie i szczerze. Z czasem coraz bardziej szwankuje psychologiczny rysunek głównych bohaterów, irlandzkich bojowników - braci Damiena (Cillian Murphy) i Teddy'ego (Padraic Delaney) O'Donovanów. Zwierciadlana symetria ich losów staje się mechaniczna, wreszcie przekształca się w tuzinkowy melodramat, patriotyczny w formie i socjalistyczny w treści. Powodem porażki jest założona z góry teza o "niedokończonej rewolucji" (bo taki charakter miał według Loacha zryw Irlandczyków) i przekonanie, że idealizm, nawet jeśli prowadzi do krwawych rezultatów, jest wartością samą w sobie. A przecież nie jest.
Tomasz Jopkiewicz
"Wiatr buszujący w jęczmieniu", reż. Ken Loach, Best Film
KSIĄŻKI
Przeżycia zatrzymane słowami
Autobiografia księdza Jana Twardowskiego jest jak jego poezja: szczera, prostolinijna, pełna miłości do ludzi i podziwu dla świata. Zamiast spodziewanych wspomnień otrzymujemy zbiór fragmentarycznych migawek z przeszłości, okruchów zdarzeń, urywków wierszy i słów wypowiedzianych w rozmowach z najróżniejszymi osobami. Ten zadziwiający swym bogactwem "ogród śladów minionego" łączy w całość tylko centralna postać bohatera - duchownego, który umiał pozostać zwykłym człowiekiem, artysty, który nie stracił umiejętności prostodusznego zachwytu nad światem, nauczyciela potrafiącego przekazać innym to, co najprostsze, a zarazem najtrudniejsze w życiu: wiarę, nadzieję i miłość. Pierwszy tom, obejmujący lata 1915-1959, to wspomnienia niepowtarzalnej atmosfery rodzinnego domu, lat nauki, dojmującego poczucia utraty świata, które przyniosła wojna, początków kapłaństwa i drogi twórczej. Ani przez chwilę nie jest to opowieść banalna, osuwająca się w stereotypy polskiego losu. Co ciekawe - nie za względu na nowatorstwo artystyczne, lecz z uwagi na urzekającą, przenikającą całą narrację wiarę w to, że istnienie ludzkie ma głęboki sens, że świat można zrozumieć, a efekty tego zrozumienia da się zamknąć w literackiej formie. Taka wiara może zachwycać. Nawet tych, którzy sądzą, iż lustro przechadzające się po gościńcu, którym według Stendhala miała być literatura, dawno rozsypało się na tysiąc kawałków.
Jagoda Wierzejska
Jan Twardowski, "Autobiografia. Myśli nie tylko o sobie", tom I, Wydawnictwo Literackie
Nieustające dlaczego?
Nie wiemy, kim jesteśmy, dokąd zmierzamy, jaki jest ostateczny cel naszej wędrówki. Pytania takie pojawiają się w obliczu śmierci najbliższych, ale także wtedy, gdy w domu pojawiają się dzieci, które chcą wiedzieć wszystko i od razu. Dlaczego słoń ma trąbę, a żółw skorupę? Dlaczego hiena nieustannie chichocze? Każdy, kto ma dzieci, wie, że takie pytania można mnożyć w nieskończoność. Poważni rodzice starają się szukać odpowiedzi w poważnych podręcznikach i encyklopediach. Zupełnie niepotrzebnie, bo dzieciom chodzi nie o wiedzę szczegółowej, lecz podstawową: dlaczego tak się dzieje. A na to pytanie najlepiej odpowiedzieć bajką. I takich właśnie bajek odpowiadających na pytania małolatów (oraz ciekawych świata dorosłych) dostarcza Ted Hughes. Krótsze i dłuższe opowieści układają się u angielskiego poety w swoistą tablicę interpretacyjną świata, w którym Bóg jest sympatycznym staruszkiem, nie dającym się przechytrzyć nikomu, a zwierzęta to typy ludzkie, które przez zazdrość, zemstę czy zwyczajne cwaniactwo tracą to, co w nich najważniejsze czy najpiękniejsze. Książka nadaje się do czytania dzieciom na dobranoc. A właściwie do opowiadania, bo historie te o wiele lepiej brzmią, gdy są mówione, niż gdy są czytane. Na początku świata było wszak Słowo, a nie Litera
Tomasz P. Terlikowski
Ted Hughes, "Pogromca Snów i inne opowieści o stworzeniu świata", wydawnictwo Znak
Papier mâché
Stefan Chwin jest w literaturze tym, kim Tomasz Lis w dziennikarstwie - estetą pogardliwie spoglądającym na barbarzyńców z wieży swego królestwa. Wnikliwie studiuje stare książki, mapy i obrazy, by nasycić swoje powieści rozbudowanymi opisami miast, ludzi i przedmiotów. Chętnie snuje refleksje na tematy moralne, a jeśli już nawiązuje do kultury popularnej, robi to w duchu zapamiętanym z gdańskich seminariów prof. Marii Janion. "Dolina Radości" to historia makijażysty Eryka Stamelmanna, który miał się wykluć z meteorytu rozbitego w oliwskim lesie u progu XX wieku. Podróżując przez pół Europy, niezwykły bohater stara się poprawiać dzieło Boga, upiększając twarze Hitlera i Stalina, Marleny Dietrich i zabitych pod Stalingradem niemieckich żołnierzy. Obdarzony wieczną młodości i umiejętnością przemieniania się w dowolną osobę, budzi grozę i podziw. Możesz godzinami wymyślać intrygującą fabułę, czynić aluzje do całej światowej kultury i ubarwiać narrację tysiącem przymiotników, ale jeśli nie masz daru opowiadania historii, twoja proza będzie kiczem. Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż historykowi literatury uda się napisać dobrą powieść.
Wojciech Wencel
Stefan Chwin, "Dolina Radości", wydawnictwo Tytuł
Więcej możesz przeczytać w 49/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.