Mój ojciec miał oswojonego prosiaka o imieniu Mikuś. Mikuś odprowadzał go do szkoły, wychodził na drogę, gdy wracał, aportował piłeczki, kąpał się w łazience, spał pod łóżkiem. Przyszedł czas wyprowadzki ze wsi. Na Boże Narodzenie zjechała z miasta cała rodzina i zjadła Mikusia. Ojciec rozpaczał kilka dni. Przez parę lat nie tknął mięsa.
Nie znałam tej historii, kiedy 25 lat temu postanowiłam, że nie będę jeść zwierząt. Wcale nie z ideowych powodów. Powiedziałabym raczej z powodów towarzyskich i estetycznych. Po pierwsze – przyjaciół się nie je. Po drugie – od dziecka miałam problem z jedzeniem zwłok. Rosły mi w ustach, czułam, jakby się ruszały. Ot, dziecięca wyobraźnia. Odmawiałam wchodzenia do rzeźnika, mdliło mnie. Babcia wymyślała wciąż nowe podstępy, żeby wpychać we mnie białko zwierzęce. Im mniej przypominało mięsień, tym lepiej – lepiła pierogi, zawijała posiekane trupki w naleśniki, mieliła klopsy. Wtedy panował zabobon, że dziecko mięso musi jeść, bo nie urośnie.
Kiedy zostałam wegetarianką, nie powodowała mną jakaś szczególna empatia, choć to pewnie też miało znaczenie. Bardziej uderzał mnie absurd zjadania mięśni, ścięgien, wnętrzności – właściwie identycznych lub bardzo podobnych do tych, z których sama jestem zbudowana. Zawsze mnie dziwiło, że jedzenie mięsa nie jest w zachodniej kulturze tabu, jak kanibalizm. Niczym się w swoich walorach smakowych czy odżywczych ludzkie mięso nie różni przecież od świni, krowy, konia czy psa.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.