Rok temu wydawało się, że coś się zmieni. Przez tydzień po śmierci Pawła Adamowicza w Gdańsku – a z szacunku dla Gdańska także w całej Polsce – zapadła cisza. Zabójstwo prezydenta w czasie wielkiej akcji charytatywnej, radosnego koncertu i wspólnotowego rytuału, jakim jest światełko do nieba, było straszliwym ciosem. Uderzyło w ludzkie poczucie bezpieczeństwa, sensu, zachwiało przekonaniem o podstawo-wym uporządkowaniu świata. Ci, którzy nie mogli dać sobie z tym rady, przez tydzień co wieczór gromadzili się na ulicach Gdańska. Potrzebowali współdzielić szok, smutek i lęk, jakich doświadczali. Tym bardziej że człowiek, którego przyszło im opłakiwać, był w Gdańsku zwyczajnie lubiany, był nieodłącznym elementem tego miasta, kimś znajomym i bliskim.
Nie wypadało wtedy zachowywać się napastliwie, agresywnie, używać stygmatyzujących słów. Wszyscy zamarli. Na pogrzebie padały tylko pojednawcze, a przynajmniej niedzielące zdania, i to z ust osób, po których można by spodziewać się innych. Ludzie zgromadzeni na ulicach przed telebimami słuchali z równym wzruszeniem o. Ludwika Wiśniewskiego i bp. Sławoja Leszka Głódzia, który wygłaszał kazanie na pogrzebowej mszy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.