Właśnie zakończył się sezon na komunie. Dla dzieci, które pierwszy raz przystąpiły do tego sakramentu, było to poważne wydarzenie duchowe i rodzinne. Dla ich rodziców to czas wzruszeń i sporych wydatków. Dla Kościoła kolejny dowód na to, jak ogromna jest jego siła. Oto pojawili się w nim ludzie, którzy zwykle omijają go szerokim łukiem, a nawet uznają za instytucję opresyjną. Można powiedzieć, że osoby sceptyczne wobec Kościoła, wysyłając dziecko do pierwszej komunii, traktują to wydarzenie instrumentalnie.
Nie chodzi im o wiarę, lecz jedynie o tradycję. Przecież niemal każdy Polak wspomina swoją pierwszą komunię i dokładnie pamięta, jakie wówczas dostał prezenty. Nawet obojętni wobec wiary rodzice nie chcą więc swoich pociech pozbawiać tego rodzaju przeżyć. Pewnie po uroczystości szybko się w świątyni nie zjawią i nadal będą opowiadać historie o przygłupich księżach, zachłannych biskupach i zacofanej instytucji, która nie przystaje do współczesnego świata. Będą powtarzać, że zdecydowali się na tę komunię, by dziecku nie było przykro, gdy jego koledzy i koleżanki będą chwalić się w szkole prezentami. Nawet przy tym nie zauważą, że przekazali swoim pociechom kolejny element kodu kulturowego, który tak głęboko siedzi w nas wszystkich. Będą mówić, że komunia to pusta, skomercjalizowana tradycja, ale nie wspomną już, że innej nie mamy. Lewicowo-liberalny świat nie wyznacza dzieciom granicy, od której możemy uznać, że młodego człowieka zaczynamy traktować poważniej. Że w pełniejszym sensie staje się członkiem wspólnoty. Świat bez Boga i tradycji nie daje też takiemu dziecku sygnału, że jest ono dla niego naprawdę ważne.
Lewicowy świat, kwestionując wszystkie naturalne dla dziecka wartości – rodzinę, rolę ojca i matki – sakralizuje państwo. To ono według progresywistów ma odgrywać rolę Boga w nowej rzeczywistości. Właściwie ma być nawet więcej niż Bogiem, bo ma jednocześnie wyznaczać wartości i stać na ich straży. I nie chcą przyjąć do wiadomości, że lewicowy bóg w przeciwieństwie do chrześcijańskiego nie jest łaskawy i miłosierny, lecz okrutny i opresyjny. To nie wybaczający Stwórca, ale żandarm gotowy zabrać dzieci rodzicom, którzy nie dość skrupulatnie wypełniają jego zalecenia. Tak jest przecież w Niemczech, gdzie urzędnik może porwać dzieci za to, że ojciec czy matka nie mówią do nich po niemiecku, czy w krajach skandynawskich, w którychza występek uznaje się wypicie kieliszka wina w obecności pociechy. Na szczęście w Polsce tradycję powielają nawet ci, którzy w dni powszednie z nią walczą. To nie zarzut, ale raczej dowód uznania. Jeśli nawet się do tego nie przyznają, to czynem udowadniają, że symbolika jest ważna. A uczynki są przecież ważniejsze od słów. Zresztą lewicowcy rozumieją, że w naszym kraju walka z tradycją nie ma większego sensu. Grzegorz Napieralski, który próbował przeszczepić na polski grunt rewolucję obyczajową ą la Zapatero, przegrał z kretesem. Niekwestionowany lider lewicy – Aleksander Kwaśniewski – grzecznie uczestniczył w setkach mszy. Jego żona stwierdziła nawet, że jest osobą niewierzącą, ale praktykującą. Generał Wojciech Jaruzelski, który z Kościołem walczył przez kilkadziesiąt lat, na koniec poprosił o księdza i katolicki pogrzeb. I trudno mu się zresztą dziwić. Kto miał go wyspowiadać? Towarzysz Kiszczak? Jeśli ktoś mógł mu wybaczyć, to przecież tylko Bóg.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.