Mija 30 lat od wejścia w życie planu Balcerowicza. Jak to się stało, że akurat Balcerowicza?
Nie zabiegałem w 1989 r. o żadne funkcje publiczne. Zajmowałem się natomiast analizami systemów gospodarczych. Już od lat 70. interesowały mnie główne przyczyny porażek i sukcesów wzrostu gospodarczego w różnych krajach.
Pierwszy nieformalny zespół Balcerowicza powstał w 1978 r. Zyskał rozgłos dwa lata później. Okazało się bowiem, że jesteśmy jedynym zespołem w Polsce, który może pochwalić się raportem opartym na systematycznej pracy, który spotkał się z zainteresowaniem Solidarności. We wrześniu 1980 r. zaprezentowaliśmy propozycję reform. Ten zespół miał charakter nieformalny, sam wybierałem jego członków. Po 1989 r. grupa przetrwała, a nawet się rozszerzyła i dalej hobbystycznie zajmowaliśmy się głównymi problemami, jakimi były: stabilizacja gospodarki, jej liberalizacja, prywatyzacja itd. To byli ludzie z różnych miejsc, nie tylko ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki (dzisiejsze SGH). Nie przewidywaliśmy tego, co stało się w 1989 r. Myślę, że tamten zespół to był główny powód, dlaczego zwrócono się akurat do mnie. Bez wcześniejszego dorobku nikt na pewno by tego nie zrobił. Gdyby nie radykalne przemiany, które wydarzyły się w Polsce, nigdy nie wszedłbym do rządu.
Skąd pan wiedział, że się uda? Zwracano się też do innych osób, ale większość z nich uważała, że nie da się uratować gospodarki przed bankructwem.
Wiem, że zwracano się do innych osób, które odmówiły, ale mogę mówić tylko za siebie. Ja sam też na początku odmówiłem, po pierwszej rozmowie z Tadeuszem Mazowieckim. Poprosił mnie jednak, żebym to przemyślał. Myślałem przez jedną noc. Naradzałem się z rodziną, przyjaciółmi i powiedziałem w końcu „tak”. Uświadomiłem sobie, że nasza wcześniejsza praca jest bardzo ważna, a sam premier daje zielone światło dla radykalnych reform. Gdyby się na nie nie zgadzał, to i ja bym się na jego propozycje nie zgodził.
Dlaczego?
Doszliśmy do wniosku, że w ówczesnej sytuacji, w jakiej była Polska, robienie powolnych reform to jak powolne gaszenie pożaru – bez szans na uratowanie domu. Wybór był prosty: albo robimy reformy szybko i na masową skalę, choć bez gwarancji, że się uda, albo robimy je stopniowo i wtedy mamy gwarancję, że nam się nie uda. To było zatem porównanie wariantu beznadziejnego z ryzykownym. Wariant ryzykowny jest zawsze lepszy od beznadziejnego. To założenie sterowało moimi działaniami. Na podstawie wcześniejszych prac naukowych wiedziałem, że największe ryzyko kryje się w opóźnianiu reform – i ich zbyt małej skali. Wszystkie poprzednie reformy w socjalizmie były daleko za małe. Sytuacja w Polsce po upadku komunizmu była wyjątkowa. Dużo osób słusznie odczuwało radość i euforię, a jednocześnie większość wiedziała, że mamy katastrofę gospodarczą. Ja to nazwałem okresem nadzwyczajnej polityki, czyli takim, w którym ludzie są w stanie przyjmować zmiany większe niż normalnie, a jednocześnie nie ma populistycznej krytyki. Pierwsze dwa lata były wyjątkowe i trzeba je było wykorzystać jak najlepiej, wprowadzając jak najwięcej zmian. To były argumenty polityczne, ale one miały jak największe uzasadnienie ekonomiczne.
Trudno było przekonać ówczesną Radę Ministrów do tak radykalnych reform?
To nie był wielki problem, sam premier był do nich przekonany. Wielką rolę odegrał Waldemar Kuczyński, który był i jest znakomitym ekonomistą, a jednocześnie był bliskim przyjacielem premiera Mazowieckiego. Nie było problemu opozycji politycznej, bo przeważali w niej ludzie, którzy zdawali sobie sprawę, że mamy wyjątkowy okres. Katastrofa gospodarcza była jednocześnie szansą na radykalne reformy. Jedynym problemem, który trzeba było przezwyciężyć – to zdążyć. Urząd w rządzie Mazowieckiego objąłem 12 września 1989 r. Początek reform wyznaczyliśmy na 1 stycznia 1990 r. W tym czasie trzeba było nie tylko dopracowywać program radykalnych reform, lecz także podejmować bieżące decyzje, np. zmieniać ceny trumien albo twarogu. Musiałem również rozmawiać z przedstawicielami Zachodu, bo byli bardzo zainteresowani tym, co dzieje się w Polsce. Byliśmy pierwszym europejskim krajem, który odchodził od socjalizmu, a poza tym to u nas były też ich pieniądze w postaci wcześniejszych pożyczek. Miałem na szczęście obok siebie świetnych ludzi, zarówno od spraw ekonomicznych, jak i organizacyjnych. Za te drugie odpowiadał mój były student Jerzy Koźmiński, który później został ambasadorem w USA i miał ogromny wkład w wejście Polski do NATO.
Dużą rolę odegrała postać niemieckiego polityka i ekonomisty Ludwiga Erharda.
Tadeusz Mazowiecki wspomniał, że potrzebuje swojego Ludwiga Erharda. Miał na myśli symbol niemieckiego sukcesu. Tak się złożyło, że ja przez trzy miesiące w 1988 r. byłem w Niemczech Zachodnich i badałem program Erharda. W 1989 r. wiedziałem, że miał on o wiele łatwiejsze zadanie niż my w Polsce. Owszem, w Niemczech była nierównowaga, np. dużo pieniądza, co zostało załatwione reformą walutową. Gospodarka Niemiec była też skrępowana wieloma regulacjami gospodarki wojennej. W odróżnieniu od nas Niemcy nie musieli jednak odtwarzać kapitalizmu, co było najbardziej czasochłonne. U nas kapitalizm został zniszczony przez masową nacjonalizację, centralne planowanie, a w Niemczech nie. On tam został tylko zawieszony na czas wojny, ale firmy były nadal prywatne. Odbudowanie kapitalizmu jest o wiele trudniejsze niż jego „odwieszenie”. To, przed czym stali reformatorzy w krajach postsowieckich, było znacznie większym zadaniem. Nasze reformy były też o wiele większe niż te, które zrobiła np. Margaret Thatcher. Choć oczywiście, jak na Zachód, była wielką reformatorką.
Kilka lat po wejściu w życie planu Balcerowicza pojawili się jego przeciwnicy. Wiele osób, szczególnie na wsiach, było niezadowolonych ze zmian.
Przez pierwsze dwa lata w zasadzie nie było jakiegoś większego politycznego oporu. Dlatego że sytuacja była tragiczna i wszyscy się cieszyli, że Polska odzyskała wolność, i w końcu nie było żadnego dopracowanego alternatywnego planu. Ale w polityce zaczęli się stopniowo pojawiać demagodzy. Oni nie prezentowali żadnych alternatywnych planów, tylko nienawistne slogany i ataki, wykorzystując problemy wielu osób. Wiadomo, że nie każdy mógł się od razu odnaleźć w nowym systemie. To było naturalne. Nie każdy mógł zostać przedsiębiorcą, byli ludzie, którzy tracili pracę w przedsiębiorstwach państwowych i nie mogli znaleźć pracy w prywatnych.
Na przykład w Państwowych Gospodarstwach Rolnych.
O PGR wszyscy mówią, ale największa restrukturyzacja dokonała się w Łodzi. Tam były gigantyczne fabryki, które nie były zdolne do dalszego działania po upadku socjalizmu, eksportowały towary do dawnego Związku Radzieckiego. Łódź bez żadnych programów rządowych odrodziła się dzięki kapitałowi prywatnemu. Pierwsze dwa lata to był przede wszystkim wyścig z czasem, potem zaczęła się kształtować zwykła polityka. Niektórzy politycy zaczęli się pokazywać w roli obrońców ludzi, bo uznali, że przez poparcie programu nie zyskają głosów, więc trzeba było zacząć go krytykować, promując slogany lub księżycowe pomysły. Mało było natomiast głosów krytyki ze strony liberalnej, czyli tych, którzy mówili, że Balcerowicz zrobił jeszcze za mało, że powinno być jeszcze więcej wolności gospodarczej. Główna krytyka szła jednak ze strony socjalistycznej. Często mówi się: „społeczne koszty reform”. Jak człowiek to słyszy, to czuje, że koszty – czyli coś niedobrego – związane są tylko z reformami, i milcząco, a jednocześnie głupio zakłada, że gdyby nie było rynkowych reform, to byłoby lepiej. To oczywiście absurd, co pokazuje przykład Białorusi.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.